S6. Pierwsze piniondze i coś wstydliwego ze świata muzyki.
Hutnik Kraków, zanim zatrudnił mnie na stanowisku siatkarza i ofiarował mi stypendium sportowe, pozwolił mi na zarobienie drugich w życiu, całkiem sporych pieniędzy.
Pierwsze pieniądze musiałem wyszarpać fizycznie. Nie z Hutnika, ale ze wsi i jej niespodzianek.
Po odbytych przed laty weselach w Leszczynie, pod stodołą, leżały sterty pustych butelek po wódce. W latach osiemdziesiątych istniały skupy tychże opakowań. Butelki wcześniej nakręcały niejedną imprezę dzięki zawartemu w nich płynowi. Potem po odpowiednim przygotowaniu, czytaj wymyciu i obdarciu z etykiet, puste flaszki stawały się wartościowym towarem.
Zamiast zbijać bąki z krowich dupsk czy innych, zająłem się doprowadzaniem butelek do stanu sprzedawalności. Ojciec mi podpowiedział, dał instrukcję i roztoczył przede mną skalę dobrobytu jaki mnie może spotkać. Zabrałem się z bratem do roboty bo i on głupi nie był, zwłaszcza kiedy chodziło o pieniądze. Po wymyciu flaszek, tata nasz kochany, syrenką (auto takie było), zawoził to do domu naszego w Nowej Hucie. Tam następowało pakowanie butelek do wielkich skórzanych lub szmacianych toreb, a następnie dymaliśmy do skupu, umiejscowionego przy domu handlowym, o dumnym imieniu Wanda.
Wanda nie chciała Niemca, ale handelek już akceptowała. Dlatego skup butelek, u boku tego największego nowohuckiego domu towarowego się zainstalował.
Z łapami rozciągniętymi do kostek, często z bratem Jackiem robiliśmy kilka kursów tam i z powrotem. Aż do przetransportowania ostatniej butelczyny. Za zarobione w ten sposób pieniądze dokonałem zakupu aparatu marki Kiev, a niedługo potem powiększalnika polskiej produkcji, coś tam, coś tam. I zostałem fotografem amatorem. Pierwszy film został wystrzelany na boisku budowlanki kościuszkowskiej ze Sławkami. Potem jak tylko rodzice szli do znajomych, po uprzednim wypróżnieniu organizmu, zabierałem się za wywoływanie filmów i obróbkę zdjęć. Jak na to patrzę po latach to amatorka była mega wielka. Zabawa. Ale ile radości było. Piękne hobby. Dzisiaj, w czasach pixellady, wszystko sprowadziło się do masowego pstrykania. Możliwości jednak są inne, jakość bardzo dobra. Nie ma praktycznie ograniczenia ilościowego, które było na filmach fotograficznych. Pamiętam, że wtedy też każde ujęcie było przemyślane wielokrotnie . Teraz bracie robisz sto zdjęć i wybierasz 15 fajnych. A jak jeszcze sobie fotki poobrabiasz to i pięćdziesiąt się znajdzie godnych obejrzenia.
Ale wróćmy do zarobkowania. Dzięki Hutnikowi kaska wpadła mi do kieszeni za myślenie. Wszystkim pokierował przypadek. Ponieważ na mecze kopanej miałem najbliżej na HKS, który ciągle obijał się o pierwszą ligę, to i poziom był zadowalający bo ciągle czołówka, stadion w pięknym miejscu, śliczniutki jak mało który, publika dopisywała ochoczo, więc dopisywałem się i ja.
Pewnego pięknego razu wylądowałem pod stadionem grubo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Dokonałem zakupu wejściówki i poszedłem się poszwędać po okolicy. I tak oto wylądowałem na przystadionowym parkingu dla zmotoryzowanej części kibiców. Ponieważ na samochodach się nie znałem i nie znam, to zamiast jarać się cudami motoryzacji lat osiemdziesiątych, zainteresowałem się bloczkami parkingowymi, które wkładano parkującym tam autom za wycieraczki.
