14. O tym, jak żywego psa na fejsbuku pogrzebałem. Czyli słów kilka o niewiernym Tomaszu.

Było tak. W sobotę o 13,00 babcia zadzwoniła że Piorun zaginął na działce. A tam, znajdzie się. O 15,00 byliśmy z Notoryczną Kasią Narzeczoną u mojego ciężko chorego Taty w szpitalu. O 16,00 zadzwoniłem, a zapłakana teściowa, mówi, że psa dalej nie ma. A on chory. Od trzech lat trzustka, cukrzyca, ślepy, węch osłabiony, przygłuchawy, słaby i schorowany. Dalej niż 50 metrów od domu nie odchodził. A działka w szczerych polach, kilkanaście hektarów pól, nieużytków i 2 hektary kukurydzy.

Ruszyliśmy więc prosto od taty ze szpitala do Iwanowic. Schodziliśmy pola w promieniu 2 kilometrów, zjeździliśmy okoliczne wsie i około 19,00 z płaczem ruszyliśmy do domu. Wyliśmy do zdjęć, wspomnień i wszystkiego co nam psa przypominało. Syn płakał, Notoryczna Narzeczona poszła spać o 4 rano, a ja już o szóstej zarządziłem alert: Jedziemy znaleźć ciałko i pochować. Do tego babcia dała zdjęcie i apel na stronę Gminy Iwanowice, i nic. Cisza.

O siódmej rano w niedzielę, ruszyliśmy z Notoryczną w pola nieużytków i kukurydzy. Ni chuja. Pies, jak to psy mają umierając pewnie schował się w lisią norę, albo gdzieś tam wlazł i umarł. No bo był chory bardziej niż niejeden z nas. Ulewa jaka nam towarzyszyła ocierała nam łzy rozpaczy i o dziewiątej z minutami poddaliśmy się, ale z uczuciem dobrze spełnionego psiego obowiązku. Wyliśmy dalej ale mniej, bo nam było mokro i zimno. Po ustaniu deszczu na poszukiwania ruszyli schorowani teściowie i dalej nic.

Dziś rano pojechałem do taty do szpitala, który w nocy przeszedł kolejne dwie operacje ratujące życie. Stan jest krytyczny. Na wizytę nie było rano szans. Czekać – padło hasło od lekarza. Zostawiłem mamę i brata na posterunku przy tatusiu, a sam pojechałem pożegnać kolegę Hansa, który w wieku 46 lat, umarł z miłości do żony, która odeszła na raka kilka lat wcześniej.

Prosto z cmentarza w Wieliczce ruszyłem do taty, ale w międzyczasie zadzwoniła Notoryczna, że ktoś dzwonił i psa widziano trzy czy cztery wsie dalej. Nie wierzyliśmy za bardzo, ale musieliśmy to Piorunowi zrobić i zobaczyć tego znalezionego, powiedzieć, to nie ten i wracać, do pracy i do ciężko chorego taty. Jak już dojechaliśmy to pies okazał się TYM PSEM. Tym PIORUNEM. Naszym ukochanym przyjacielem, który ślepy i chory przeżył. Dzięki sile, woli i chęci przetrwania. Dokładniej opis szukania przez ludzi z wioski, której nazwa mi wyleciała, potem. Już wiem. To Celiny i jej wspaniali ludzie. Celiny to przypadek? Kochany Kaziku, nie sądzę:)

Szczęśliwy wróciłem do szpitala i pozwolono mi pójść do Taty, któremu wszystko opowiedziałem, bo wiem, że On mnie słyszał.

Kochany Tato. Walcz. To nic, że dzisiaj maszyny podtrzymują Cię przy życiu. To nic. Jesteś silny i zdeterminowany. I czekamy na Ciebie. My i Piorun, którego w naszej słabości i niewierze pochowałem fejsbukowo na psie wieki wieków amen. Ja, Twój syn, często działający impulsywnie i za szybko ferujący opinię, ale zawsze walczący i wierzący w to, że może być lepiej. I będzie! Cokolwiek by się nie działo! Do zobaczenia niedługo Tato, już bez tych maszyn i innych. Zupy Ci nagotowaliśmy takiej jak lubisz. Tylko wracaj. Wracaj szybko jak szybko wrócił nasz kochany Piorun. Tato!

ps. jak pięknie śmierdzę psem, to nie macie pojęcia!

   Osobne kilka zdań należą się całej akcji poniedziałkowej.

Wracając z pogrzebu Hansa do szpitala, żeby być przy tacie, miałem wszystkiego dość. Ale tak na spokoju oczywiście. Mijane ciężarówki mnie nie kusiły żeby zmierzyć się nimi czołowo, broń Panie Boże. Ba. Było nawet całkiem nienajgorzej bo poczułem głód. A to dobry znak, że chce się żyć. Padło na maka u Donalda, choć to co prawda nie zdrowo, ale za to kurewsko szybko.

