S11. Makroregion fajny jest.

S11. Makroregion fajny jest.

 

Pomiędzy tymi wszystkimi turniejami, ligami i szkolnymi rozgrywkami, powołano twór o nazwie Kadra Juniorów Makroregionu, w naszym przypadku była to KJM Małopolska, ku chwale naszego położenia geograficznego.

Obozy i konsultacje odbywały się najczęściej  na obiektach mieleckiej Stali. Skromny, ale przytulny i zadbany hotelik gościł zawodników wielu profesji. Obok niego, na wyciągnięcie nogi, znajdował się imponujący kompleks sportowy. Podupadający co prawda, ale dla zainteresowanych historią sportu i posiadających dobry węch, z wyraźnym zapachem legendarnej drużyny Stali Mielec, Grzegorza Laty i innych bohaterów początku i przełomu lat 70/80 stadion, a obok niego stała hala i basen.

Na konsultacjach tej kadry zdecydowaną większość stanowili zawodnicy Okocimskiego, Hutnika, potem w mniejszości co lepsi grajkowie MKS Podgórze Kraków, Tarnovii oraz reprezentanci Krosna i Sanoka.

Moim partnerem pokojowym był Słoneczko albo Maciek z MKS. Maciek był umysłem ścisłym. A fizycznie był potężny i przy moim chudyźmie był olbrzymi. Mówił po węgiersku. To były jaja. Po rusku to ja rozumiałem, że można mówić. Ale po Węgiersku? Bez jaj. A on mówił i to z jajami. Jako dzieciak, do czwartego roku życia, mieszkał z rodzicami w Budapeszcie. I tam nauczył się węgierskiego dzięki przebywaniu z innymi dziećmi. Potem rodzina Maćka wróciła do Polski i Maciek zaczął zapominać mowę bratanków aż do całkowitego zapomnienia. Aż któregoś lata, jako nastolatek pojechał do Paprykowa i po tygodniu, jakby butelką Palinki dostał w łeb i przypomniał sobie jak gadać. Niezłe co? Poz tym był jeszcze inaczej dziwny. Grał w szachy namiętnie. Woził szachownicę, dwa zegary i wolny czas zamiast tracić na picie piwa, marnotrawiliśmy na szachowe mecze. Do czasu. Któregoś dnia, chciał mnie ojebać przed popołudniowym treningiem i zarządził jakieś dwu minutowe wojenki szachowe. Pyknął mnie raz, pyknął drugi i trzeci a w czwartej partii popełnił błąd kardynalny i poległ! Poległ w szachy ze mną. Chciał palić zeszyty w których zapisywał co poważniejsze pojedynki swoje i szachowych mistrzów, ale go odwiodłem od tego obiecując, że nikomu o moim zwycięstwie nie powiem. I nie powiedziałem! Tadam.

Z Krośniakami i Sanoczanami, mieliśmy co spotkanie, nieustające dyskusje nad prawidłowością polskiej wymowy i akcentem jaki w języku polskim być powinien. Dyskusja rozpoczynała się przy pierwszym spotkaniu na jadalni i przebiegała zawsze tak samo:

– Łoj kurna. Ale wy krakusy to zaciągacie strasznie. – zaczynał ktoś z Sanoka.

– Nie pieprzże? Weź i się nagraj i posłuchaj. To wy zaciongacie jak guma w majtach. – kontrowaliśmy.

– Nooo nieeeee…. Myyyyyyyy? Chyba wyyy – nie dawali za wygraną przeciągając słowa wprost nieznośnie i stawiając akcent w dziwnych miejscach . – My nieee zaciooongamyyy.

Może byli głusi albo świata nie liznęli i ukiszeni w swoim własnym sosie wydawali się sobie sami polskim wzorcem wymowy. Brakowało im też do dystansu do samego siebie, ale poczucia humoru i fajności im odmówić nie mogliśmy. W końcu to oni musieli ciągle coś komuś udowadniać.

Na basenie Stali Mielec działo się co wyjście sporo interesujących rzeczy. To już był czas relaksu i napięcie treningowe zostawało za drzwiami. Basen nie był jakiś wyjątkowy, i pewnie nie było by w nim nic godnego uwagi, gdyby nie wieża do skoków. Dwupoziomowa. Betonowa i surowa jak Mielec późną jesienią. Pierwszy poziom był na wysokości około dwóch metrów od lustra wody, drugi na pięciu lub sześciu metrach.

