3. Koszalin 25.10.2019
Do Koszalina, ruszyliśmy z Dżolem najpierwsi. Jego osobowym Peżotem. Limuzyną. Bardzo lubię z nim jeździć. Jest zajebistym kierowcą. Jeździ szybo i bezpiecznie, jak mało kto. Auta ma wygodne, choć bywały wygodniejsze. I szybsze. Dżolo też nie łapie mandatów. Robiąc trzydzieści tysi rocznie. Dacie wiarę? Do tego mamy podobne poczucie humoru, podobne tematy nas interesują i wszystko się nam zgadza. Oczywiście, dla kurażu, bo jednak jazda jako pasażera mnie lekko stresuje, postanowiłem sobie, a było już po dziewiątej rano, zakupić dwa piwa tyskie w takich większych butelkach. Na odwagę. Pierwsze wyzerowałem, jak to mój syn mówi, prawie na raz. Drugie schowałem do schowka pasażera.
Pruliśmy przez Polskę naszą przepiękną jak błyskawica. Zatrzymywały nas tylko roboty drogowe i potrzeba korzystania z dobrodziejstw stacji benzynowych. Ponieważ sytuacja momentami zbliżała się do dwustu na godzinę, to i moje potrzeby, na takie przyjmowanie otaczającej mnie rzeczywistości, uległy lekkiej korekcie, i w okolicach godziny dwunastej z minutami, dozbroiłem się o ćwiartunię wiśniówki. W końcu moja robota zaczynała się około godziny dwudziestej, więc mogłem sobie pożyć w trochę innym trybie niżli ma to miejsce na codzienny codzień, kiedy to kierat jest jednowymiarowy, przewidywalny, szary bury i ponury. Co oczywiście nie jest prawdą, bo lubię to moje szare codzienne życie.
Wracamy jednak do teraz. Dżolo wyrzucił mnie koło dworca PKP – PKS Koszalin S.A., a sam ruszył działać na miejscu wieczornego koncertu. Bo tak na serio, ale nie mówcie o tym nikomu, to my, Kult Ochrona mamy najfajniejszą część tego koncertowego tortu. Czasowo mamy najmniejsze obciążenie, co przy odpowiedniej organizacji czasu, pozwala nam zaszaleć. Albo po prostu się ten tego, a potem wyspać.
Jako że byłem naładowany magnezem, który wprowadzam w domu przez moczenie stóp w misce z ciepłą woda i wymienionym specyfikiem, dodatkowo przyjmuję witaminę C, koniecznie lewoskrętną, przez co bywam nadenergiczny i mnie nosi, nawet w lewo. Tak właśnie było w Koszalinie. Do tego ćwiartuchna pękła i mamy mieszankę wybuchową prosto z Nowej Huty.
Ponieważ przez Koszalin dymałem do Mielna i Unieścia za młodości, to moja znajomość terenu był doskonała. Szybko zlokalizowałem miejsce odjazdu busa, i korzystając z kwadransa dla siebie, opróżniłem to co miałem do dna, zapaliłem czerwonego Marllborca, i po wszystkich tych przyjemnościach siedziałem w busiku do Unieścia jak sardynka w puszce. Nie za wygodnie, bo i komplet mieliśmy, no i byłem objuczony walizką, plecakiem, dwoma kurtkami i sobą. I weź tego człowieku nie pogub wszystkiego.
Najpierw planowałem ruszyć na hotel, żeby się zaoblakować, czyli posiedzieć w toalecie, dokonać inspekcji włości i następnie, to co bardziej smakowitsze skonsumować. Ale bus nie jechał przez miejsce noclegu, więc postanowiłem udać się do Unieścia i odwiedzić kolegę Adama, w domu wczasowym Interszyk, który był naszą bazą rodzinną w wakacje, kiedy to spędzaliśmy je na ojczyzny łonie, gdzie piach piaszczysty, morza szum, parawany i ludzi tłum. Kocham to i kiedyś wrócę, ale po sezonie, jak dziś.
W ogóle ten Koszalin to miał być już rok temu, dwa lata temu i nigdy nie wypalał. A było moim marzeniem żeby był ci on na trasie, bo raz, chciałem Adama zaprosić, i dwa Adama i Unieście odwiedzić. I stało się! Wylądowałem więc w Unieściu zgonie z moimi marzeniami. Korzystając z bliskości wszystkiego, poszliśmy na plażę pospacerować i się pojodować, do przystani podeszliśmy na rybę i rybną zupę i browary. Niestety, akurat kwestie żywienia sobie tego dnia połapałem raczej do dupy. Bo przez to hotelowe przejedzenie, nie dałem rady dorszowi. Bo i zupę podali mi niemal w wannie, a i porcja ryby była słuszna. Na szczęście nic się nie zmarnowało, bo Adam pokończył to, co ja nie przerobiłem.
