13. Randka na torach
Wersja audio dla nieczytatych tutaj:
Na hasło: niedziela w pracy, powinno się zasadniczo rzucać kurwami. Kurwa! Ja pierdolę, w niedzielę? Za jakie grzechy? To ostatnie pytanie najczęściej zadają sobie niewierni. Oni mają do p. Boga najwięcej pretensji kiedy trzeba w dzień święty pracować. Ja jestem jednak w euforii. Nie do krześcijańskiej wiary!
Jak jest cudownie! Rześko, słonecznie, śnieżnie, ale i ślisko. Gdzie? No na torach. Miasto jest puste jak szklanka do ćwierci pełna. I niech to będzie zalążek opowiadania. Opowiadania o mijanych zakładach pracy, pozdrowieniach motorowy i może dzwonkach? Zobaczymy co dzień przyniesie.
Aha. I dzisiaj ma być randka w ósemce!
To było chyba pierwsze rano, kiedy do pracy poszedłem wyspany tak na dziewięćdziesiąt procent. Organizm zaczyna się dostosowywać do zaistniałej sytuacji.
Ludzkie ciało jest takie piękne!
Ponad dziewięćdziesiąt procent wody.
Ale czy…
W człowieku
Naprawdę niewiele jest duszy?
W niedzielę do pracy na grubo po ósmej? To prawie jakby zaczynać jazdę w południe. Żeby nie zaspać wstałem o trzeciej rano, budząc przy okazji żonę, która zwiała spać do salonu. Więc jak już zostałem sam w pokoju z rybkami, którym nie przeszkadza o której wstaję i po co, to postanowiłem wykorzystać tak uzyskany czas na pisanie. Rach i ciach i po piątej była gotowa część pierwsza opowiadania, które opowiada, jak to opowiadanie, o tym, czemu właśnie wybrałem tramwaj a nie coś innego. Do teraz się dziwię temu, bo odpowiedzi takiej klarownej nie będzie nigdy. Wszystko to dywagacje tylko i psychiczne rozkminy. Po prostu idę za jakimś głosem, albo, w co wierzę, Bóg mnie prowadzi za rękę. A pomagają mu w tym Tato Wojtek, dziadziuś Marian i Diduś. Cały czas czuję ich opiekę z góry. Dlatego ciągle jestem i trwam. I wierzgam.
Po odebraniu kompaturki (to taki nasz zeszycik tramwajarza, wspominałem?) i przedmuchaniu alkomatu we wszystkie możliwe otwory, poszedłem szukać tramwaju na torze piątym. Wiedziałem, że tor ten jest kompatybilny z halą tramwajową, ale nic więcej. Bo pozycja trzecia na torze piatym była mi kompletnie nieznana. Gdzie to może być? W hali? Przed halą? Chwilę mi zajęło odnalezienie mojego niedzielnego współtowarzysza pracy, który stał pod dachem, pierwszy, zaraz przed wielkimi wrotami za którymi były nasze tory do przygody.
W hali było ciepło, cicho i sucho. Przygotowałem nas do pracy szybko i zgodnie z tym czego się nauczyłem. Obejście wagonu, logowanie do systemu, sprawdzenie kasowników, drzwi z fotokomórkami, świateł, migaczy, pantografu, wnętrza pojazdu z tablicami info i reklamowymi. Nawet detale typu lampki informacyjne sprawdziłem i czy siedzenia nad piaskownicami są przykręcone stabilnie. I oczywiście dzwonek. Dzwonek i hamulce to podstawa naszej bezpiecznej jazdy. Hamulce sprawdza się już za zajezdnią, ale jak jest miejsce, czyli kawałek prostego toru, to i na niej.
Po sprawdzianach wszystko było w porządku i byliśmy z Bombkiem gotowi do służby na rzecz mieszkańców miasta i przyjeżdżających. Tych umęczonych i tych cierpiących. Oraz tych którzy chcieliby się po prostu przemieścić. I żeby wszystko było perfect, tramwaj był w pięknym lodowo jagodowym kolorze. W sam raz na randkę z żoną i jakby pod mój charakter specjalnie spasowany.