Ponieważ do wody raczej nigdy nie miałem jakiejś szczególnej śmiałości, odwagi, a na dodatek pływałem jak Titanic po zderzeniu z góra lodową, zawsze stałem z boku wszelkich wodnych rywalizacji. A już skakanie? Broń mnie Panie i Boże. W końcu sam siebie skaziłem do wodnych skoków. Za dzieciaka.

Pojechaliśmy z rodzicami w odwiedziny do rodziny sąsiadów, pani Lidii i pana Romana. Chyba do Kościelnik czy jakoś tak. Wraz z Pawłem i Andrzejem i bratem moim Jackiem, pomagaliśmy miejscowej dzieciarni paść krowy z całej wsi nad rzeką Nidą. Rzeka była spora, miała wysokie brzegi i znakomicie służyła krowom jako wodopój a nam jako akwen do pływania. Do tego p[osiadała wysokie brzegi które pozwalały na efektowne skoki. No i kiedy skakanie na nogi mnie znudziło, postanowiłem skoczyć na główkę. Odwagi mi nie brakowało a dodatkowo mobilizowała mnie obecność nad rzeką mojego taty. Postanowiłem się popisać przed nim. Wziąłem potężny rozbieg i biegnąć pomiędzy krowimi plackami, skoczyłem z brzegu jakbym skakał na olimpiadzie. Pozycja była stabilna, lot ładny, długi, kąt fajny. Dłonie jak w książce o skokach do wody. Tylko…

Tylko japy nie schowałem i pierdolnąłem twarzą w lustro wody z dosyć dużej wysokości. Twarz mnie piekła jakbym się pokrzywom ponacierał, ale obecność taty nie pozwalała płakać z bólu, który w sumie szybko minął. Po kilkudziesięciu minutach kręciło mi się w głowie, ledwo co widziałem i chciało mi się rzygać. Wieczorem wracaliśmy do domu. Jakoś funkcjonowałem. Na tyle stabilnie, że nikt sobie mną dupy nie zawracał. To były czasy. W drodze do domu mnie rozłożyło na tyle, że jadąc na tylnym syrenim fotelu co kilka kilometrów podrywałem się do okna i wyrzucałem treści z żołądka przez okno automobilu. A okna otwierały się tylko z przodu, wiec półleżąc na mamie, jechałem nad nią wymiocinami po całości a Syrenka przyjmowała wszystko z godnością.. W domu leżałem półptrzytomny  i niespecjalnie ktoś się mną przejął. Bo czym się mieli przejąć. Wstrząśnieniem mózgu? Po dwóch dniach wszystko minęło. Samo przyszło, samo wyszło. A dziś mam migreny.

 

Do wody zniechęcono mnie mocno na basenie międzyszkolnym na osiedlu Kolorowym, w uwielbionej Nowej Hucie. To tam jako trzecioklasista pobierałem pierwsze i obowiązkowe nauki pływania.

Już samo przeszkolenie było niezwykle emocjonujące.

– Pływamy na sygnał ratownika, słuchamy ratownika, obserwujemy ratownika, wykonujemy polecenia ratownika. Nie sikamy do basenu, bo ratownik zaraz pozna kto sika, bo wokół sikającego będzie wielka, niebieska plama. – łykaliśmy instrukcje jak pelikan cegły, ubrani w ogromne gumowe, śmierdzące czepki, ozdobione żabkami, kwiatkami i innymi elementami artystycznymi.

Zapewne i pelikan cegły przeżuje, przetrawi, wysra i zaczyna myśleć. Jeden z kolegów, na wzór pelikana po procesie cegielnym, postanowił na własną rękę poeksperymentować.  No i zlał się biedny do basenu. Ze strachu raczej niż z chęci poznania co się stanie po oddaniu moczu do basenowej niecki. Po tygodniu, kiedy jego czyn a raczej sik nie wyszedł na powierzchnię wody, strugał bohatera i wszystkim opowiadał o swoim występku, że niby specjalnie to zrobił i takie tam. Jeśli więc ktoś mu uwierzył to nie chcę myśleć w czym pływaliśmy. Jako słaby pływak, sporo tej wody wypiłem i jak ktoś jeszcze sobie przypomni, że posikiwał wtedy do wody to w ryj wale. Albo jak Kazik z laczka zakurwię i poprawię z kopyta.

