Zanim przejdziemy do kolejnego przystanku Trasy Pomarańczowej, słowo wyjaśnienia, jak skończyło się nasze, czytaj: Kult Ochrony, przetrzymywanie w warszawskiej Stodole, po pierwszym koncercie trasy.
Po godzinie czternastej drzwi naszej ochroniarskiej garderoby zostały otwarte i stanął w nich jakiś urzędnik niższego szczebla.
– Pan Wafel? – powiedział do Gumy
– Chyba pan. – odpowiedział Guma próbując wylać ostatnie krople z butelki spirytusu, który dostaliśmy od nowych muzyków Kultu.
– To który to pan Wafel? – zapytał troszkę nerwowo.
– Nie ma go. Kowid go zeżarł – odpowiedział Kozi i zaczął rechotać tak głośno, że mnie obudził.
– Jak to zeżarł? Panowie. Nie róbcie sobie jaj. Mam najnowsze badania. Wyniki muszę przekazać osobiście.
– Sla. – Dario się spieszył, więc powiedział prawdę – O – tam! Ale ja bym nie wchodził. Smlód jak skulwysyn.
– Phi. Ja i tak nie czuję zapachu. – urzędnik powiedział i ruszył jak do swojego, a my po trzech sekundach usłyszeliśmy:
– Gdzie się kurwa pcha? Za Ję Te!
– Panie Wafel, pan otworzy, podpisze i wszystko. Wczorajszy wynik był negatywny.
W garderobie i kiblu zapanowała cisza. Chwilowa. Po czym poszedł pierd tak głośny, że Stodoła zadrżała w posadach.
– Dobrze. Wsuwam kartkę pod drzwi, proszę podpisać bo się spieszę. Mam siedemset cztery badania do weryfikacji. Pan się nie wygłupia.
– Czym mam podpisać? Masz mózg?
– Nie mam. Ale mam długopis, może być?
Wszystko trwało sekundy. Urzędnik zabrał papier i szybko opuścił toaletę. I dobrze, bo Wafel się wściekł.
– Wy chuje! Ja wam dam! Za straty mora… – nie skończył, bo w opuszczonych spodniach i majtkach nie da się biegać, ani nawet chodzić, więc już na progu wywrócił się, bez mała do góry nogami.
Urzędnik zatrzymał się w drzwiach, obrócił i pokazując palcem na Darka, powiedział szorstko:
– A pan, panie Gumułka, nie zrobił badań temperaturowych. Wstyd! – i wyszedł.
– Co ty pieldolisz… Nie po to… – i zamilkł.
Do Krakowa wróciłem przed północą i przez to całe zamieszanie nie dotarłem, po raz trzeci w życiu w Krakowie, na koncert Kultu. Mało tego, nie dotarłem nawet na pokoncertowe picie z zespołem, bo mi się telefon rozładował do cna i przepełniony wrażeniami polazłem do domu spać. Dosłownie polazłem, bo na taksówkę czy nawet autobus nocny nie miałem pieniędzy. Liczyłem, że wszystko się odmieni od Gdyni.
Z informacją, czy koncertem gdyński się odbędzie, czekaliśmy do ostatniej chwili, nawet wsiadając o 5:07 do pociągu nie wiedziałem na sto procent, czy po wylądowaniu będzie robota przy sztuce, czy jej nie będzie, bo sztuki nie będzie. Ale mieszkam w Polsce, Polska, mieszkam w Polsce, więc z niemałym zadowoleniem przyjąłem wiadomość o powołaniu Trójmiejskiej strefy CovidVont, która to strefa polegała na wypędzeniu chorych na Covida za granicę trójmiasta, ustawieniu zasieków i przepuszczaniu na teren strefy tylko jednostki wybitnie zdrowe. Powstało Trójprzymierze GGS – Gdańsk Gdynia Sopot. Dzięki temu koncert miał być niezagrożony, oczywiście jeśli pośród kultowej załogi nie stwierdzi się koronki, a przynajmniej u osób istotnych. Bo gdybym na przykład choróbsko złapał ja, to nikt by nawet nie splunął za mną, a wszystko mogłoby się zadziać jak należy.