W międzyczasie przychodziły esemesy i inne. W tym od Notorycznej Ukochanej. Niestety wyświetlała się tylko ich część. W tym taki:

„Rodzice szukają psa bo …”

Miło mi się zrobiło, bo to też i ich synek i nie odpuszczają. Całej wiadomości nie otwierałem, bo w stanie w jakim byłem, lepiej nie ryzykować niczego więcej poza paleniem czerwonych Marlboro z Teneryfy w miękkim opakowaniu. Koniecznie palcie, jak już musicie w miękkim, bo ten smak i aromat jest bajeczny. Obiecałem sobie też pomiędzy jednym a drugim buchem, że esemesy odczytam już na spokojnie, żrąc niezdrowe.

Oczywiście nie zrobiłem tego, bo jedzenie podano tak szybko, że nie zdążyłem uruchomić telefonu. Jednak w kieszeni na dupie zawirowało mi kolejne powiadomienie z mojego hujałeja.

„Zadzwoń jak będziesz mógł” – Notoryczna.

Mogłem, więc żując mięso w bułce nacisnąłem przycisk dzwoń.

– Stary! – bo i takich miłosnych określeń używa Ona. – Potrzebuję auto. Bo rodzice szukają dalej.

– Nie dam ci. Albo dam i pojadę do szpitala autobusem. Tylko po co jeszcze szukać? Niech Ewa da spokój już. – zadecydowałem, bo uważam się za osobę najmądrzejszą na świecie, samca Alfa, Beta i Zeta, decyzyjną i zawsze, ale to zawsze podejmującą najszybsze i najtrafniejsze decyzje w galaktyce. Co z małym mózgiem który posiadam w dużej głowie, często okazuje się błędem, ale o tym lepiej nie mówić bo się zamknę w sobie i ludzie stracą samca. Jak ja straciłem psa przyjaciela.

– Ty debilu! Czytałeś esemesa?!

– Kurwa mać. Czytałem. Dajcie mi już spokój!

– Nie wierzę… Przecież ktoś dzwonił, że widział Pioruna…

Wół w bułce na te słowa stanął mi w gębie okoniem.

– Co? Jak to kurwa dzwonił. Jadę do Ciebie. Czytałem tylko że szukają… Daj mi kwadrans.

Resztę niedojedzonego chciałem zabrać do samochodu, żeby dojeść po drodze, ale w ferworze walki wyjebałem wszystko do kosza, razem z telefonem. Dobrze, że kosz był pełen, bo telefon który zgubiłem w zeszły tygodniu cztery razy, mogłem wyjąć bez nurkowania w śmietniku.

Do Iwanowic jechaliśmy skrótami, żeby ominąć popołudniowe korki. Trasę znałem znakomicie i zgubiłem się tylko dwa razy.

– Debilu! Mapę sobie włącz!

– Sama se włącz. Ja KURWA kieruję!

W tej przyjaznej atmosferze czas mijał nam błyskawicznie. Oczywiście Notoryczna ukochana miała swój pomysł na poszukiwania, i zamiast jechać od razu tam gdzie psa widziano, kierowała mnie w punkty na których przylepiała ogłoszenia o dużej nagrodzie. Szlak mnie trafiał, bo tam mi tata umiera, a my szukamy dziury w całym. Przecież już cały fejsbuk płakał z nami, więc co można dać psu jeszcze? Za chwilę, okazało się że można. Dać mu z powrotem własny dom.

Jadąc do Celin, byliśmy czujni. We wszystkich wsiach na trasie pytaliśmy o Pioruna. Nawet dzieci które wychodziły ze szkoły. Jeden chłopczyk tak się przejął, że nawet zaczął rozemocjonawny opowiadać, że takiego psa widział. Pięć minut temu. Oczywiście mu nie uwierzyłem, bo nie byłbym sobą, ale gorąco podziękowałem i popędziliśmy dla świętego spokoju w te miejsca gdzie chłopczyk widział psa. Potem w tej właśnie wsie teściowie odebrali psa… Coś ze mną jest chyba nie tak.

Do Celin jechałem na wolnej pełnej piździe. Notoryczna grzebała w telefonie.

– Patrz na pole, nie grzeb teraz w komórce. Psa szukamy!

– Aha. No tak. – wreszcie zaczęła ze mną współpracować.

Do Celin wjechaliśmy od Sieciechowic, w sam środek wsi. Na krzyżówce pojechałem w prawo i przez otwarte okno darłem się w niebogłosy:

– Piorun! Piorun!

Jednocześnie nasłuchując naszego przyjaciela, ale mam dizla jedenastoletniego i słyszałem tylko wycie silnika na wysokich obrotach. Za to sylwetkę naszego psa widziałem wszędzie. W kamieniu, stosie desek i innych psach. Dobrze, że wizytę u okulisty mam pod koniec września, bo ze mną coraz gorzej. To nie był nasz pies. To była Gómimorgana.