Wyjścia na basen były oczekiwane, w końcu przepadały lekcje, ale jakąś nagrodą za żywot doczesny nie były. Przynajmniej nie dla wszystkich. My słabo pływający, to jest: ja, Mokry, co za straszny zbieg okoliczności z nazwiskiem,  Tomek i jakieś dziewczynki, to mieliśmy skaranie boskie z tym basenem. Mokras miał mniejsze bo mu tata sprezentował okularki do pływania i nawet jak tonął to widział, że tonie i było mu fajnie, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał. Nie wierzgał, nie krzyczał, nie płakał. Szedł na dno z godnością. Jak kłoda.

On umiał tonąć zawodowo. Skakał na nogi i stał.

Po takim skoku, pan zygał go kijem, żeby się dzieciak nie utopił i po kilkunastu sekundach, Tomasz uczepiony kurczowo kija, parskający moczo-chloro-wodą, był odholowywany do brzegu.

Z tych czasów basenowych, muszę koniecznie napisać jeszcze o końcu żywota Tomkowych okularków. Prze zemnie to się stało , więc opowiem:

Na koniec roku szkolnego i basenowego, jako podsumowanie naszej nauki, zorganizowano zawody pływackie. Słabi, nie wiedzieć czemu pływali jako tako tylko na plecach. Mój syn ma to samo, ale przy mnie jest on Motyllią pływactwa. Ustawiono nas, szóstkę geniuszy stylu grzbietowego i na trzy, poszliśmy przed siebie. Na pierwszym nawrocie zamykałem stawkę, ale zaraz po zmianie kierunku udało mi się dogonić Mokrasa, bo ten się zakrztusił wodą. Zagęściłem więc mocno ruchy nogami swymi i właśnie kończyłem wyprzedzać go, gdy poczułem, że nogi moje z impetem po czymś młócą. Ale to się wtedy nie liczyło. Liczył się wynik. Przedostatnie miejsce było niczym złoto olimpijskie. Czując nadchodzący sukces , waliłem wszystkim czym tylko mogłem.

Dzieciaki na brzegu zdążyły już obeschnąć kiedy dopłynąłem, na koniec waląc z hukiem w murek basenowy głową. Wyskoczyłem, a raczej tak mi się wydawało, bo bardziej pasuje słowo wygramoliłem się i spojrzałem do areny z wodą. Mokry płynął, ale jakoś dziwnie bo zygzakiem.

Jak już dopłynął do płytkiego miejsca to resztę doszedł. Na twarzy wisiało mu jakieś dziwne coś. Coś z czego płynęły woda i łzy. To coś było przed startem okularkami pływackimi a po nawrocie straciło całkowicie swoje właściwości. Przeze mnie. Było mi trochę głupio, ale to nie ja zapakowałem się pod obce giry. A zresztą. Sukces świętowałem i nawet sposób w jaki go odniosłem, nie mógł zakłócić radości.

Dziwnym trafem, nie zakwalifikowano mnie i Tomka do finałów szkolnych. Szkoda. Bo wydawało mi się, że byliśmy jednak rozwojowi w tym naszym pływaniu.

 

 

Po takich wspomnieniach, związanych z wodą, wieża w Mielcu kusiła, oj kusiła. Jednego wieczora wyszedłem więc po raz pierwszy na poziom jeden. I buch na głowę. Teraz już wiedziałem jak skakać. Nie tak jak do rzeki Nidy.

Po locie z poziomu jeden, wylazłem więc na samą górę. O rany bomba, basen zrobił się mały jak nocnik niemowlaka. No nie, jestem bez szans wylądowania w wodzie. Przy rechocie kolegów siatkarzy zlazłem blady na dół.

– A ty co? Ze strachu ocipiał? Ja ci pokarzę jak się skacze z wieży! – zaciągnął kolega z Sanoka i pobiegł na wieżę.

I poszedł jak rakieta. Z rozpędu. Rzucił się przed siebie by po chwili dokonać pięknego złamania ciała. W sekundzie ustabilizował pozycję w locie opadającym. I jeb. Gdzieś to jeb było nie do końca tak jak miało być. Wynurzył się, otrzepał głowę z wody i ryknął na całe gardło, oczywiście zaciągając:

– I jak było ?

– Eeeeeeeeeeeee, nooooooo, eeeeeeeee, booooooo, wiesz ….- niedowierzałem i nie potrafiłem ocenić prawidłowo lotu, lądowania i spuentować mądrze całości.

Jego głowa mi na to nie pozwalała. Z jego nosa i uszu ciekła krew. Ale jego umysł działał nawet spoko. Może na co dzień trudno to „spoko” było ocenić, ale po takim skoku zmian wielkich raczej nie było. Dalej zaciągał i duma go rozpierała. Lekko wystraszona kadra nie była jednak w stanie powstrzymać kolegi przed kolejnymi prezentacjami.