I nagle doznałem olśnienia! Matko Boska Futbolowska! Bilety na stadion i na parking są z jednej matki, znaczy z jednej drukarni. Takie same! Bliźnięta jednoczcionkowe! Jedyna różnica była w pieczęci oznajmiającej ich cenę. Na parking 30 zł. na stadion 90 zł. ulgowe. Może 80 zł. Nieistotne. Istotna była ich dostępność. Nie namyślając się wiele, podprowadziłem na dzień dobry z pięć sztukasów.
Meczu nawet nie pamiętam. Jedyne co mnie wtedy obchodziło to donieść do domu bilety nieponiszczone.
Wejściówki wylądowały po dwóch z okładem, godzinach na biurku. A jak nie mieliśmy biurka, bo pewnie nie mieliśmy, to na stoliczku. Koniecznie rozkładanym, żeby i na imprezy dorosłych też się przydał. W tych czasach nawet stół musiał być uniwersalny. I tym tropem idąc, bilety też okazały się być uniwersalne.
Kolejnego meczu nie mogłem się doczekać. Nie z powodu rywala, punktów, poziomu. Za pomocą zwykłego długopisu i gumki zmieniłem wartość biletu parkingowego dając mu moc wejściową na stadion. Przemiana była banalnie łatwa. Zmieniłem tylko 30 na 80 czy 90. I tyle. Żenująco słabo to wykonałem i widoczna ingerencja długopisowa na bilecie nie pozwalała zasnąć przez dwa tygodnie.
Aż przyszedł dzień prawdy. Musiałem się czuć niczym Jezus w Kanie Galilejskiej. On król wina, ja król biletu. Jednemu i drugiemu akcja z zamianą miała przynieść sławę i kasę. Jemu już się udało i czerpano z jego cudów garściami, ja dopiero czekałem na swój czas.
Przechodząc przez wejściową bramkę, drżącymi rączynami, podałem wpuszczającemu na stadion bilet. Bilet, który przy wnikliwym obejrzeniu mógł pokazać swoje prawdziwe oblicze. Nie pokazał, bo nikt nie go chciał zbyt dobrze widzieć. Wszedłem! Dalej już plan był prosty. W osiemdziesiątej minucie wyjście, przelot przez parking, bileciki niczym skarb za pazuchę i do domu, do roboty.
Potem już tylko prowadziłem drobny handel na osiedlu na kilka dni przed zawodami. Chętni oczywiście byli, bo u mnie wejściówka na zawody była za połowę nominalnej ceny biletu. Nie byłem zachłanny i nie puszczałem na osiedle za dużo biletów. Ostrożność i chęć nie naruszania za bardzo budżetu klubu dzielnicowego, kazała trzymać zachłanność w ryzach i najlepiej za mordę.
Było pięknie. Była oranżada co dzień a i na kiełbasę najlepszą na świecie, podczas zawodów piłkarskich na Suchych Stawach, było. Się myślało, się żyło. Aż dziw bierze, że nikt na ten pomysł nie wpadł.
Zgodnie jednak z maksymą: wszystko co piękne, musi się kiedyś skończyć, tak i moje biletowanie dokonało żywota. Gdzieś w połowie wiosny, bilety na parking zamieniono na bloczki i żegnaj przygodo! Żegnaj fortuno, oranżado i kiełbaso.
Do pieniędzy trzeba mieć szczęście. I pewnie to szczęście uleciało wraz z moją młodością, bo dzisiaj jest to bardziej walka z codziennością niż manna z nieba.
Dzisiaj na pojawiające się piramidy finansowe (znacie Amber kurwa Gold?) nabierają się ludzie różni. I drobni ciułacze i bogaci przedsiębiorcy. Piramida która wyrosła na moich oczach na początku lat dziewięćdziesiątych, jednym przyniosła spore pieniądze a innych nie doprowadziła do bankructwa. Skala była niewielka i wiele się nie ryzykowało.
Wszystko zaczęło się gdzieś w okolicach rynku krakowskiego. Tam, w jednej z bocznych uliczek trzeba było się zarejestrować, może nawet dostawało się jakieś druki do przelewów i można było działać. Pierwsze sygnały o pieniądzach które przynosi codziennie listonosz do domu odebrałem w technikum. W sumie to byłem tym delikatnie atakowany, bo miałem stać się kolejnym trybem w maszynie, żeby powoływać do życia kolejne tryby, które miały stać się moimi trybami szukającymi kolejnych trybów.
