S10. Konsultacje na reprezentacyjnym po-ziomie.

S10. Konsultacje na reprezentacyjnym po-ziomie.

 

Zanim pojechaliśmy z Hutnikiem na Mistrzostwa Polski do Jastrzębia Zdroju, dzisiaj jakże ważnej miejscowości na mojej osobistej mapie Polski, dostałem powołanie na konsultacje Kadry Polski Juniorów!

Nie do wiary! Po prostu nie do wiary. Kmiot z Nowej Huty, chudini pierwszej klasy, beztalencie siatkarskie dostało powołanie na kadrę!

No dobra, na konsultację. Ale kadry Polski. Ciekawe jakie było kryterium ? Może doszły wyniki grubości tkanki tłuszczowej? W tym byłem mistrzem prawdziwym. Takie badania, za pomocą specjalnych szczypców wykonywano na zgrupowaniach kadry makroregionu. Byłem najchudszym zawodnikiem wśród powoływanych, ale tkankę tłuszczową miałem największą. Cud? Nie koniecznie.

Regularne karmienie organizmu przetworzoną na kiełbasy, boczki, pasztetowe i kotlety świnią od dziadka Mariana z Leszczyny musiało zostawić ślad. Ślad w postaci tłuszczowej oponki. Do tego popijanie piwa w ilościach prawie hurtowych i proszę, mamy lidera. Przy swojej chudej budowie ciała tkanka tłuszczowa była u mnie na poziomie ponadprzeciętnym. Jak bym się w piecu wytopił to by mnie mogło nie być.

 

Ale żeby nie było, że przez to jakiś dramat ze mnie był. W latach juniorskich i wczesno seniorskich miałem najlepszą wytrzymałość biegową. Na 1500 metrów niejednego potrafiłem zdublować, a i pod oponką mięśnie były sprytnie ukryte, dzięki czemu zawsze byłem w czołówce podczas robienia brzuszków na dystansie 30 sekund. Szkoda że wtedy maratony nie były takie modne bo mogłem się sprawdzić.

 

Na olsztyńską konsultację udałem się z Zakopanego. Termin był wielce nieatrakcyjny, ale czego się dla repry nie robi? Święta Bożego Narodzenia odprawialiśmy godnie i po katolicku w Zakopcu. Nasza familia gościła u cioci Marysi i brata taty mojego, wujka Jaśka. Wszystko co piękne jednak się kończy i musiałem dla chwały polskiej siatkówki w drugi dzień świąt wyruszyć na zgrupowanie. Zapakowano mnie więc w pociąg do Olsztyna, na zakopiańskim mikro dworcu i rozpocząłem szesnastogodzinną tułaczkę przez całą, bez mała, Polskę.

 

Polska cię potrzebuje dzieciaku, Polska chce cię przetestować. Na koń, na koń siadaj!

Znaczy w pociąg, w tym konkretnym przypadku.

W Olsztynie zameldowałem się jako jeden z pierwszych. Większość zaproszonych chłopaków była pierwszy raz i trzeba było się jakoś podobierać w dwójeczki, bo tyle osób mieścił wygodny, miły hotelowy pokój.

Na pierwszy strzał poszedł kolega z Wałbrzycha, Krzysiek Janczak bo na niego natknąłem się przy recepcji. Rok młodszy, wielki jak dąb i wystraszony nie mniej ode mnie.

Po godzinie okazało się, że ktoś mnie szuka. Przemek Michalczyk. No tak, jego nie mogło zabraknąć. Wybitnie utalentowany skocznościowo i ruchowo, zawodnik z Łańcuta, a wtedy może już pukający do seniorskiej drużyny Resovii Rzeszów. Całkowite przeciwieństwo fizyczno motoryczne względem mojej osoby. Ale wzrostowo i mentalnie jakbyśmy z jednej matki byli. W takiej sytuacji kolegę młodszego musiałem opuścić, bo Przemek uwił nam gniazdko trzy pokoje dalej.