Pojedzeni, pospacerowaliśmy z powrotem do ośrodka, gdzie pogawędziłem z szefową i udałem się w podróż łączoną, busowo taksówkową, do miejsca naszego zgrupowania. A dlaczego łączoną? Bo poza sezonem taksówka to w Unieściu rarytas. I musiałem busem podjechać do Mielna, z pięć kilometrów, a potem pozostałe trzy kilometry taryfą.
Hotel SPA Baltin był tym czego na trasie wyczekuję z utęsknieniem. Prawdziwym skwarkiem w smalcu! Pokój dostałem w części apartamentowej, z mini ogródkiem i osobną sypialnią, z wielkim łóżkiem, na którym mogłem spać ja, moja walizka i plecak. Ale jak spać, pomimo niewyspania, kiedy jest tak pięknie dookoła? Dołożyłem więc sobie dawkę witaminy C, ubrałem kąpielówki i ruszyłem ku przygodzie, a konkretnie w poszukiwaniu części basenowo rekreacyjnej. Tę miałem praktycznie pod drzwiami, więc po minucie taplałem się w mini basenie jak dziecko. Ponieważ pływanie nie jest moją mocną stroną, po pokonaniu kilku długości stylem na przemiennym, żabka w jedną i grzbiet w drugą stronę, ruszyłem na poszukiwanie innych atrakcji. I się nie zawiodłem, bo dżakuzi z widokiem na las i pole rolne, wypełnione gorącą wodą, co przy plus ośmiu stopniach na zewnątrz, dawało prawdziwą rozkosz umęczonemu dzień wcześniej ciału. Odnawiałem się i odradzałem jak w książce o odnowie i odradzaniu, jeśli ktoś już taką napisał.
Po takim odmoczeniu, postanowiłem się zdrzemnąć. Ale akurat dotarł po próbie zespół mój ukochany i zaczęły się nerwowe ruchy, bo każdy chciał połapać jak najwięcej. Największa atencją cieszył się spacer nad morze. Z pierwszą grupą nie ruszyłem, ale na propozycję wspólnego podreptania z menadżerem Piotrkiem, przełamałem się i ruszyliśmy. Było warto. Nie dość, że nasyciliśmy nasze zmysły przepięknymi okolicznościami przyrody, to jeszcze dostałem solidne wsparcie w temacie odejścia mojego Tatusia z tego łez padołu. Dziękuję Piotr. Bardzo mi to pomogło.
Na koncert ruszyliśmy na dwa pojazdy. Część zespołu plus część ochrony busem Rikarda, a druga część mini vanem menadżera. Mnie przypadło miejsce w mini. Do klubu dotarliśmy bezproblemowo, i tylko przebicie się wejściem głównym na zaplecze, z powodu posiadania w swojej grupie tego znanego wokalisty, Kazimierza syna Stanisława, mogło stanowić problem. Ale nie dla nas. Tylko ze trzy osoby zdążyły dokonać rozpoznania artysty, z twarzy albo sylwetki, ale tych spacyfikowaliśmy tonfami i jakoś poszło. ( Ciekawe kto w to uwierzył?).
Klub mi się strasznie podobał. Taka mini hala jakby, ale nawet pojemna, na kilka setek ludziny. Nawet garderoba o wymiarach większej toalety nie przeszkadzała. W końcu przyjechaliśmy tu tyrać, oraz nieść kaganek kultury i sztuki, a nie wylegiwać się w garderobie. Zresztą na to nie było nawet czasu, bo dotarliśmy na pięć minut, może dziesięć, przed naszym szołem. Więc szybko zająłem swoje stanowisko pracy, dupą do zespołu, a frontem do klienta. I wtedy doznałem jakiegoś olśnienia. Ludzie w okolicy nadmorskiej byli jacyś tacy inni niż ci z południa Polski. Trzymali linię osy, czyli wagowo na piątkę z plusem, z twarzy byli tacy mili, radośni, jak nie publika naszej ferajny. Szok! Do tego po wystartowaniu sztuki, nie było żadnych walk o stanie pod barierkami. Noż kurwa. Jak to tak?
