M7. Franc-dur

M7. Franc-dur

 

W 1991 roku wokalista Kultu zaczął flirtować z hip-hopem. Też mi siadło – zresztą covery tego strasznego Limahla mógłby wtedy śpiewać, a i tak by mi siadło.

 

Starszy człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami,
Całe życie tyrał w hucie, a do huty dokładali.
Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte,
Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę
.*

*(Kazik, fragment utworu”Jeszcze Polska…)

 

Czego więcej mógł chcieć chłopak z Nowej Huty? Wreszcie ktoś wyśpiewał to, co widzieliśmy dookoła. Ciężka praca była ciężką pracą a efektu nie było. Kolos na glinianych nogach, jakim stawała się huta, zaczynał się sypać, wyssany w czasach komuny przez Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich a w czasach przemian pozbawiony wschodniego rynku zbytu.  Większość tatów naszych pracowała „na hucie”, świątek, piątek i niedziela, na trzy zmiany. Trzeźwi i najebani. Smutni i weseli. Bandziory i prawi ludzie. Cyganie i Słowianie. Jezu, jak się cieszę, że i ja mogłem tam przez półtora roku pracować – dzięki, tato. Po prawdzie była to trochę kara za przerywane notorycznie studia, ale co tam.

Co drugi dzień – 0,7 litra zgłoś się było robione, na czterech. Telewizor sobie przywiozłem – ile można spać? – i do tego wszystkich gazet z gołymi paniami nauczyłem się niemal na pamięć. Ale najistotniejszą sprawą była możliwość obserwacji tego, co w środku takiego organizmu się dzieje. Państwo w państwie, w którym nie wszyscy zauważali, że za płotem wszystko się zmienia.

A „Spalam się”? Też mieliście tak jak w piosence? Kazik potrafił pięknie pisać i śpiewać o miłości i jej przeróżnych obliczach. Kto z nas nie marzył o pięknej Pani profesor z piosenki, której głównym podmiotem miałby zostać sam? Do której mógłby wzdychać wieczorami z rękami niekoniecznie na kołdrze. Zanim jednak miłość miała nadciągnąć niczym letnia burza, to po drodze miałem szczęście stać się jak bohater piosenki  „Spalam się”.

 

Znów w mojej klasie uczysz języka angielskiego
I gdy idziesz korytarzem, chłopaki w milczeniu
Oni patrzą za tobą, lecz nigdy tobie w oczy
Oprócz mnie jednego – najbardziej nagrzanego.*

*(Kazik, fragment utworu „Spalam się”)

Całe zamieszanie zaczęło się w drugiej klasie. Technikum Budowlane, ruski w pakiecie obowiązkowym i jakiś tam jeszcze jeden język obcy miał być na dokładkę. Na pierwszy strzał, jako język dodatkowy, już w pierwszej klasie, był niemiecki, ale germanistka dosyć szybko i skutecznie zaciążyła i zapanował językowy bezład i bezhołowie.  Znajetie szto eto? Da?

Ale któregoś pięknego, słonecznego dnia, drugiego roku nauki, pachnącego świeżo skoszoną trawą, do naszego szkolnego molocha wpadła jak powiew wiosny ONA. Taka dorosła, ale jakby nie za bardzo. Zaraz po studiach, pewnie pierwsza jej robota. Jak z filmu romantycznego z lekko popuszczonymi lejcami albo z bajki dla dużych chłopców. Takich kilkunastoletnich, co im od buzujących hormonów gały ze łba wystrzeliwują na widok kobiety i zarysu piersi pod jej bluzką.

W powietrzu wisiało od dawna, i tak też się nastawiliśmy, że to jakiś angielski będzie jako język dodatkowy. Może i norweski? No nie, przesadzam. Angielski? Orajt men, może się wreszcie nauczę – cieszyłem się nawet, co tam punki wyspiarskie wyśpiewują za głupoty w tych swoich piosenkach, bo co wyśpiewują nasze, to już wiedziałem.

Ta pierwsza lekcja nadeszła jak złodziej w nocy. Zaskoczenie było ogromne, gdy pewnego dnia drzwi otwarły się na oścież i weszła ONA. I wypaliła prosto z mostu, niczym żołnierz nie biorący jeńców: „Bon żur!”.

Kurwa! Bon że co? Kogoś pogięło? Zaraz, zaraz – sorry, bejbe, ale noł, nie ta klasa. My chotim gawarjat w angielskom jazykie. No powiedzże, że to pomyłka, przyślij siostrę bliźniaczkę, świat który się przed nami otwierał mówił po angielsku. Daj nam szansę. No, śliczna, plizz. Nic z tego. Prośby, groźby, modły i zaklęcia nie pomogły. Młoda pani profesor dostała za zadanie nauczyć nas francuskiego i to zadanie chciała wykonać jak najlepiej. Tym bardziej, że francuski znała, bo go przestudiowała.  No i ta jej uroda. Uroda która męską klasę rozłożyła na łopatki na raz, na dwa i na trzy.