Kadra, w jakiejkolwiek postaci by nie była, rządziła się swoimi prawami. Porządek musiał być. Na parkiecie, na jadalni i w pokojach. Pełna profeska. Śniadania zaczynaliśmy punktualnie. Obowiązkowo razem. Obiady i kolacje też. Żadnych spóźnień na treningi, posiłki, odprawy.

Na szczęście hala Uranii, wtedy wydająca się wielką jak jakiś stadion piłkarski budowlą, była nie daleko.

Pierwszy trening zapamiętałem dobrze, bo próbowaliśmy nogą dokopać piłkę do sufitu. Komuś się nawet udało, ale żeby wystrzelić gałę w górę, to musiał się kopiący osobnik zdrowo spiąć. I znalazł się taki mistrzunio, a kiedy piłka dotknęła sufitu, a raczej ledwo się o niego otarła, zaczęliśmy wiwatować. Po sekundach dwóch wiwaty przerodziły się w zdziwienie bo piłka po wykonaniu zadania, spadła na wody mineralne, stojące sobie słodko koło linii bocznej. I pewnie nikogo by to nie obeszło gdyby nie to, że butelki były szklane.

I poszły niczym kręgle po hali, trafione idealnie w punkt. Kilka niestety nie wytrzymało uderzenia i poszło w drobny mak. Trener na ten widok dostał szajby i zjebał nas po reprezentacyjnemu. Ostro i wulgarnie. Na dokładkę po posprzątaniu, w ramach nagrody za zabawę kazał nam zaliczyć kilka okrążeń na koronie hali Urania. Uwierzcie, góry przy tym to rozkosz dla ciała i ducha. Setki schodów w górę i w dół, i w górę i w dół. Chwała Panu Najwyższemu, że kondycji mi nie pożałował i lekko niczym sarenka tuptałem up i down, góra i dół, tam i nazad. A za mną reszta kopaczy sufitowych.

 

Potem to już trening typowo siatkarski nastał i było miło i nawet milej, bo i nie brzydkie siatkarki z nami konsultowały swoje umiejętności. Było na czym oko zawiesić a i po pupkach się podczas gierek wzajemnie można było poklepać. Prawdziwa kadra narodowa, sekcja koedukacyjna.

Żeby na takiej kadrze nie wyglądać jak dziad ze starej Huty, przed wyjazdem musiałem ogarnąć ważny temat.

O B U W I E.

Moje szajsowate czechosłowackie trampki kompletnie nie pasowały by do sytuacji i powagi reprezentacyjnej, więc musiałem uruchomić znajomości w celu zaopatrzenia się w godny kadrowicza sprzęt. Hutnik miał puste magazyny, a ja nie miałem pomysłu, gdzie i jak się obuć w miarę efektownie. W tych zamierzchłych czasach nie szło się do sklepu po buty jak dzisiaj, bo sklepy były albo puste albo ich asortyment nie nadawał się do niczego.

Wtedy z pomocą przyszedł nauczyciel WF z budowlanki, Leszek Januszczak i jego koledzy. Załatwili oni spod lady na Tomexie, piękne, niebieskie, podrobione maksymalnie zawodowo adidasy. Prawdziwa elegancja francja! Trzy srebrne paski lśniły po wewnętrznej i zewnętrznej stronie obutej w nie stopy i aż raziły swoją elegancją, szykiem i nowoczesnością. Do tego posiadały one kauczukowe podeszwy, które miały utrzymywać mnie na parkiecie w jak najlepszym położeniu. Przed wyjazdem, świeżo nabyte buty tykane były tylko w domu. Na odkurzonym dywanie dokonywałem rozchodzenia, żeby nie ubrudzić  ich przypadkiem, bo na kadrze miały mnie nieść ku przygodzie, karierze i olimpijskim sukcesom.

Niestety nie wszystko było w adaśkach dopracowane do niemieckiej perfekcji i po drugim treningu, w drugi dzień po Świętach Bożego Narodzenia, któregoś tam roku XX wieku, albo nawet dokładnie 1991 roku, miała miejsce moja mała katastrofa życiowa.