Po tym wszystkim umościłem się przewygodnie w fotelu, podnosząc go maksymalnie do góry, z oparciem w pionie, żeby mieć jak najlepszą widoczność na tory, bo po zajezdni trzeba kilkanaście zwrotnic pokonać i należy zachować jak największą ostrożność żeby się nie wykoleić. Za zajezdnią tylną część fotela opuszczam sobie w dół, oparcie idzie lekko do tyłu i czuję się jakbym siedział w rakiecie kosmicznej. Pół leżąc, pół siedząc mogę się delektować jazdą, pracą i wszystkim wokół. Oraz mieć was na oku, niedzielni kierowcy i piesi wymuszający na moim tramwaju pierwszeństwo nie tylko na pasach.
Tylko zanim to „za zajezdnią” miało nastąpić, utknąłem w hali na dobre. Wrota jej nie chciały się uruchomić ani z podczerwieni ani z przycisku obok nich. Próbowałem lewego przycisku do zwrotnic, potem prawego, prawego z lewym, lewego z prawym. Podjechałem na pół metra pod drzwi. Kiedy to nic nie dało, wysiadłem i próbowałem otworzyć sobie wrota do przyszłości ze skrzynki przy drzwiach. I dalej nic. W końcu się poddałem, bo czas naglił a wszystkie warianty nie siłowe mi się wyczerpały. I kiedy już miałem biec do mistrza, przyszedł mechanik i podpowiedział mi, żebym otworzył sobie wrota ręcznie, bo coś tam coś tam. Więc się spiołem w sobie, bo drzwi są wielkie i z lekkością otwarlem najpierw jedno, a potem drugie skrzydło. Tory do przyszłości stanęły przede nami otworem.
Roboty jak na dzień pracy dostałem niewiele, raptem trzy kółka, sześć kursów. Kiedy dodać do tego, że w czasie szychty zacząłem słuchać audycji z YouTube, wczoraj był to wywiad Kazika z Mazurkiem, dziś Kazik mówił dla jakiegoś radia internetowego, to czas leciał mi tak szybko, tak błyskawicznie, że zaczęło mi się robić przykro, że za cztery, trzy, dwie, jedną godzinę będzie już koniec.
Byłem bowiem w stanie euforii, permanentnej szczęśliwości. Ja – Goomi – człowiek prowadzący tramwaj. To naprawdę była magia. Wierzcie lub nie, ale nie pamiętam kiedy ostatnio byłem w takim stanie. Oczywiście wszelakie stosunki miłosne, w swerach ducha i fizyki oraz metafizyki, z żoną się nie liczą w tej rozgrywce, to stan w którym byłem, zarówno w jednym jak i w drugim przypadku był podobny. O! Mam! Ostatnio tak szczęśliwy jak prawie codziennie z Kasią i podczas niedzielnej symbiozy z tramwajem byłem podczas wizyty na Camp Nou przy okazji meczu Barcelona – Napoli, kiedy to najwyższy stan ekstazy miałem celebrując mecz, wraz z całą jego otoczką – dojazdem, piwem przed, kolacją po, szwendaniem się po stadionie, wraz z moim synem ukochanym. Jestem szczęściarzem.
Po Kaziku przyszła pora na Spotify. Polecieli w przestrzeń: Farbeni – ważny zespół mojej młodości i Kaseta Kultu – bardzo lubię tę płytę. Potem dla odmiany puściłem sobie Radio Kraków, i audycję „Rozmowy przy wierze”, która to audycja często towarzyszyła mi w niedzielne przedpołudnia w domu, kiedy po przeciąganych sobotnich oglądaniach seriali lub zawodów sportowych, a nawet imprezach, dopiero przed południem leniwie wstawałem, żeby zająć się obiadem czy umyć analogowo gary. Tak było, a teraz jest fajniej i jeszcze mi za to płacą! Chwilo – trwaj.
Audycja, jak co niedzielę, kończy się rozmowa z arcymonen, yyyy, arcybiskupem Jędraszewskim. Mega kontrowersyjną postacią. Biskup o poglądach, tak może się wydawać, sprzecznych z nauką Jezusa, że aż czasem dusza boli. Można by głupio zażartować, że jest godnym następcą bizneskupa, naginacza rzeczywistości pod swoją bajkę – kardynała Dziwisza, przez którego świętość naszego Jana Pawła namber Tu chwieje się w posadach. Pomimo wszelkiego zła jakie wylewa się z kościoła, naszego papieża Polaka będę jenak bronić jak wolności Ukrainy i naszej niepodległości. Mogę? Zawsze!