Zabawa polegała ,ni mniej nie więcej, na wysyłaniu pieniędzy osobom które w piramidzie były ponad nami. Im więcej ludzi wciągnąłeś pod siebie, tym większych kokosów spodziewać się mogłeś. Z początku byłem bardzo nieufny, w końcu nic z niczego się nie bierze, ale po zastanowieniu postanowiłem zainwestować część gotówki którą dysponowałem. Poleciałem się zarejestrować, pobrałem druki i dawaj na pocztę przelać pieniądze tym, którzy już w piramidzie funkcjonowali. Następnym krokiem było przekonanie kolejnych ludzi żeby przystąpili do zabawy i wkręcali w nią następnych. No i jak to ruszyło, jak poszło z kopyta, jak strumień złotówek zaczął płynąć pod 11/107, to aż ciarki po portfelu przeszły. Listonosz meldował się najpierw co trzy dni, potem co dwa i w końcu codziennie spotykaliśmy się pod naszymi drzwiami. A jak mnie nie było to tato odbierał.
– Panie, a czemu to panu ludzie tyle pieniędzy posyłają? – listonosz był w szoku.
– Taka gra jest. Trzeba się zarejestrować, wysłać tym co już w grze są i czekać. – wyjaśniłem.
– Matko Boska! – kończył codziennie rozmowę listonosz bo niedowierzał.
Jakiś czas to trwało, może miesiąc, może dwa. Im dalej w las, tym tej kasy miało być więcej, ale piramida pomału zaczynała obracać się w gruz. Co raz trudniej było znaleźć kolejnych chętnych i źródełko zaczynało wysychać.
Nic to jednak nie znaczyło w obliczu wspaniałego sprzętu hi fi, klasy wysokiej, mieszaniny Diora i Technics’a które stanęły w centralnym punkcie małego pokoju. Po raz pierwszy i ostatni znalazłem się na odpowiednim poziomie finansowej piramidy.
Podczas tego całego szału zakupowego dotyczącego sprzętu grającego miała też miejsce sytuacja wielce z mojej strony nieelegancka. A ponieważ zbieg okoliczności jej dotykający był niezwykle barwny, to ku przestrodze pozwolę sobie go opisać.
Czymże jest sprzęt grający bez odpowiednich głośników? Niczym. To wiedziałem kupując mój wyśniony zestaw kombinowany hifi. Niestety, jak to w moim życiu bywa, kwestia w tym przypadku pod kryptonimem „odpowiedni głośnik”, nie została przeze mnie zbyt precyzyjnie rozpoznana. Może było to spowodowane ograniczoną dostępnością towaru a może czymś innym? Dzisiaj trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Jedno było pewne. Skoro głośniki do sklepu rzucili to trzeba było je mieć. Bo jeśli nie dzisiaj to diabli wiedzą kiedy.
A przecież był to początek lat dziewięćdziesiątych. Wszystko się budziło do życia ale wolno i leniwie. Popyt przewyższał jeszcze podaż i trzeba było być czujnym. Skąd przyszła cyna, że do sklepu na osiedle Słoneczne rzucili głośniki Altusy 60, nie pamiętam. Ale pamiętam doskonale, że zjawiłem się w sklepie błyskawicznie. Zapłaciłem, zapakowałem towar do fiata 125 p. i pognałem do domu. Już za momencik miałem dokonać kolejnego potężnego kroku w nowoczesność. A muzyka była już bardzo ważną częścią mojego życia (o czym w części muzycznej) i głośniki były w wykonaniu tego kroku milowego niezbędne. Miało być głośno, czysto i prze przestereofonicznie.