Ehhh, wulewu kuszet awek mła czy coś. Każdy sobie przypominał cokolwiek  około francuskiego, żeby zaimponować jej, kolegom, Bogu. Komukolwiek i cokolwiek, byle by było to równanie z cyklu:

(32 – 31) : ½  x 2 = Ty i Ja.

Ciekawe ilu brało ją nocami pod kołdrami? Bardzo ciekawe.

Chcąc nie chcąc zaczęliśmy się tego francuskiego uczyć, co dla bardziej kochliwych stało się także praktyką z podrywania ślicznej pani nauczycielki.

Dumałem nieustająco, jak się z nią umówić. Żeby sobie dodać animuszu i zmobilizować się na maksa, wymyśliłem zakład o to, któremu z nas, chłopaków z klasy, Panna Psor pozwoli poprowadzić swoją pomarańczową zastavę, wiecie, auto takie pochodzenia jugosłowiańskiego. Razu pewnego, kiedy koledzy wychodzili ze szkoły, a ja czekałem przed budynkiem na jakieś zawody sportowe, zrządzeniem losu zajechała zastava. To jest ten moment – pomyślałem sobie. Teraz albo nigdy.

– Dzień dobry, pani psor! Ale samochodzik chodzi! – zacząłem spokojnie, znając już swoje możliwości improwizacyjne.

– Dzień dobry, no nie za bardzo. Coś mi stuka – odpowiedziała.

Tak. Wiedziałem, że to był ten moment. Ten jeden na milion, żeby wygrać zakład.

– Naprawdę? Mogę posłuchać? – cały drżałem z emocji.

– Jasne – powiedziała i odpaliła maszynę, abym mógł się wsłuchać w pracę silnika. Kurde przecież ja się na tym kompletnie nie znam, przeszło mi przez głowę,  ale co tam, postanowiłem pójść po całości.

– No tak, ale to trzeba podczas jazdy posłuchać – oceniłem okiem 17-letniego fachowca.

– Ale zaraz lekcja. Może innym razem?

– Eee tam, jeszcze piętnaście minut do dzwonka. Teraz długa przerwa przecież. Tylko za przystanek podjedziemy, a ja podsłucham, co to może być.

– No to wsiadaj.

Nie po to robiłem prawo jazdy jako 17-latek, żeby w takim momencie zmarnować szansę siadaniem po stronie pasażera. U panny psor zobaczyłem zawahanie, ale rzekła zaraz:

– No dobra, wskakuj!

Yes, yes, yes! Wystartowałem powoli. Cofanko i naprzód. Nie za szybko, żeby auto nie zgasło, by wyjdzie, że nie potrafię jeździć za dobrze. Okno otwarłem na maksa, żeby mnie było lepiej widać. Do tego efekt „zimny łokieć” miał być. Pełna profeska. Z całą powagą udawałem, że czegoś tam słucham, co niby stuka, ale patrzyłem tylko, czy kumple nadal stoją na przystanku. Byli! W ilości zadowalającej.

Pomarańczowy rydwan Cezara-zwycięzcy przetoczył się przed plebejuszami – patrzeć mi tu, patrzeć, ćwoki malinowe! Do kolegów, ludzi małej wiary, nie od razu dotarło to co się właśnie wyprawiało – ale zaraz szczęki przeturlały im się po chodniku.

Z mojej strony sprawa była załatwiona – zakład był wygrany. Wykonałem szybki nawrót i cały w skowronkach zaparkowałem pod szkołą.

– I co myślisz, Tomek? – obudził mnie z letargu słodki głos.

– Chodźmy do mnie – już prawie odpowiedziałem. W końcu pytała, co myślę. Zamiast tego, co chciałem, rzekłem to, co potrafiłem: – Chyba zawory, trzeba do mechanika. Lecę na mecz. Do widzenia.

Tak blisko z panną psor nie byliśmy już nigdy potem. Chociaż nasze wzrokowe potyczki, podczas całolekcyjnych odsłuchów Jacquesa Brela, wspominam do dzisiaj z gęsią skórką na przedramionach. Potrafiliśmy patrzeć sobie głęboko w oczy przez cały utwór. A Jacques zawodził piękną francuszczyzną o miłości. Tak mi się wydaje, że o miłości. Bo inaczej byśmy się tak nie zachowywali. Może pora wrócić do piosenek Brela? Bo wspomnienia tych uroczych chwil, kiedy spalałem się, zostały we mnie na zawsze.