Wszyscy pokutujemy, za to że żyjemy!
Przy kursie numer trzy, pod kurią rozpoczęła się demonstracja „anty jędraszwewska”, a ja przypominam sobie zakończony kilka minut temu wywiad w radio. Nic o wojnie. Żadnego potępienia. Za to podniecanie się pięknem Jezusa na krzyżu w rozmowie, pomimo całego okrucieństwa tego sposobu uśmiercania, nawet Boga, jest jakieś groteskowe, śmieszne. Kościół umiera i niedługo będzie go niewiele w codziennej przestrzeni. Póki my żyjemy, bo po nas tylko popiół i zapomnienie.
Wszyscy jedziemy na tym samym wózku
Od strachu uratuje nas tylko defekt mózgu.
Jeżdżąc w te sobotnio – niedzielne poranki w kwietniu – pletniu, na nowo zakochuję się w swoim Krakowie. Dostrzegam ponownie to, co dawno odkryte, podziwiam to, co dawno temu podziwiałem. Ale teraz jest to podkolorowane całkiem inną perspektywą. Teraz sunę w stalowym potworze przez wnętrzności miasta jak ten chłopiec z filmu „Newerending story”, który popylał na kudłatym potworku. Kocham Cię Krakowie. Kocham cię Nowa Huto. Do ciebie wyruszę wkrótce, jedynką. Aż na Wzgórza Krzesławickie. Szykuj się!
Warunki do jazdy, pomimo ogólnej euforii są bardzo ciężkie. Stąd z jednej strony luz, bo ruchu nie ma, ale z drugiej bardzo duża koncentracja musi być w motorniczym, żeby minimalizować poślizgi. Choć i to, pomimo bardzo uważnej jazdy, raz się nie udaje, kiedy z ulicy Dominikańskiej praktycznie ześlizgujemy się z Bombkiem w Gertrudy. A na dodatek pędzący jak wariat samochód, który prowadzi jakiś nicpoń, zamiast nas przepuścić, omija tramwaj na centymetry. Mamy mnóstwo szczęścia. Ale szczęście sprzyja lepszym. I niech tak zostanie.
Na końcówce w BoroFa korzystam z długiej przerwy i idę w odwiedziny do Huciarzy – moich motorowych kolegów z zajezdni Nowa Huta. Czemu nie mojej? O tym już niedługo.
Najpierw zwiedzam wnętrze Wiedeńczyka, i jestem przerażony gabarytami kabiny dla prowadzącego. Jest strasznie, klaustrofobicznie, nie zmieściłbym się w nim, a jeśli już, praca była by koszmarem. Wiem, wiem, że prowadzenie Wiedeńca to zaszczyt i wyzwanie, ale też prawdziwa droga przez mękę. Już lepiej prezentuje się EU 1, Choć do komfortu Bombka jest to odległość jak pomiędzy kilkoma galaktykami. Tramwajarski Pan Bóg ma mnie jednak w opiece. Oby na zawsze.
W połowie ostatniego kółka, na wysokości kościoła Dominikanów, mam motykę w brzuchu, bo zaraz na pokład wsiądzie moja kochana żona, która część niedzieli postanowiła spędzić ze mną w pracy. Pilnuję więc rozkładu, a jazdę staram się prowadzić płynnie i najbezpieczniej jak potrafię. Kiedy dojeżdżam na przystanek Bagatela mój skarb już na mnie czeka i teraz już razem, w asyście pełnego ludzi tramwaju mkniemy sobie po prostych torach miłości. Choć ta, jest też jak pętla – czasem kręta, ale zawsze wraca na właściwy kierunek, – i jak przejazd przez przerywacz, pełna zmiennych napięć, błysków i szarpnięć.
Do końca pracy było już tylko jeszcze cudowniej. To takie ekscytujące móc pochwalić się ukochanej kobiecie umiejętnością prowadzenia tak wielkiego pojazdu jak tramwaj. Dlatego jestem dumny z siebie, że się przełamałem, nie poddałem i nie zraziłem jeszcze do tej bardzo ciężkiej, odpowiedzialnej i wymagającej pracy.
A za tramwajem i mundurem wszyscy biegną jak przed szczurem!
Czego trzymajmy się dziś i po końcu świata tydzień.