Pierwszy cios otrzymałem po rozpakowaniu. Kable w moich nowo zakupionych głośnikach kończyły się jakimiś wtyczkami. Złącza we wzmacniaczu krzyczały o goły kabel, o sam przewód. No to kombinerki wziąłem i trach, trach. Druty się pokazały, odciągnąłem zębami izolację i byłem gotowy do podpinki. Po wpięciu się we wzmacniacz pozostało tylko uruchomić sprzęt, wybrać ulubiony utwór muzyczny i przypierdolić. Najpewniej wsadziłem do odtwarzacza cd płytę Kultu. Pewnie „Your Eyes”, albo coś z Kultu wcześniejszego i nacisnąłem drżącymi palcami play. Rozsądek kazał ustawić pokrętło volume na 50 %. Nie chciałem odkryć się przed sąsiadami do końca z siły która miała zapanować w moim i brata pokoiku.
Dźwięk poszedł przewodami z odtwarzacza do wzmacniacza, a stamtąd kabelkami takimi ładnymi prosto do głośników. Uszy otwarły się na przestrzał, mózg wstrzymał wszystkie inne aplikacje poza tą jedną: słuchaj muzyki, słuchaj. I stało się! Z głośników nic nie popłynęło. Jedynie średnio głośne pyk, pyk. I cisza. No jak to tak? Coś jest nie tak z tym całym sprzętem. Tego było już za wiele i postanowiłem sięgnąć po instrukcję obsługi wzmacniacza.
A w niej stało jak wół, że kolumny które zakupiłem są za słabe i mogą być nie tylko nieobsługiwane przez wzmacniacz który posiadałem, ale nawet przez niego uszkodzone na zawsze. No to ładnie się załatwiłem. Ostatni grosz z piramidy finansowej wydany na głośniki, które zanim wydały dźwięk już nie żyły, przepadł. Co robić? Co robić? Muszę odzyskać pieniądze koniecznie, bo w innym przypadku ze słuchania przez najbliższe miesiące będą nici. Tylko żeby odzyskać kasę, to trzeba by chociaż towar oddać. A żeby go oddać to wypadałoby żeby był sprawny.
No dobra, pomyślałem, może nie tyle sprawny co wizualnie przyjazny i najlepiej nie noszący oznak używania. Zabrałem się więc z wielkim zapałem do przywracania ich stanu pierwotnego. Mimo rąk koślawych do takich robótek, złapałem za lutownicę i zacząłem lutować wtyczki do końcówek kabla. I kiedy już wszystko jako tako połapałem cyną, to tak nieszczęśliwie odłożyłem narzędzie lutujące, że w osłonie głośnika wypaliłem wielką na dziesięć centymetrów dziurę. Ożesz kurwa twoja mać. Jak można być takim niezdarą? I jak teraz mam udawać że nic się nie stało? Blady strach mnie ogarnął, ale postanowiłem dać sobie szansę na drugi dzień. Byłem zdesperowany do cna. Sen miał mnie natchnąć do działania.
Rano popakowałem kolumny w pudła i pojechałem do sklepu. Raz kozie śmierć. Kto nie ryzykuje ten muzyki nie słucha, i tak dalej. Sprzedawcy z którym miałem przyjemność dzień wcześniej nie było. Był inny.
– Dzień dobry. Mam mały problem.
– Słucham.
– Wczoraj znajomi kupili mi tutaj głośniki w prezencie. Problem polega na tym, że są za słabe na mój sprzęt. Chciałbym wymienić na coś mocniejszego albo oddać – od razu zacząłem kłamać.
– No wymienić to się nie da bo nic lepszego nie mamy. A zwrot? No nie wiem. Hmm – sprzedawca kluczył jak mógł – No nie bardzo. Może jakby kierownik był to by się zgodził może. Ale go nie ma i jeszcze ze dwie godziny nie będzie.
– To ja poczekam. – zwietrzyłem szansę.
Dwie godziny wlokły się jak dniówka na kombinacie. W końcu kierownik przyszedł a ja przypomniałem sobie, że przecież mam przepaloną osłonę od głośnika. Niech to szlak trafi. Oczywiście zakładałem, że sprzęt będzie testowany albo co najmniej oglądany a ja udam głupka i będę reklamował, że nie gra i tak dalej, ale do tego droga była daleka. Na razie trzeba było wybrnąć z pierwszej kupy jaką była dziura w osłonie.