– Kolejny koleś pomylił dyscypliny… Echhh – pomyślałem i zacząłem zastanawiać się intensywnie nad swoim skokiem z drugiego poziomu. Co zrobić żeby się przełamać?

Odwaga.

Tego mi brakowało. A co najlepsze na odwagę? Szybkie cztery browary przed wejściem na basen. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Przed kolejnym wyjściem na basen, w wielkiej tajemnicy uzupełniłem płyny, nabrałem animuszu, wylazłem na wierzę i w końcu to zrobiłem. Pierwszy raz, ale nie ostatni tego wieczoru. Co prawda na nogi skakałem, ale coś tam się jednak lekko przełamało we łbie. I kolegom to wystarczyło żeby zapomnieć o moim cykorze dzień wcześniej. Już frajerem nie byłem.

 

Innym fajnym miejscem w którym też odbywały się konsultacje była Limanowa. Fajna miejscowość, pomiędzy rodzinnymi wioskami moich rodziców, Leszczyną i Mokrą Wsią.  Czułem się tam jak u siebie. I nawet to, że Limanowa była mocnym ośrodkiem nielubianych przeze mnie z przyczyn obiektywnych Cyganów, nie przeszkadzało mi odwiedzać po treningach miejscowych mordowni w celu regeneracji organizmu, przez dostarczanie odpowiedniej ilości płynów jasnych i oczywiście pełnych. Co najwyżej pokurwowałem pod nosem na jakiegoś zaczepiającego mnie Cygana i w nagrodę za to mogłem jeszcze poćwiczyć sprinty. Kilka razy dobre przygotowanie szybkościowe uratowało mnie przed skrojeniem z kasy i pewnych plaskaczy które mogłem przyjąć na twarz. Dzisiaj się temu dziwię, bo mi notoryczna narzeczona mówi, że mam cygańską brzydotę w sobie. Ciekawa teoria.

Nienawiść taką dziwną, do niektórych Cyganów, wyssałem wraz nowohuckim powietrzem.

Najwcześniej zapamiętany zaciąg tego złego powietrza miałem, jak któregoś pięknego letniego dnia podglądaliśmy z kolegami tabor cygański, który był i se zaparkował w miejscu, gdzie dzisiaj stoi Careffour Czyżyny. Wtedy był tam lasek, drzewka owocowe i chaszcze, mnóstwo chaszczy. Cyganie nas intrygowali do momentu, kiedy jeden z nich, wyrośnięty ponad przeciętność na cygańskim wikcie i opierunku, trzepnął mnie sześcio może latka w splot słoneczny z całej pizdy, tak bez powodu, że mało się nie udusiłem.

Kolejny nieświeży wdech miał miejsce podczas powrotu przez zacyganione Cyganami osiedle XX lecia PRL. Koedukacyjnie pościągano ich i wykorzystano do budowy Nowej Huty i Kombinatu Lenina. W zamian chciano ich ujarzmić mieszkaniami i zasymilować z nowohuckim towarzystwem napływowym.

A Cygan, jak to Cygan. Podobno złodziei i kręt, i tak już zostanie, a jak mi koledzy z Figo Fagot powiedzą lat potem dwadzieścia, Pan Jezus w biblii ma to zapisane. Oczywiście w mojej bajce nie dotyczy to każdego śniadego, żeby nie było posądzania o rasizm. A to teraz modne.

Wracałem więc z koleżankami z podstawówki z kina Świt. Z takiej prawie randki, na nogach, przez osiedle XX-lecia PRL. W środku osiedla otoczyła nas grupka cygańskiej młodzieży . Nie wiedzieć czemu to ja im wybitnie przypasowałem, niczym brat jakiś. Może z urody wzięli mnie za swojaka? Dlatego też otoczyli właśnie mnie i rozpoczęli konwersację.

– Masz dziesięć złotych pożyczyć? – zaskoczyli klasą i kulturą osobistą.

– Nie. Mam tylko dwadzieścia – nie umiałem jeszcze kłamać za dobrze niestety i już na starcie się wypucowałem na całego.

– To fajnie. Wydam ci resztę – powiedział najbardziej wyrośnięty, śniado cery młodzieniec. – Dawaj!