Ponieważ jechałem najdroższą, najszybszą i najelegantszą wersją jaką posiadają Polskie Koleje Państwowe, już za Warszawą zaczęto nas badać. Zamiast gorącej kawy dostałem zimny patyk do nosa, zmierzono mi temperaturę i zeskanowano twarz, żeby wyrobić mi kartę Covidówkę19, na której można było, od jej wyrobienia zapisywać wszystkie badania jakie mógłbym w przyszłości przechodzić, żeby dostać się do Trójmiasta. Czułem, że lekko ogranicza to moją wolność jednostki, ale kiedy zobaczyłem, jak kolesiowi, który zaprotestował na taką propozycję swojskim „wypierdalać” wszczepiono w pośladek jakiegoś czipa, szybko wyraziłem zgodę. Tym bardziej, że na tę legitymację osoby zdrowe miały mieć pięć procent opustu, tak, opustu a nie upustu jak wcześniej mi się wydawało, na derbowe mecze Arki Gdynia, Lechii Gdańsk i Ogniwa Sopot. Oraz jednogodzinny wpływ na Westerplatte na makiecie, w skali 1/10, „Bismarcka”. Niestety „Schleswig-Holsztein” został przerobiony na dyskotekę, tydzień po tym jak pijany kapitan jego makietą, w skali jak „Bisma”, próbował wpłynąć do nowo kopanego przepływu na Mierzei Wiślanej. Ale i tak najważniejsze zadanie jakie miałem, to popracować przy koncercie, więc zrobiłem jak mi kazano.
Badania w naszym składzie kolejowym wypadło zadowalająco. Laboratorium w przerobionym i przypiętym na końcu składu wagonie WARS, który przemianowano na SARSgon działało szybko, sprawnie i co najważniejsze skutecznie. Dziewięćdziesiąt trzy procent nie miało wirusa, dwa procent miało przeciwciała, a trzy procent osób zostało wyrzucone z pociągu na rogatkach Gdańska, tuż przed przejazdem granicy, która wyglądała prześlicznie, bo akurat było pochmurno i iskierki, które skrzyły się na drucie kolczastym, przez który przemieszczał się radośnie skwiercząc od wilgoci prąd o wysokim napięciu, oczywiście ze staropolskim „wypierdalać” i kopie na szczęście w pupę. Dobrze, że pociąg stał, bo mogłoby skończyć się takie opuszczanie pociągu nawet źle.
Do Gdyni dotarłem jako pierwszy. A nie. Drugi. Pierwszy był Jerzyk. Bo Jerzyk zawsze jest pierwszy, jeśli nie musi jechać z Warszawy. Wtedy, albo sobie przyleci samolotem rejsowym, albo objedzie nasz kraj koleją, bo tak lubi najbardziej. Poszedłem więc odwiedzić kolegę w pokoju, licząc, że jako starszy i bardziej doświadczony zawodnik, będzie miał „małe co nie co” na rozruch przedkoncerowy. Może i miał, ale nawet nie zdążyłem zapytać, kiedy w drzwiach stanął basista Kultu w jakiejś kosmicznej przyłbicy na głowie.
– Górni! Kurde! Pomóż mi to zdjąć. Coś się zablokowało, tam, z tyłu głowy. Tam jest taki pasek, szlufka taka i coś się zaklinowało. A miałem wziąć zapinaną przyłbicę na rzepy… Ehhh.
– Dobra, spokojnie. Weźże się odwróć. I przestań kiwać głową jakbyś był na scenie. Jerzyna! Nie ruszaj głową!
– Ale nie mogę przestać, bo o tu – i odwrócił się szybko, frontem do mnie – przytrzasnęło mi tez brodę. Uuuła! – zawył i znowu zaczął trząść głową.
Przeskoczyłem go, a mogłem obejść, żeby odblokować mocowanie z tyłu głowy. Po kilku minutach się udało. Jerzyk szarpnął głową, przyłbica, faktycznie kosmiczna, ba! – rockendrolowa nawet zawisła na brodzie, po czym dyndając dostojnie kilka sekund, odpadła na ziemię. Z kawałkiem brody.
– Dobra. Odpoczywaj i zbieraj się do kupy. Idę do siebie – rzuciłem na odchodne.
– Kupę robiłem rano. Dzięki Gurni! Bym się udusił jakby nie ty. Na lotnisku, jak sprawdzali mocowanie przyłbicy, musieli coś posuć. Co za czasy. Idę przyciąć brodę. Dzięki i do zobaczenia na koncercie kolego.
