7. Tarnów 5.11.2019 poza trasowo, z miłości.
Na Tarnów pędziłem z Łodzi jakiejś tam, chyba Fabrycznej, przez robotę, bo musiałem swoje zrobić, od piątej rano. W recepcji, korzystając z nauk i wskazówek Tomusia Glazika, pobrałem śniadanie podróżne, które przysługuje tym, którzy muszą startować przed otwarciem jadalni hotelowej. Jak wspominałem już, Paris w dupie jest koścista, to i śniadanie otrzymałem dla niejadków. Dwa trójkąty kanapkowe, serek bezsmakowy, banan, gruszka, gnijąca brzoskwinia i woda mineralna, na szczęście lekko gazowana. Po tym „wypasie”, nie ruszając się za bardzo, zacząłem chudnąć w czasie snu.
Na Główny dotarłem o czasie, ale do roboty leciałem z wywieszonym jęzorem, plecakiem, walizką i telefonem w garści, bo miałem na łączach międzymiastową z Olsztyna. Cetnar dzwonił co tam w świecie piłki kopanej słychać. W pracy byłem spóźniony, o minutę i zaczęła się sraczka. A że roboty było od groma, ledwo o czternastej trzydzieści skończyłem.
Podmieniony przez TieRa, ruszyłem do domu po auto. Lało jak z koziej pupy, to zamówienie taryfy w trzech korpo się nie udało, i pojechałem tramwajem i autobusem. Wilgotność była duża, tłok straszny i zaczęło się lać ze mnie, jakbym był jeszcze w hiltonowskiej saunie. Czasu za dużo nie miałem, więc z wizyty w mieszkaniu nie skorzystałem, Kasiulka zniosła mi klucze, zapakowałem majdan do bagażnika, odpaliłem auto oraz gps, z metą na hali Gumniska w telefonie, i ruszyłem pomagać.
Bo jechałem na specjalny koncert tegorocznej trasy. Koncert który został zorganizowany w nieco ponad miesiąc, w celu pomocy naszej Kult Turystce Dorocie. Dorotka jest chora i potrzeba kupę kasy, żeby jej pomóc. Kult Turyści zaproponowali koncert charytatywny naszej uwielbionej grupy Kult, zespół się zgodził i ruszyły przygotowania, na które nie było zbyt dużo czasu. Ale pomimo wielu trudnościom, dzięki niezłomności wielu wspaniałych ludzi, wszystko się udało i pozostało mi tylko pomóc w łapaniu ludności Tarnowa i innych części świata.
Droga do Tarnowa, choć to autostrada, była makabrycznie ciężka. Lało, sporo ciężarówek gnało przed siebie, a za kierownicą siedziałem ja, człowiek umęczon jak żółw po maratonie. Szczęśliwie dojechałem na dwie godziny przed godziną zero i mogłem próbować złapać jakieś minimum sił.
Wychodziło to raczej średnio, ale jak już koncert ruszył, a zaraz przed nim Viola odczytała list od Doris, po czym Jamal się wzruszył i się Violi oświadczył przy wszystkich, pod czujnym okiem Kazimierza i zespołu, to dostałem takiej energii i wzruszenia, że poczułem się gotowy do działania na pełnych obrotach. Ku chwale Doroty i Kult Turystów.
Skład łapaczy na tę sztukę był składem autorskim nie wiadomo kogo, i był on mieszaniną rutyny z młodością. Rutyną, czyli dziadostwem w tej grupie byłem ja i Guma, a świeżość i polot wprowadzili Piotrek Polski, Kazio z Poznania, Rafał ze Szczekocin, a wszystko spiął klamrą rutyny i radości Pan Pancerny. Specjalnie na tę okazję zostaliśmy wyposażeni w koszulki, limited editions, Kult Turyści Ochrona, które prezentowały się godnie, ale ponieważ były białe, to uwypukliły wszystkie wady naszych odwłoków. Duże brzuchy, niemal kobiece piersi, a mnie na dodatek tak obcierało sutki, że jak te, pobudzone, stanęły mi dęba, to czułem się jak kobieta karmiąca.
Korzystając z tak znakomitego składu łapiącego, publiczność, a szczególnie Kult Turyści, dla których było to w końcu święto, pomimo kłopotów zdrowotnych Doris, dokonywali sporej ilości przelotów. I przeloty te były stylowo bardzo piękne, ba, niektóre prawdziwie wzorcowe, co ułatwiało nam pracę. Ponieważ byliśmy niezbyt zgrani, pchaliśmy się, a szczególnie młodsza część naszej szajki, grupami, żeby złapać surferów. Znajomych z twarzy ciał wyłapaliśmy na kopy. Latało kierownictwo, zastępcy kierowników, kierownicy prezesów, czyli większość Kult Turystycznej Alkaidy.
Zespół, pomimo grania bez jakiegokolwiek wynagrodzenia, dał z siebie wszystko co najlepsze. W końcu nie mogło być inaczej, w końcu to zawodowcy, a poza tym, bez mała przyjaciele swoich fanów. Ale łatwo nie było, bo raz, że to połowa trasy, poniedziałek, i jeszcze przelot przez połowę Polski w trudnych warunkach drogowych. Tym bardzie szacunek należy się wszystkim członkom, technice, kierowcom i menadżerowi. To był przepiękny gest z waszej strony!
Wspomnę jeszcze o perfekcyjnej organizacji koncertu. Jak na ludzi, którzy zrobili to po raz pierwszy, to ocena może być tylko jedna. Ósemka w skali szkolnej sześciostopniowej. Wszystko się zgadzało ponad stan. Od spraw technicznych, organizacyjnych i od strony zaplecza. W jedności siła! I niech ta jedność skumuluje się w celu jaki chcemy osiągnąć, niech zapewni środki na leczenie naszej koleżanki, a leczenie to, niech da efekt na który wszyscy czekamy. Ostateczne zwycięstwo nad chorobą.
Po sztuce zaczęto snuć plany na resztę nocy, które zakładały konsumpcję małego co nieco, opartego na napojach alkoholowych, i spotkania w gronie szerokim albo podgrupach. Ja marzyłem tylko o jednym. Jak najszybciej udać się do domu, do sypialni, do łóżka. Przytulić się do Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej i regenerować. W końcu wtorek, środę i pół czwartku miałem spędzić w pracy, a że roboty jest jak dzików w lesie, trzeba być ogarniętym na maksa. Do tego chciałem w ognisku domowym podtrzymać kaganek ojcostwa, w końcu mam na pokładzie nastolatka i musimy ze sobą jak najwięcej rozmawiać, żeby nie utracić kontaktu i wspólnego zaufania.
Pożegnałem więc uściskiem dziadki wszelakie, odpaliłem diezla 1.9 w turbo, i po opuszczeniu Tarnowa, już na autostradzie A 4, ustawiłem tempo mat na 140 kilometrów na godzinę, i dzięki sprzyjającym okolicznościom przyrody, pognałem na Kraków Nową Hutę. Krótko po północy zaległem w barłogu u boku ukochanej, a co działo się dalej, to już jest nasza słodka tajemnica.
Byle do czwartku, byle do Warszawy! Ktoś musi pomścić to siedem do zera! I niech będę to właśnie ja! Ajment.