Po solidnym treningu, umęczeni bez mała jak Jezus na Golgocie, po złapaniu jako takiego oddechu, zaczęliśmy przygotowywać się do kąpieli. Warunki były wymarzone. Wielkie szatnie, czyste i przestronne prysznice. Kafelki, terakota, płytki, flizy. Błyszczące, lśniące, piękne. Byłem zachwycony.

Wyselekcjonowani zawodnicy z Polski, odznaczali się bardzo wysoką kulturą osobistą i dawali temu świadectwo na każdym kroku. Kolega z Beldonu Katowice, Rafał Musielak, który już był stypendystą swojego klubu i dzięki rodzinie w RFN-ie miał cudne, oryginalne trampki adidas, kulturalnie pochwalił mój obów, chociaż w klasie tego co mieliśmy na nogach dzieliły nas lata świetlne. Teoretycznie nie było się do czego przyczepić, pomyślałem patrząc na swoje trampki, uśmiechnąłem się pod nosem i rozpocząłem rozsznurowywanie swojego buta. Stopa moja, odziana w piękną, nową i białą skarpetkę, może i frottę, wyskoczyła sprawnie z buta i nagle stało się złe :

– O kurwa ! A co to? – syknąłem pod nosem i natychmiast przykryłem stopę ręcznikiem, żeby nikt nie zauważyli o co kaman koledzy.

Jak już chłopcy w zdecydowanej większości, a szczególnie ci w mojej najbliższej bliskości poszli się kąpać, uchyliłem przed samym sobą rąbek tajemnicy bolesnej.

Jezusie Nazareński, skarpetka był granatowa! Szybko ściągnąłem drugiego buta i … To samo!

– Nieeeeeeeeeeeeeee może być! – tłukło się w głowie – Nie może być. Nie na kadrze!

Całe skarpetki były zafarbowane. Ale najlepsze miało nastąpić za sekund pięć. Po ściągnięciu skarpet ukazały się moim przerażonym oczom stopy. Stopy w kolorze niebieskim! Błękitna krew zeszła ze mnie? Eeee no, chyba nie aż tak, krew miałem raczej czerwoną.

Pomyślałem podłamany o tym co się wydarzyło na moich nogach i okazało się, że podrabiane trampki firmy adidas sprowadzone zza wschodniej granicy puściły kolor i połączyły się z moim ciałem.  I jak tu teraz iść pod prysznic? Przecież do końca zgrupowania będę pośmiewiskiem, Hutnika sławę skalam swoją nierozwagą i biedą. Szybko myślałem jak się nie wypucować przed kolegami. Na stopy położyłem co miałem pod ręką. Koszulka, ręcznik, spodenki. Skarpety wrzuciłem szybko do torby, na samo jej dno.

– Tomek, nie kąpiesz się? – chłopaki okupowali prysznice , a ja obmyślam co zrobić dalej.

– Zaraz, zaraz, coś mnie dłoń boli. – odpowiedziałem i zacząłem udawać byle kontuzję, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Koledzy skończyli sprawnie i chcieli na mnie zaczekać, ale ja nie mogąc wypuścić niebieskich stóp na światło szatni i wzrok kolegów , poganiałem ich żeby już sobie poszli. Chciałem zostać sam na sam z błękitem, klęską i życiowym dramatem.

– No idźcie już, idźcie. A po drodze dla mnie dwa piwka poproszę. Koniecznie! Płyny trzeba uzupełnić! Jak to nie pijecie? Chorzy czy co? No dwa dla mnie, dobra, lećcie. Nie! Żadnego soku. Piwo, kurwa mać. – bajerowałem towarzyszy chcąc się ich pozbyć.

Kiedy już wyszli, napięcie ze mnie zeszło, ale łzy rozpaczy zaczęły cisnąć się do oczu.

– Co ja teraz zrobię? Co ja teraz kurwa zrobię?