– Nara! – odparłem i pobiegłem do siebie odpocząć, bo źle się wszystko zaczęło.
Drzwi do mojego pokoju były otwarte, a w środku siedzieli Wafel, Guma, Daro i Kozi.
– Cześć łajzo! Twoje! – powiedział Wafel i podał mi butelkę z witaminami, po opróżnieniu z której łyka, morda wykręciła mu się w ósemkę.
– Cześć załoga! – odpowiedziałem, przejąłem witaminy, upiłem łyk i szybko ten łyk wyparskałem na zewnątrz swojej paszczy. – Co To Kur Wa Jest?!
– Zajebałem płyn z Orlena! Daje radę, co Gómni? – Wafel odparował i wyrwał mi napój z rąk.
– A Bzyk gdzie? Miał być – zapytałem patrząc na smutnych Darka i Gumę.
– Nie wpuścili go. Miał wczoraj imprezę i trochę go poniosło. Rano poprawił, usnął w aucie z łbem na szybie, do Grudziądza słońce dawało mocno, łeb mu nagrzało, i nie przeszedł badań temperatury. Krzyczał, że on jest zdrowy, że mają go wpuścić, i że jest za Arką. I to go chyba pogrzebało, bo ci, co sprawdzali i wpuszczali, byli z Lechia Gangus, i go pogonili – zaczął Guma.
– Kurlwa, Goomi! Pogonili i oblali czerwoną farlbą, że roznosi tego kowida i jest niebezpieczny. Ale jaja. Dobrze, że nie zobaczyli u mnie kosulki Legii. Dopiero by było! – dokończył Daro.
– O w mordę. Nieźle. A mieliśmy jutro rano dostawy kostki brukowej na północ dopinać. No i wypadł nam jeden zawodnik ze składu. Ciekawe co z Bartkiem. Rano wyjechał. Zadzwonię – przypomniałem sobie o ostatnim powołanym do łapania.
Bartek jechał. A raczej stał na granicy Trójmiasta. Jego pociąg nie miał SARsgonu i żeby wjechać na teren Miast Przymierza, musiał poddać się badaniu.
– Tata. Mam pietra. Trochę mnie kaszle i czoło mam gorące.
– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Przyłóż czoło do czegoś zimnego. Powinno pomóc. W kontakcie.
– Gómi, dzwoni Marek Sarzała – powiedział Guma – za chwilę będzie u mnie w pokoju.
– O! Chciało mu się z Poznania jechać? – zapytałem sam siebie i sam sobie szybko odpowiedziałem – Nie dziwota w sumie. Koncertów tyle co nic. Pewnie i Kult Turyści dopiszą. Oni nigdy nie odpuszczają. Będę zaraz. Panowie, jazda do siebie. Muszę się ogarnąć.
– Tyś jest jazda. Biały gazda – przekręcił Wafel i zostałem sam.
Przy szybkiej oblukacji kibla, sprawdziłem pocztę, fejsa i wiadomości. W kraju wrzało, bo trybunał grzebnął przy puszce pandory, podważył zgodność z konstytucją jakiegoś zapisu i tym sposobem wkurwił część społeczeństwa. Nie miałem czasu na przemyślenia, musiałem sam siebie najpierw poustawiać, bo koncerty w czasach pandemii rządzą się swoimi prawami, co dobitnie pokazała Warszawa i dzisiejsze przygody Bzyka. No i musiałem biec do Gumy. Marek Sarzała to fajny kolega z Poznania albo nawet okolic i spotkać się należało.
– Dzień dobry! Kolega stęskniony za dobrą muzyką, co? – witałem się od progu.
– Oczywista oczywistość! Cześć Goomi! Siadaj, jeszcze ciepłe! – odpowiedział kolega i z wielkiej siatki z logo Biedronki wyjął trzy wielkie, aluminiowe naczynia do przenoszenia obiadu. Trojaczki czy czworaki, już nie pamiętam jak je nazwał.
Zamurowało mnie kompletnie.
– A a co to jest?
-Czernina, kaczka w ziemniaczkach z modrą kapustką, a na deser rogal świętomarciński! Siadajmy, bo stygnie. Obiadek prosto z Tuczna! – Marek złapał mnie za ramiona i posadził przed jednym z garnków.
Guma już kończył krwawą zupę.
– Ale pychota! Kochaniutki! Po czymś takim sam złapię wszystkich. Sam jeden!