– Pan pozwoli. – kierownik zaprosił na audiencję.- Kolega przekazał mi, że coś panu nie pasuje.
– No tak. Wie pan, prezent nie trafiony, koledzy mi na osiemnaste urodziny kupili. No i ten, wzmacniacz mam za mocny, no chciałbym oddać. – kłamałem jak z nut konsekwentnie.
– No wie Pan, nie za bardzo można. Prędzej wymiana ale nie ma na co. No nie wiem. Nie wiem. Zadzwonię do centrali. – dał mi jakąś nadzieję.
Po kwadransie wrócił z dobrą nowiną.
– No dobra. Dawaj pan, sprawdzimy i zwracamy pieniądze.
Dobra moja. Udało się. Udał.. Że co? Sprawdzimy?
– O kurde, jeszcze zapomniałem powiedzieć, że oczywiście poza tym, że wszystko jest w porządku to jednak jest jeden mały problem. Bo wie pan, jak ja te głośniki rozpakowałem to w zamieszaniu tym całym nie popakowałem w pudła. No i ten, no. No dziurę ktoś w osłonie wypalił.
– Aaaa. Dziurę! Nie dobrze. Bardzo źle – miał mnie rozłożonego na łopatkach.
– No tak, taką malutką. Ktoś przepalił, chyba papierosem. – leżałem i kwiczałem pod siebie.- To ja nawet mogę wziąć mniej. Oczywiście, że wezmę mniej. Pan sobie odbije za osłonę.
– A skąd my taką osłonę weźmiemy? No nie wiem, nie wiem. Muszę skonsultować. – powiedział i poszedł na zaplecze.
Usiadłem na sklepowym parapecie i przez łzy patrzyłem na jakiś koncert Boba Marleya puszczany z vhs-u. Cały misterny plan już nie wypali,ł a przecież jeszcze kolumny nie zostały sprawdzone pod względem przenoszenia sygnału dźwiękowego. Czekałem na wyrok, na odmowę i patrzyłem ślepo w ekran TV, na którym Bob Marley podśpiewywał mi z gorącej Jamajki. I nagle przyszło olśnienie. Na załzawionych oczach skrystalizował się obraz pokoju Sebastiana, kolegi z technikumowej klasy. Regały, a na nich głośniki. Takie same głośniki jak te moje, co nie chciałem żeby były moje. Mało tego, one miały wyeksponowane bebechy wiec osłony nie były Sebie potrzebne!
– Szefie, szefie! – Wbiegłem prawie za ladę.- A jakbym przyniósł nową osłonę? Przyjmie pan?
– Z nową osłoną? Przyjmę. Niech będzie.
– To ja za kwadrans wracam. – Krzyczałem już od drzwi.
Szybko odnalazłem telefon, a raczej budkę telefoniczną i zdzwoniłem do Sebastiana.
– Seba sprawa jest taka i taka.- szybko określiłem swój problem.- Dasz mi? Za darmo? Królu! Już jadę do Ciebie.
W dziesięć minut ogarnąłem sprawę. Ze Słonecznego na Sportowe był rzut cegłą. Z powrotem drugi rzut. Dokładnie taki sam. Do sklepu wpadłem zdyszany w momencie jak sprzedawca wypakowywał głośniki.
– Mam nową osłonę!
– To daj pan. A głośniki sprawne? – pytanie klucz w końcu padło.
– No pewno! Nie używane przecież – odpaliłem bez mrugnięcia powieką.
– To idź pan do kasy – sprzedawca zaczął pakować sprzęt z powrotem do pudeł.
Do kasy poleciałem z szybkością tramwaju numer 20, jadącego na dół, w stronę domu towarowego Wanda od osiedla Wysokiego. Odebrałem kasę i po raz ostatni w życiu opuściłem gościnne progi sklepu RTV na Słonecznym.
Do dzisiaj mi strasznie głupio i wstyd czuję straszny. Mam nadzieję, że udało się wszystko poukładać do kupy i uniknąć problemów większych niż te, które zgotowałem. Pardon. Pardon bardzo bardzo.