Trampki czechosłowackie miałem w głębokiej rezerwie, mocno schowane pod łóżkiem i przywalone gazetami. To była by już ostateczna ostateczność i katastrofalny upadek mojego imidżu. Siatkarsko byłem taki sobie, ale koleżeńsko i towarzysko szacunek miałem spory. W końcu byłem z Hutnika Kraków, mistrzowskiej kamandy polskawo wolejbala.

Spojrzałem chłodnym okiem na buty. Nie ma śladu na zewnątrz, poza małymi dwoma, trzema zaciekami. Jeden zero dla mnie. Skarpety? Chyba nie do uratowania. Strata poważna, bo kryzys przecież był, ale do przełknięcia. Stopy? Trzeba będzie się dobrze maskować.

Podsumowanie ogólnie wyszło na tak. Sytuacja wyglądała na opanowaną. Full control. Poszedłem moczyć stopy.  Po 15 minutach stały się lekko błękitne i wyglądały niezwykle pięknie. Może jakaś siatkareczka albo badmintonistka na to doceni?

Kto wie?

 

Zgrupowanie kadry aspirantów do reprezentacji nie różniło się jakoś wybitnie od tego co skosztowałem do tej pory, ale poziom organizacyjno sportowy stał klasę wyżej od dotychczasowych zlotów. Przede wszystkim mogłem się naocznie przekonać w jakim miejscu sportowo jestem na siatkarskiej mapie Polski w rocznikach 73 i 74. Chłopacy wybrani na konsultację byli naprawdę utalentowani. Jak nie utalentowani to przynajmniej perspektywiczni albo wielcy jak King Kong. Ja ani do jednego ani drugiego wzoru nie pasowałem. Ale jak się zasuwa, to kto wie? Może i ja coś, gdzieś tam, kiedyś pogram. Na razie pozostało mi podglądanie, nauka i wyciąganie wniosków na przyszłość.

Jeden z treningów który zapamiętałem na zawsze, był wyjątkowo arcyciekawy. Wzorem najlepszych światowych trendów, my, polska siatkarska młodzież, mieliśmy zmierzyć się z treningowymi nowinkami światowymi. A nowinki te miały twarz trenera badmintonistów, Chińczyka z samych Chin.

Chłopina chyba nie poczytał sobie, że nas Polaków tak dużo nie ma jak ich i postanowił wprowadzić trening selektywny. W myśl zasady słaba kość pęka, postanowił za pomocą sztangi odsiać ziarno od plew. Dopóki odnosiło się to do reprezentacji badmintonistów, wszystko było ok i mogliśmy przychodzić na zajęcia ze spokojną głową. Nie nasz cyrk, nie nasze małpy, jak mówi staro azjatyckie przysłowie,  ale jak i u nas coach Kowalski postanowił to wprowadzić na naszych organizmach,  to ok już nie było. Nie dla mnie. Zrobiło się kijowo.

Co bardziej rozgarnięty selekcjoner wie, że takie młodziaki za wiele dźwigać nie powinny, bo kościec nie ustabilizowany jest jeszcze i można się uszkodzić. Ale kogo na takim poziomie to interesowało?  Selekcja wymagała poświeceń. Popołudniowy trening rozpoczęliśmy na małej sali. Na środku leżała sztanga, w roli gwiazdy wieczoru a dookoła niej karnie postawiono nas. Obok sztangi, na której powieszono dwa razy po 15 kilo + sztacheta 12 kilo, co razem dawało 42 kilo, stał nasz trener. Jako prowadzący, wodzirej, kat, eksperymentator.

–  Słuchajcie uważnie! Dwa razy nie będę powtarzał! Sztangę należy poderwać nad głowę i markując skok do bloku wykonać dziesięć powtórzeń!

– Błuahahaha! – zainteresowany rebelią zakomenderowałem gotowość do odwrotu.

– Coś ci się Gomółka nie podoba? – trener podjął dialog na forum ogólnym.

– Panie trenerze, ale nie damy rady. – starałem się mu wybić głupoty z głowy. – Nie ma szans. Za Chiny Ludowe tego nad łeb nie dźwigniemy. A jeszcze skakać? Nie uda się.