Rzeczywiście jedzenie było wybornie wyborne, i o ile nie jestem fanem zupy z krwi, to te jedzone z Markiem mają swój koloryt. No a kaczka? Tu otarliśmy się o królestwo kaczogrodzkie w wersji mistrzowskiej. Po wszystkim Guma wyjął prawdziwą wódeczkę, żeby tak symbolicznie, na trawienie, strzelić po maluszku. Wszystko zakończyliśmy rogalem, który tylko z Poznania smakuje tak dobrze. A zaraz po rogalu, Gumie zadzwonił telefon.
– Natalia, nie płacz. Mów powoli. Że co z Ptakiem? Nie masz ptaka? No to chyba i dobrze. Aaa, tego Ptaka. Pawła. No to źle. Ale jak to uciekł? Że kowida ma? Aha. Tak mu wyszło. No to po koncercie. I że jak wiał to się odgrażał? Cały Ptaszek. Do Wrocławia wydobrzeje. Kończę, bo muszę odbeknąć po obiadku. Goomi coś mówi. Co? Aaa. Żebyście nie latali w jego sektorze za bardzo, bo mu dyskietka wypadła czy coś. No. Do zoo! – zakończył rozmowę z Natką Kult Turystką, a nam zaczął wyjaśniać – Ptaku ma kowida, nie wpuścili go do Trójmiasta. Podobno żadnych objawów nie ma, poza tym, że więcej pije i jest pijany jak nigdy nie był. Trudno. – zakończył Grzenio, po czym tak mu się odbiło z przepony i żołądka jednocześnie, że aż przeciąg zamknął okno.
– To ja pójdę do siebie. O której wyjazd? – wypaliłem bo i ja miałem ochotę na odgazowanie organizmu, ale w samotności czterech ścian.
– Ja was zabiorę. Osiemnasta trzydzieści. Pasuje?
Grześ beknięciem dużo słabszym potwierdził, ja skinąłem głową i pokazałem na palcach, że jest ok i poszedłem poleżeć i wydzwonić Esa. Esu nie odbierał, a do wyjazdu pozostała niecała godzina, którą postanowiłem spożytkować na drzemkę.
O umówionej godzinie stawiłem się na recepcji w stroju pracowniczym. A więc buty zimowe, skarpety podkolanówki czerwone, nowe spodenki krótkie w moro – opcja pustynna kałuża, nowość. Na torsie koszulka KO, na niej flejers z naszywką Kult na ramieniu, dla wzmocnienia przekazu otoczoną agrafkami. Na głowie czapka Leicester. Modelowo oraz oryginalnie jak na mnie. Chłopcy, z którymi miałem jechać zeszli z pięciominutowym opóźnieniem, a Daro, Kozi i Wafel już pojechali. Do hali daleko nie było, więc zajechaliśmy przed wyznaczonym czasem. Marek poszedł do wejścia dla klienteli, a my ruszyliśmy na bekstejdż.
Zespół już był. W końcu mogłem poznać osobiście nowe twarze w zespole. O ile Mario Godzinario przypomina Glaza i jakoś idzie się przyzwyczaić, to Konrad wygląda jak nieślubne dziecko Grudy, bo z automatu jest młodszy, mniejszy a dzięki niemu Kult zbliża się trochę do Arki Noego. I fajnie, bo i tam mam kolegów przedszkolaków. Po przywitaniu z zespołem zacząłem się rozgrzewać, ale szybko przestałem.
– Górnik, hono na sekundę – Wafel pociągnął mnie w stronę korytarza i klepiąc się po bluzie wypalił – Przed koncertem dam ci to co mam pod bluzą.
– Znaczy się co?
– Butelkę wody mineralnej z zerwaną etykietą. Masz ją postawić przy klawiszach Konrada.
– A ty nie możesz?
– Mogę, ale zrobisz to ty. Dobrze Górniku Gómniku?
– Jeśli prosisz tak bardzo, to tak zrobię.
– No! Mordo ty moja! Idę po alkomat, mamy dziś sprawdzać latających. Jak ktoś będzie za bardzo napity, odbieramy mu licencję na swobodny lot. Hahaha. To moja innowacja. Piotrek pochwalił. – zakończył Wafel i klepnął mnie nieparzyście po lewym policzku, dosyć mocno.