Podałem więc banknot na wieczne nieoddanie i wyciągnąłem rękę po resztę. Liczyłem na zwrot reszty i zastanawiałem się jednocześnie, kiedy mogę umówić się na odbiór pożyczki, jeśli akurat pożyczający wydać by nie miał. Cyganiątko-wyrośniątko też wyciągnęło rękę i niespodziewanie wypłaciło mi liścia solidnie, że aż podskoczyłem. Zapiekło mocno. Łzy napłynęły mi do oczu, ale przy dziewczynkach z klasy nie wypadało się rozkleić. Próbowałem nieporadnej szarpaczki ale tabor osiedlowy był kilkuosobowy i po kolejnych kopach w dupę musiałem wiać wraz ze swoją dziewczęcą kompanią. Ale co Kinia ich z daleka wyzywała, to nasze.

Do dzisiaj na wspomnienie tej przygody trzepie mnie z nerwów. W taki oto sposób zakiełkowała we mnie nienawiść do obcej, a konkretnie tej cygańskiej nacji. I pomimo wielu lat i wielkiej tolerancji do wszystkiego, wyjść do końca nie może. Trudno.

Z uroków sportowej Limanowej korzystali też inni sportowcy, i to nawet ci z poziomu pierwszoligowego. Byli koszykarze z Katowic, wielkie chłopy, czołówka ligowa i przesympatyczne dziewczyny, piłkarki ręczne Cracovii. Z najładniejszą trójeczką, Basią i jej koleżankami zakolegowałem się na długie lata. Chodziliśmy sobie razem na wspólne kawki parzone w  klasycznych szklankach ze spodeczkami do restauracji w ośrodku, oraz na lody przepyszne w limanowskim rynku. Potem spotykaliśmy się w Krakowie, ale czas nie stał w miejscu, dziewczyny poznały pięknych chłopców sportowców i zaczęły pisać swoje bajki na nowo.

Moja makroregionalna bajka też zbliżała się ku końcowi kiedy okazało się, że dla naszych roczników 1973 i 1974 nie ma sensu organizować już żadnych rozgrywek na tym szczeblu, bo jesteśmy za starzy i nie rokujący. Starość liznęła nas siedemnasto i szesnasto letnich chłopców swym długim, okrutnym jęzorem. Pomimo tego, za jakiś czas dostałem ostatnie zaproszenie na makroregion. Jako wzór i przykład do naśladowania. I wtedy czar jaki roztaczałem swoją osobowością prysł niczym bańka mydlana.

Ostatniego bodajże wieczora mojej makroregionalnej przygody postanowiliśmy ostro zagarować z młodzieżą. Niestety słabo oceniłem swoje możliwości a pite razem, niczym piłkarskie jeże, trunki spowodowały już około 21.00 ogromne spustoszenie w moim organizmie. Tak wielkie, że nie zdążyłem do łazienki i musiałem przyspawać kolacją łóżko do ściany.  W ogóle miałem wrażenie, że nasz hotel w Mielcu odpływa w daleki rejs na wzburzonym oceanie. Coś było nie tak. Postanowiłem więc to przespać. I kiedy już usypiałem, w oparach nieprzetrawionego jedzenia i wszystkich rodzajów alkoholu, które zanim we mnie zagościły na dobre, wyrzygałem, ktoś zaczął agresywnie pukać. Oho! Pewnie statek tonie i kapitan karze się ewakuować – pomyślałem i postanowiłem, mimo tego, że poruszałem się od ściany do ściany, otworzyć drzwi. Pomimo wielkiego zmęczenia, byłem czujny. Pokój był zamknięty i nikogo poza Słoneczkiem ( bo takie pseudo na makro miał nasz Żuchol) nie miałem zamiaru wpuszczać.

– Kto tam? – zapytałem groźnie, udając wkurwienie rozbudzeniem.

– Trener – odpowiedział groźnie trener – otwórz!

Otwarłem. Nie było wyjścia.

– A co ty? Już śpisz? – szczęka mu opadła, kiedy zobaczył mnie w samych majtach.

– No śpię. Jutro ostatni trening, dziś było ciężko, muszę odpocząć.

– Niesamowite. Nikogo u ciebie nie ma?

– A skąd! Wejdzie trener?

– Nie, nie. Młodzi mi się rozleźli. Muszę ich szukać. Powinni brać z ciebie przykład! Dobrej nocy!

– Dobranoc trenerze.

 

I znowu spadłem na cztery łapy, jak pies i kot kudłaty. Od zera do bohatera. A Obsługę hotelową za zaświniony pokoju przepraszam. Po stokroć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.