– Co się nie uda?! Nawet dziewczyny u badmintonistów taki ciężar dźwigają! Wzmacnia to stawy, kształtuje odpowiednio wykonywane technikę bloku – wchodził nam na ambicję a mnie przed oczami stanęły badmintonistki. Niczego sobie dziewczęta.

– Psze pana, ale to waży tyle co ja minus 30 kilo. Ja nie dam rady. – walczyłem już o swoje tylko zdrowie, bo inni mimo, że nie potrafili podciągnąć się na drążku nawet raz, nie byli  w stanie nic wydukać.

– Nie przesadzaj, chodź!

– Nie idę – nogi zaczęły mi się trząść ze strachu. W Hutniku nie przerzucaliśmy jeszcze żelastwa. – Niech idzie Tomek z Warszawy, bo jest najsilniejszy.

Tomek z MDK Warszawa, faktycznie kawał chłopa, jak na Warszawiaka cwaniaka przystało, przeczesał blond włosy i z szelmowskim uśmiechem podszedł do gwiazdy wieczoru.

– Zarzuć nad głowę i skacz! – padła komenda. – Jak do bloku skacz!

Tom zarzucił, zarzuciło też Toma. Na razie na boki.

– Ja cie dynie…. Łożesz ty…….! – zawyła tłuszcza pełna podziwu.

– Raz, dwa, trzyyyyy, czt..eeeee..ry, piiiiiiięęęę …. – Tomasz walczył ze sobą, sztangą i matematyką na poziomie klasy pierwszej szkoły podstawowej.

Nie wiadomo czy nie wiedział co było po pięć, czy zwyczajnie, tak po ludzku osłabł. Wiadomo za to, że sztacheta z ciężarami wymsknęła mu się z rąk i po plecach lecąc, jebnęła z hukiem o parkiet.

Cisza jaka wtedy zapanowała była najcichszą ciszą jaką słyszałem ostatnimi czasy. Trenera zamurowało.

– Nic ci nie jest? – szept selekcjonera wydał się krzykiem w tej ciszy.

– Nie, chyba nie. Trenerze, kurwa, mogłem sobie kręgosłup złamać – przez zaciśnięte zęby nadawał nasz atleta.

– Dobra, dobra. Idziemy na halę, to bez sensu – zarządził kołcz.

Ulżyło wszystkim a ulga zatańczyła w całym Olsztynie.

 

Wszystko szło według reprezentacyjnego wzoru. Śniadanie, trening, obiad, trening, kolacja, gierki. Aż do dnia 31.12. Bo to w końcu koniec roku był i Sylwester  i Nowy Rok. Trening popołudniowy był skrócony, bo przygotowano uroczystą kolację i mały bankiet. A i na drugi dzień miało być lżej, spokojniej luźniej.

 

Miało.

 

Początek był prawidłowy. Wszyscy wystrojeni jak na bal. Ja na balu nigdy wcześniej nie byłem, więc postawiłem na luz. Spodnie z kościelnych darów czy może z Tomexu, ale leżące nawet, nawet, kończące się być może nad kostkami. Marmurki, piramidy? To nie był co prawda żaden styl, ale potrzeba chwili posiadania na dupie tego co było dostępne. Bo nie szata podobno zdobi i tak dalej i tak dalej.

Chłopcy konsultowani od alkoholu stronili, albo tak tylko mówili, żeby się nie wysypać w trakcie godziny W. Ja się nie krygowałem i na imprezę lekko podlany zaszedłem. Nawet przykrótkie spodnie mi nie przeszkadzały, nic mi nie przeszkadzało. Było git.

 

Zgodnie z zasadą pić trza umić, na tle niepijących wyglądałem bardzo dobrze. To oni, podobno nie pijąc alko, byli lekko napruci. Niesamowite. Takie to oszczędne i z klasą. Państwo trenerostwo, umoczone było przed godziną 00,00 solidnie. I solidnie udręczone promilami. Po tradycyjnym toaście o północy zaczęło więc dowództwo bąkać o powrocie do pokoi. Ale nikomu to nie było w smak. Zaczęły się bowiem podchody damsko męskie.