Wróciłem do szatni kontynuować przygotowania, i nagle zauważyłem, że nie ma żadnych, ale to żadnych gości.
– Panie Kaziku, a co to? Nie będzie nikogo znajomego?
– Zakaz. Mają zakaz wchodzenia do nas. Niby strefa wolna, a ograniczenia jak wszędzie. Może po wszystkim pozwolą im przyjść. Zajmij się tym po koncercie. I poproś Piotrka, żeby przekazał ci listę znajomych, którzy mogą tu wejść. Wysłałem mu esemesem.
– Jasne. Po koncercie. Zobaczymy co da się zrobić – przyrzekłem, że powalczę o Karola, Magdę, Olgę, Arka i kogo tam jeszcze lista nosi. Znając Gumę, zapewne i Martę, naszą przewodniczkę i mecenaskę trójmiejskich wizyt koncertowych.
Tuż przed wyjściem dostałem esemesa od Esa: „Zrobiłem jak kazałeś. Zostałem zatrzymany z powodu zbyt niskiej temperatury i wysłany do szpitala polowego w Pucku” i z tą wiadomością pobiegłem do Pewusa.
– O kurde. To jakiś czarny dzień dla ochrony. No nic. Musicie dać radę. Pozdrów Bartka.
– Musimy i damy! Ku chwale Kult Ochrony! – zasalutowałem i w tym samym momencie dostałem w plecy plaskacza od Wojtka gitarzysty, który tym to sposobem zasygnalizował mi wzrost masy mięśniowej oraz jej ukształtowanie na siłowni.
Koncert rozpoczął się punktualnie. Ludzi może nie było jakoś strasznie dużo, ale jak widać nie wszyscy uwierzyli w brak wirusa w Trójmieście. Poza tym zdecydowana większość miała maseczki, część przyłbice, z odsłoniętą twarzą było niewielu. Regulamin to dopuszczał. Maseczki i przyłbice mnie troszeczkę martwiły, bo nie mogłem sobie polukać na miejscowe fanki. Szukałem więc ładnych dziewczyn z oczu, bo nic innego nie wchodziło w rachubę. Nowe czasy, nowe zadania, nowe przyjemności – pomyślałem i zacząłem pracować w rytm bardzo szybkiej wersji „Młodych wioślarzy”, którzy lecieli za moimi plecami. Byłem wniebowzięty.
Pierwsza poleciała Pati z Kult Turystów, w ładnej maseczce z logo ukochanego zespołu. Ponieważ ludzie latali rzadko, do pierwszego przejęcia wystartował Kozi, który po nieudanej dla nas Warszawie, postanowił nałapać się na zapas. I przez pierwszą część koncertu złapał prawie wszystko, tak go nosiło. Zaraz na początku części drugiej, Kult Turyści wyrzucili w górę, nie zgadniecie kogo. No i nikt nie zgadł! Wyrzucili do latania Ptasznika. Naszego Pawła Ptaka. Tak, tego, który miał nie zostać wpuszczony do Trójprzymierza Nadmorskich Miast, bo miał zdiagnozowanego wirusa. Paweł leciał z wyrwanym gdzieś po drodze banerem o wywrotowej treści:
„Cowid to nie ściema ale u nas to go nie ma. Wielkia Triada: Gdynia, Gdańsk i Sopot – tu wirusy mają kłopot!”
– Maski! Przyłbice! Rękawice! Kurwa! Szybko! – Grześ oprzytomniał pierwszy, jak tylko przypomniał sobie, że pana Ptaszka miało tu nie być, bo ma w sobie obcego.
Szybko ubraliśmy się w sprzęt ochronny, co mocno zdziwiło miejscową ochronę, bo jak zapewniali, impreza jest czysta. Ale my wiedzieliśmy, że nie jest. Tak po prawdzie to wiedziałem ja i Guma, ale reszta widząc jak się zabezpieczamy, zrobiła to samo. Zanim Paweł doleciał, a leciał dziwnie i długo, Kozi, niczym sztukmistrz z Lubina, zdążył dwa razy złapać z obrotem Marka, naszego kolegę z Poznania. Ptak nadciągał dostojnie, a publiczność wyrwała mu baner i porwała go na strzępy, dzięki temu było nam trochę wygodniej go zdejmować. I jak go zdjęliśmy bezpiecznie i postawiliśmy na nogi, to ten popatrzył na nas nieprzytomnym wzrokiem zza zamglonej przyłbicy, wysmarkał się w maseczkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, po czym spłynął z uradowanymi oczami prosto pod nogi Wafla, chwytając go w międzyczasie, ale czysto przypadkowo, za worek mosznowy. Jak to Wafla wkurwiło! Złapanie musiało być mocne, bo Wafel w takiej kolejności: zsiniał, zbladł, zzieleniał, aż w końcu zrobił się na paszczy czerwony i krzyknął do mnie:
– Kolega jest pijany! Pomóż mi go zawlec na bok sceny.