Pierwsze trzy utwory pozostałem w pełnej gotowości, pod bronią. Niczym przyczajony tygrys, oślepły kret. Przy kolejnych trzech dokonałem samo rozbrojenia, odwołałem chwilowo mobilizację i doznałem kolejnego olśnienia! Ależ tu jest dużo pięknych dziewczyn! Oczywiście nie tak pięknych jak moja oficjalna Notoryczna Narzeczona, ale zaraz po niej, to normalnie liga światowa. Jakby nie zobowiązania narzeczeńskie, mój pod starczy wiek, początki zaćmy, podagra, nie trzymanie wiatrów podczas snu, to mógłbym się zakochać. Ale z powodów formalnych ,wymienionych wyżej, pozostaje mi tylko obserwacja. I dzięki tej obserwacji, wrodzonej czujności, wypatrzyłem pierwszą osobę, która sobie kurwa jej mać, wymyśliła latanie. Kto mógłby być tak bezczelny, żeby wyrywać z kopytami z marzeń koncertowych, wściekłą Kult Ochronę? No raczej ktoś zaprzyjaźniony. Bo innego byśmy rozerwali na strzępy. Albo raczej ja bym rozerwał, bo co inni mają w głowach to ja nie wiem. A siebie znam.
Pierwszym lotnikiem został nasz Ptaszek z Kult Turystów. Ale zanim synowie i córki rybaków podnieśli go do góry, ponad swoje głowy, to minęło z pięć minut. Bo nasi kochani KT, są gabarytowo ponad przeciętną. W zdecydowanej większości. Ale nie ma się co dziwić, bo będąc ciągle w trasie, jedząc hot dogi na stacjach, mak burgery w mak donaldach, kiełbasy z rusztu w przydrożnych grillach i zapijając to słodkimi napojami i ciepłą wódką, to ten efekt joja i dużego korpusu, musi być. Popatrzcie na nas, ochroniarzy. Jesteśmy nie lepsi.
No i po tym naszym Nielocie jakoś naszło i miejscowych na polatanie. I to poszło w stronę taką, jaka mi najbardziej odpowiada. Młode panny ruszyły górą! Na każde łapanie byłem najpierwszy, najszybszy, najchętniejszy. Jeśli istnieje po śmierci funkcja Archanioła Łapacza Młodych Panien, to ja chcę ją objąć. Jestem w tym niezły. Pierwsze sześć sztuk złapałem wzorcowo. Jak na filmie instruktażowym dla ochraniaczy podbarierkowych. Ale z siódmą wszystko się pogmatwało strasznie. Bo miała za krótką sukienkę, i w niektórych fazach swojego przelotu świeciła mi bielizną po oczach, co w przypadku początków posiadanej, prze zemnie, zaćmy, nie pomaga, a w fazie ściągania dziewczęcego odwłoku, wykonała jeszcze pół szpagat, i zamiast zostać złapaną w pasie, została złapana w kroku. Nożesz kurka wodna twoja mać. Po takich akcjach, mam wszystkiego dość . Będąc takim rutyniarzem, dać się nabrać na takie zwody? Nie do wiary. Ale nic. Pomieszałem pod sukienką, szukając miejsc bardziej chwytnych, i z pomocą wyczutego udźca łapanej, dokonałem sprowadzenia całości na poziom zero. Ale spaliłem się ze wstydu i mi ochota na łapanie w nieswoim sektorze przeszła. I w sumie to tej roboty już dużo nie było, poza kilkoma przelotami naszej znajomej Kult Turystki. Ale tu o bezpieczeństwo dbał Pan Pancerny. I tak to dociągnęliśmy do końca pracy.
Po koncercie zespół zebrał się błyskawicznie, nie bardzo niepokojony przez publikę i pozostało tylko ewakuować lidera Kazimierza. Akcję przeprowadziliśmy szybką, sprawną, przez scenę, z ulotnieniem się wyjściem bocznym. Takim sposobem pierwsza tura pojechała precz. Pozostała ochrona i technika. Teraz pozostało tylko zabić czas czymś przyjemnym. A ponieważ nieopodal była stacja Orlenu, ruszyłem kłusem w jej stronę i zakupiłem kanapkę z jajcem i sok grapefruitowy czerwony. No dobra. I zero siedem Wyborowej, której potajemną konsumpcję rozpocząłem w garderobie. Ale gdzie tam utrzymasz taki stan posiadania w tajemnicy długo? Sępy dopadły mnie szybko. Na szczęście menadżer nasz nie pije i jakoś udało mi się coś dowieźć do ośrodka SPA. W trakcie konsumpcji w garderobie odbyliśmy szereg dyskusji na tematy zawodowe, dotycząc naszej ekipy, jak i na tematy nie zawodowe, dotyczące w zdecydowanej większości sportu. Co nikogo nie powinno dziwić , bo tego dnia Leicester pojechał w Southampton miejscowych piłkarzy, dziewięć do zera. O czym doniósł mi zaraz po meczu syn, wielki fan Lisów.