Ja żadnej bombowej panny nie wypatrzyłem i mając wolny czas i serce, przysiadłem się do trenerów. I nawet na jakiś symboliczny kieliszek się załapałem, i na lampkę niedopitego szampana i wino jakieś. Wybredny nie byłem. Kołcz nasz poganiał chłopaków do snu, a ze mną prowadził dyskusję o sporcie i życiu.

 

– Trenerze, ta sztanga to było przegięcie. My na Hutniku jeszcze na siłownię nie chodzimy, bo mówią, że to za wcześnie w tym wieku – tłumaczyłem swoją padakę na zajęciach.

 

– Wiem młody, wiem. Ale to jest kadra. Przedsionek kadry. Was tu jest trzydziestu chłopaków. I jak my jednego damy do reprezentacji z rocznika, trzech do ligi, to będziemy zadowoleni.

– Ale co z resztą?

– Reszta? A kogo reszta obchodzi. Nie tutaj. Ty głupi nie jesteś widzę i zrozumiesz to.

 

Widziałem. Widziałem i rozumiałem, że ani głupi, ani na tyle obiecujący nie byłem, żeby liczyć na kolejne powołania. Dzięki temu trener mógł się wygadać co mu w duszy grało. Szanowałem to.

Na parkiecie dogorywały twisty, czacze i może nawet Lambada. Każdy chciał się poocierać i zapewnić sobie towarzystwo na resztę nocy.

 

– Robert! Do pokoju! Na tych miast!!! – wył mi trnejro nad uszami, aż do ostatniego balangowicza.

 

Jak już wszystkich pogonił, strzeliliśmy rozchodniaczka i poszedłem ciąć w spokoju komara. Regeneracja to podstawa!

 

Znaczy chciałem spać, ale Przemek współlokator się podkochał w jakiejś lasencji badmintonistce, a że nic mu nie wyszło, musiałem go wysłuchać. Rano głowa bolała bardziej z niewyspania niż z ilości przyjętych procentów. Na śniadaniu wyszło szydło z wora. Inni, ci podobno nie pijący, wyglądali tragicznie. Widocznie ktoś im wlewał alko i to wiadrem. Młodziaki namieszali jakichś koktajli, sangrii, cincinów, czy Bóg wie czego i ich poskładało. Trenerzy też nie pili mineralnej i odpowiednio skacowani rozpoczęli Nowy Rok od postraszenia nas porannym treningiem. Słowni byli.

Nie było przebacz i zamiast odsypiania zarządzili rozruch. Tak nas w nagrodę przegonili po hali, że niejeden płakał jak szedł, niejeden popuścił zwrotnie z organizmu, niejeden prawie tracił przytomność.

Polska złota sportowa młodzież uczyła się życia. Z fasonem, łzami i potem poalkoholowym. A ja to już miałem we krwi: piwo z rana jak śmietana! Rutyna i zapasy mnie uratowały.

 

Po obiedzie uzupełniono z naszej grupy skład reprezentacji Polski juniorów o trzy lub cztery osoby. Nagrodą dla najlepszych był wyjazd na turniej do Bułgarii.

Dla reszty zostały podziękowania i życzenia sukcesów. Dla mnie było to wystarczające. Znałem swoje miejsce w szeregu. Nie czułem żalu czy rozczarowania. Czułem radość i spełnienie. Jako człowiek i jako sportowiec wyniosłem z tego zgrupowania wiele. I wspomnień i nauki.

 

Po zgrupowaniu przyhotelowe kubły wypełniły sflaczałe baloniki, przebite serca, zdeptane serpentyny i konfetti, puste butelki po mdławych alkoholach i nikomu niepotrzebne karteczki z adresami.

 

A mnie szczęśliwie buty przestały farbować. Nareszcie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.