Zrobiłem to bez ociągania, bo w zaistniałej sytuacji żarty musiały zejść na bok. Oparliśmy kolegę z Kult Turystów o bok sceny a Wafel krzyczał:
– Zaraz cię przedmucham. Co ty sobie myślisz? Pijaku jeden wstrętny ty – i zaczął czegoś szukać w kieszeniach. I wyjął butelkę bez etykiety – kurwa Górnik, czemu nie przypomniałeś? Leć i połóż tę butelkę koło Konrada. Migiem. I żeby cię nie zauważył.
Nic nie rozumiałem z tego, ale karnie poleciałem i zrobiłem swoje. Jak wróciłem, Ptaku próbował dmuchać w alkomat, a Wafel darł się:
– Mocniej! Mocniej zuchu!
Udało się za piątym razem dopiero, bo po czwartym Wafel się kapnął, że Paweł dmucha przez maseczkę, co powodowało, że alkomat był niedodmuchany i nie mógł zadziałać.
– A co my tu mamy? Dwa promile! Czyli latamy w trójkę. A biletów ile jest? No ile masz biletów?
– Jeden. A bo co?
– Abo za-ma-ło. O dwa.
– Aha.
– Dokupujesz albo wylatujesz.
– Zostaw go. On jest nasz – zareagowałem, jak zorientowałem się w całej sytuacji.
– Jaki nasz? Z Karkowa? – Wafel się zdiwił.
– Nie. Nie z Krakowa tłuku. Z Kult Turystów. Paweł Ptak. Daj mu spokój.
– Jak chcesz. A kolega Ptak fru mi stąd. Migiem!
Pawcio ruszył, na miękkich nogach, ale w przeciwną stronę, bo mu tak przyłbica zaszła parą, że nie kumał już żadnych stron świata. Wziąłem go więc pod rękę, nakierowałem i przekazałem Polskiemu pod osobistą opiekę. Dzięki temu Paweł już nie tylko nie latał, ale i został odizolowany o dwa metry od innych uczestników koncertu. Podobno po wszystkim wypędzano z niego wirusa, przez podtapianie w zimnym Bałtyku. Jeszcze nie wiadomo czy skutecznie.
Do końca sztuki było już raczej spokojnie. Marek dalej latał, Kozi go uparcie łapał i podduszał, bo nawet on miał już dosyć, a my podpieraliśmy scenę, nie chcąc wybijać Koziego z rytmu. Z ciekawostek scenicznych wydarzyła się jedna. Konrad upił łyka z podstawionej butelki. I od razu wszystko wypluł. Wafel nalał mu wódki, chcąc w ten sposób przekazać, że tradycja gry na klawiaturze musi być popijana odpowiednim płynem.
Aha. „Polskę”, jak zwykle wykonał duet Kazo & Daro, a „Totalną stabilizację” odśpiewaliśmy z Gumą w duecie.
– Ponieważ kolejny utwór wykonają pracownicy Kult Ochrony, zawiesza się latanie do odwołania. Przed państwem Guma i Goomi – w hołdzie Panu Jankowi!
Tłuszcza zawyła radośnie, a ja, jak zwykle zaskoczony, zostałem przez Gumę wciągnięty na siłę przed mikrofon. Myślałem, że bez Grudy nie ruszymy świętości, ale skoro w hołdzie miało być, to czemu nie? Jak wyszło? To wy oceńcie, pisząc w komentarzach o jakości naszego występu.