Do pokojów tura druga dotarła koło pierwszej w nocy. W tym czasie tura muzyczna była już albo w łóżku, albo w trakcie zmiany rzeczywistości na inną, różnymi sposobami. Brać ochroniarska postanowiła zrobić sobie małe party w naszej, to jest mojej i Pancernego, twierdzy. A ponieważ dotleniając się w ogródku, który nam przynależał, zauważyłem sekcję gitarową w baletowej gotowości, zaprosiłem i ich na pokoje. Po czym wróciłem szybko do środka, bo na zewnątrz dawało gnojówką bardzo mocno. W końcu ośrodek był przy polach, więc takie niespodzianki były jakby w pakiecie. Co mnie byłemu wieśniakowi nie bardzo przeszkadzało. Sekcji nie doczekałem. Wypiłem co miałem swojego, wziąłem prysznic i ostatnie co zapamiętałem, przechodząc w stan snu pełnego, to wejście gitarzystów na salony.
Obudziłem się po szóstej. A w sumie to obudził mnie alarm telefonu, bo tak go sobie ustawiłem, chcąc zobaczyć wschód słońca nad modrym Bałtykiem. Ale coś mnie głowa bolała, pewnie się gnojowicy nawdychałem, więc alarm wyłączyłem i drzemałem dalej. Ale w głowie miałem przypomnienia, że o dziesiątej jadę z technikom do Gdyni, tutaj jest jednak SPA i morze blisko, i że trzeba się przełamać. Przełamania postanowiłem dokonać w basenie. Ruszyłem więc wartko, jak górski strumień. Wpadłem do baseniku jak kłoda, bo się poślizgnąłem na drabince i niczym ten olimpijczyk Phelps, popłynąłem przed siebie. Niestety po piątym nawrocie zaburczało mi w brzuchu, bo abulucjacje czy jakieś inne cholerstwo przypominały o opróżnieniu się z toksyn. Przyspieszyłem, bo bardzo nie chciałem zostawiać po sobie ani bakterii ani tym bardziej koli. Zdążyłem ledwo ledwo, bo mi coś w kolanie chrupnęło i nie mogłem nogi zgiąć. Ale kuśtykać też potrafię szybko i wszystko skończyło się jak trzeba. Zgodnie z zasadami higieny hotelowej, uwzględniając przy tym ośrodki SPA.
Pomimo kontuzji nieprzewidzianej pokuśtykałem na plażę. Długo nie zabawiłem, bo czas i kontuzja nagliły, a tu jeszcze trzeba było sprawdzić lokalną kuchnię i jej śniadania. Wszystko wyglądało zawodowo. Mnie skusiło stoisko warzywne. Niestety nie dla psa kiełbasa, bo ta część jadalni była przeznaczona dla pań z klubu panny Chodakowskiej, które w pocie czoła spalały tkankę tłuszczową na ośrodku i na pobliskiej plaży. Skoro więc tak się poświęcały, to i pasza nie mogła być nie fit, bo wszystko by się posypało jak domek z kart. Wziąłem więc podwójną porcję rukoli, która przysługiwała fitnesiarkom, a było tego cztery listki. I tymi czterema listkami odbijało mi się potem do późnego popołudnia, takie były france, te listki, intensywne. Może gnojówką podlane? Zapomniałem zapytać. Za to po zwróceniu mi uwagi, że korzystam z nie swojego sektora, przeniosłem się na stanowisko ludzi nie fit, i najadłem się za trzech. Bo było to wliczone w nocleg, więc popuściłem wodzę konsumpcji. Ale i tak jestem twardy, bo nie spróbowałem odkrytego przez Kazika tłuszczu w spreju. Ośrodek SPA zobowiązywał do bycia człowiekiem a nie świniom.
Punktualnie osiem po dziesiątej ekipa techniczna wsparta dwójką ochraniaczy i wizualizatorem scenicznym Majonezem, ruszyła ku kolejnej stacji naszej przygody, Gdyni.
Ale co tam się odjaniepawliło, to napiszę potem, bo mi Pendolino do Krakowa dojeżdża.
Koszalinie! Dzię ku je My! Oby do za rok!