 

 

 

***

 

 

– Uwaga, komunikat dyrekcji! Poszukiwana jest osoba, która na drugim piętrze uruchomiła gaśnicę pianową i dokonała zniszczeń na dużą skalę. To niedopuszczalne! Prosimy winnego o ujawnienie się, a świadków o spełnienie obywatelskiego obowiązku! – zawyły głośniki. Technikum Budowlane było okablowane od piwnic po ostatnie piętro i dzięki temu informacje mogły przebiegać lotem błyskawicy – przez radiowęzeł.

Rety, mają mnie – pomyślałem. Byłem wtedy w I klasie i nie chciałem zrobić nic złego. Złe stało się przez przypadek, samo właściwie: gaśnica mi spadła, jak mi Bóg miły. No tak, wyciągnąłem ją ze stojaka, żeby się trochę popisać – i mi się uruchomiła. Sama. A że zżarło parkiet? Widać do dupy był albo ów parkiet, albo piana z gaśnicy. Na szczęście nikt nie doniósł na mnie i znowu mi się upiekło. W dodatku w głowie zapaliła się lampka: o, jest radiowęzeł. I zaraz druga lampka: jak radiowęzeł, to i muzyka może przez jego kable lecieć.

W którejś tam klasie zaproponowałem dyrekcji, aby z radiowęzłowych głośników na długiej przerwie leciały piosenki. Zbiór kaset miałem bogaty, więc postanowiłem nim pokatować i uczniów, i nauczycieli. Nagłośnienie nie spełniało żadnych norm przyzwoitości, ale czy to była przeszkoda? Chciałem otwierać ludziom uszy i dzielić się swoimi muzycznymi odkryciami.

Dyrekcja wydała zgodę. Dopadł mnie entuzjazm – ale opadł niebawem, za to nadciągnęła refleksja podszyta strachem: przecież spora część moich zbiorów nie nadawała się do publicznej prezentacji. Po chwili wręcz przyznałem przed samym sobą, że zgoła mikra część się do takiego celu nadaje. Poleciałbym za ostro i cała rzecz skończyłaby się szybciej niż się zaczęła. Selekcjonowałem z wyczuciem, wyczuwając np. że znajomość angielskiego w murach budowlanki jest na ogólnym poziomie minus pincet – i tak oto przemyciłem do radiowęzła Sex Pistols, którzy zawyli na całą szkołę:

Fuck this and fuck that fuck it all and
Fuck the fucking brat
She don’t wanna baby that looks like that
I don’t wanna baby that looks like that
Body I’m not an animal
Body I’m not an abortion
Body I’m not an animal
An animal
I’m not an animal…
I’m not an abortion…
Mummy! Ugh!*

*(Sex Pistols, fragment utworu „Bodies”)

 

Ludzie przytupywali i bujali się radośnie, nie zdając sobie sprawy, o co w istocie kaman. Grono było zadowolone, zadowolony byłem ja. Dzisiaj sobie myślę tylko: szkoda, że jeszcze wtedy nie było Leningradu (zespołu, nie miasta) – bo prawdziwym mógłby być rarytasem. Przyjaźń polsko-radziecka w nowohuckich szkołach była przecież zakorzeniana przez lata mocno. No i nasza wychowawczyni, rusycystka, byłaby wniebowzięta. Na pewno do momentu kiedy Siergiej Sznurow nie zaczął by śpiewać. Wot takaja chujnia na przykład.

Rodzime zespoły – z wyraźną nadreprezentacją Kultu – przeplatałem The Doors, The Clash, Dead Kennedys czy Sex Pistols. Były również jakieś wynalazki na zamówienie, jeśli ktoś sobie własną kasetę przyniósł i zażyczył publicznej prezentacji. Zdarzały się również prośby od przedstawicieli najcięższego gatunku.

– Gomóła, dajże coś mocniejszego – naciskał Kuba Karamon, metalowiec z mojej klasy.

– Nie ma szans. Nie mogę za ostro, bo się skończy muzykowanie – odpowiadałem, bo musiałem pilnować granic zdrowego rozsądku, szukając jednocześnie kompromisu (za taki uchodziły co bardziej melodyjne utwory Metallicy).

Z drugiej jednak strony metal większego kalibru czy jego mroczniejsze odmiany, puszczone przez ten gówniany sprzęt, mogłyby pozostawać nierozpoznane – niejednokrotnie przecież działo się tak z prezentowanymi przeze mnie piosenkami dużo lżejszymi.

Radiowęzeł hulał z pół roku, wnosząc trochę kolorytu w szare szkolne życie. Kiedy i jaki był jego koniec? Nie pamiętam. Może była to awaria? Może koniec roku szkolnego? Może zmienił się dyrektor? Albo ktoś zaczął teksty tłumaczyć z angielskiego i włos się gronu na głowie zjeżył? Kto to dziś wie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.