Po ostatnim gwizdku sędziego, a nie, to był koncert, więc po ostatnim pierdnięciu saksofonu i stuku w werbel, odczekałem dwadzieścia sekund na ewentualne niedoloty i pobiegłem szukać gości, których mieliśmy zaprosić na tyły. Tylko jak tu poznać „swoich”, kiedy wszyscy omaseczkowani? Biegałem dobry kwadrans, zaczepiałem obcych ludzi i ostatecznie nikogo nie przyprowadziłem na tyły. Za to dowiedziałem się, że jestem cham, debil, niegrzeczny a jedna z dziewczyn zaczepionych, zaproponowała mi nocleg u siebie. A ja myślałem, że to Karol i po propozycji szybko uciekłem precz do szatni.
– Nikogo nie znalazłem szefie Kazimnierzu.
– Jak zwykle… – podsumował Mistrz moje wykonanie zadania, po czym zabrał zespół do busa i pojechali do hotelu.
Było mi, nie po raz pierwszy zresztą, wstyd. Zawiodłem Kazika. Załamanie moje zauważył Wafel.
– Płynu? Dobry, bo kradziony!
I podał mi dwulitrowy pojemnik z wielkim napisem Orlen Polska. Przyssałem się do niego, jakbym pił najlepszą whiskey. Aż mi po brodzie kapało. Po wypiciu litra straciłem przytomność, a ostatnie co zapamiętałem, to czyjeś słowa:
– A powinien sobie chociaż przez chleb przepuścić. Najlepiej żytni.
Obudziłem się rano w pokoju hotelowym. A raczej obudził mnie on. Didula. Niedzielne poranki były nasze. Odebrałem połączenie wideo z wielkim trudem, a na ekranie zobaczyłem przerażoną twarz przyjaciela.
– Lany boskie! Blachu, co z tobą?
– Nie pamiętam. Aż tak źle?
– Kulwa. Gorzej niż z moimi kuponami. Ale jesteś blady.
– Może być. Płynu do dezynfekcji popiłem i mnie złożyło. Która jest godzina.
– Po dziewiątej. Ale jaja. Jesce cię takim nie widziałem.
– Pseplasam blachu. Nie chciałem. – czasem gadaliśmy ze sobą po Didowemu. – Muszę się zbierać na pociąg.
– Lecis na Hute?
– Taa.
– A jak wysło? Dobze? Nowy dał ladę? Ten za Gludziniankę.
– Taa. Nawet żeśmy mu butelkę wódki podłożyli. Aż się popluł bidulek. Ale żalu chyba nie ma.
– A jak Molawka? Spoko.
– Spoko. Zawodowiec. Gramy dzisiaj ligę?
– Glamy! Dziś nas dzień, blachu! Weź coś podeślij, co?
– Jasne. W Pociągu puszczę coś i się podzielę. Jak zawsze pewniaki!
– Się wie, blachu! Dzwoń jak dojedzies. Dobla?
– Dobla! W kontakcie! Anię ucałuj i Sisiego.
– Pa! Waliacie. – zakończył Didi, a ja zacząłem się zbierać.
Zeszło mi ponad trzy godziny. Dwa pociągi mi przepadły, nie odebrałem już żadnego telefonu. Napisałem tylko esemesa do Gumy, żeby przekazał, że żyję i walczę ze skutkami ubocznymi wypitego płynu.
Do domu ruszyłem zaraz po dwunastej w samo południe. Do granicy Trójprzymierza nie mogłem zasnąć, ale po jej przejechaniu, złożyło mnie w sekundę. I spałem jak zabity. Jakby bez życia.
Wszystko przebiegało do Warszawy spokojnie. Ale tam, przestawiono pociąg na tory tramwajowe i jechaliśmy wśród wkurwionego tłumu. Konduktorki krzyczały przez wybite okno:
– Konduktorki zawsze z wami! Z wkurionymi ba ba ba babami!
Nie miałem siły odnieś się do tego co widziałem w żaden sposób. Chciałem do domu. Na stacji Warszawa Zachód, tłum wniósł nasz skład na tory. Pomknęliśmy ku Krakowowi.
Koło dwudziestej obudziło mnie szarpanie obcego.
– Wstawaj pan! Jesteśmy od godziny na bocznicy. Jak tak można się spodlić! I pan Kulta słucha? Wstyd! – powiedział obcy patrząc na moją koszulkę trasową 2020.
– Panie kochany, ja u Kulta to nawet pracuję…
A potem się obudziłem na dobre. I obiecałem sobie, że do Koszalina tez pojadę. Jak tylko będzie, to mnie nie zabraknie. Bo po co?