– Jedź pod kościół. – zadecydowała Ona, co mnie oczywiście wkurwiło z lekka, bo sam to wymyśliłem wcześniej, tylko zapomniałem powiedzieć na głos.

– Echchch… – burknąłem pod nosem i wykonałem polecenie.

Pod kościołem kazałem jej wysiąść z auta i się drzeć tym jej falsetem, a sam ruszyłem z piskiem opon pod sklep. Nie. Bez pisku. Auto mamy za ciężkie a silnik jest wolno ssący, więc byłem bez szans na efektowny start . Ruszyłem więc dynamicznie, na tyle na ile, i podjechałem pod ten sklep, z którego nadeszła nadzieja telefoniczna. O trzynastej w prawie samo południe, poza sklepową było dwóch chłopków, którzy albo mieli przerwę w pracy, albo tej pracy akurat dzisiaj nie mieli ale akurat mieli kasę na piwo, lub przynajmniej wielkie chęci. „Poniedziałek” pomyślałem i zrozumiałem wszystko w mig. Przecież sam się na wsi wychowywałem i pamiętałem swoje poniedziałki pod sklepem.

Uchyliłem okno i zapytałem grzecznie.

– Dzień dobry. Szukam psa, wielkości połowy wilczura, czarny z biały krzyżem na klacie. Nie widzieliście takiego?

– Widzieliśmy! – odparła sklepowa. – To koleżanka dzwoniła do pana mamy. Ale ona już do Krakowa pojechała coś se załatwić czy co tam.

Wyskoczyłem szybko i stanąłem na miękkich nogach, bo nie wierzyłem w to co słyszę. Przecież Piorun miał być za słaby, żeby polami zrobić kilka kilometrów i wyskoczyć akurat do Celin. Jak to kurwa możliwe?

– Bo ona jechała do pracy rowerem, i tam – pokazała ręką gdzieś przed siebie – widziała takiego psa.

– Jakiego?

– No tego z Internetu. Jak pił wodę z kałuży. Przyjechała, sprawdziła w telefonie zdjęcie i zadzwoniła do mamy.

– Do teściowej. Dziękuję!

– Pokazać? – zza sklepowej, albo po nowoczesnemu, ekspedientki, wychylił się chłopak w moim wieku, w ubraniu mocno roboczym i upapranym.

– Co?

– No gdzie pies. Bo my tu byli i ona, ta co znalazła, nam powiedziała, żebymy poszli szukać to se coś zarobimy. Ale to daleko i Krzysiek porwał jej rower i pojechał. My do niego dzwonili i mówił, że to ten pies. Ale teraz nie odbiera. Pokazać?

– Pokazać! – zadecydowałem szybko.

Zamknąłem okno i ruszyliśmy w tę część Celin, w której byliśmy z Notoryczną kilka chwil wcześniej. Nawet wysiadłem wtedy z auta i darłem mordę, ale nic nawet nie zaskuczało. Mimo to zapierdalałem jak szalony bo miałem przeczucie. Że zdarzy się cud.

Zaparkowałem we wskazany miejscu a mój nowy kolega powiedział:

– Tu som nasi znajomi. Ja do nich pójdę i zapytom czy Krzyśka nie widzieli.

Wysiedliśmy i on poszedł zapytać a ja wołałem Piorunka idąc wzdłuż pola jebanej kukurydzy która mnie dzień wcześniej wyżęła do cna kilka kilometrów dalej. Ale w sumie to nie taka jebana jest, bo daje paszę i schronienie naszym braciom mniejszym. Wiec służy jak może. Kochana kukurydza.

Po kilkunastu metrach zobaczyłem rower w rowie.

– Ej! Kolego! Tu jest jakiś rower.

Kolega podszedł, popatrzył i stwierdził.

– To tego co on nim przyjechał. To on tego psa musi gonić po polach. Ino gdzie?

– Nie wiem. Dziękuję ci. Chodź, odwiozę cię do sklepu.

I popruliśmy z powrotem jak na skrzydłach. Wysadziłem go i zawołałem na Notoryczną która stała w oddali:

– Chodźże szybko! Wiem gdzie jest pies! Ruszaj się.

Osoba do której krzyczałem odwróciła się zniesmaczona. To nie była moja Kasia. Ja pierdolę. Zostaw ją na chwilę samą to się przepoczwarzy w kogoś innego. Co za jaja.

Odwróciłem się więc za siebie i Kasia stała dokładnie tam gdzie ją porzuciłem i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym litości, myśląc pewnie w duchu „co za zjeb. A mogłam wyjść za ginekologa…”

Ruszyła w moją stronę, ale za wolno. Stanowczo za wolno w stosunku do moich emocji. Podjechałem więc po nią te dwanaście metrów i przez okno zapytałem:

– Masz kasę, bo ja mam tylko kartę.

– Mam.

– Daj mi pięć dych.

– Mam stówę.

– Dawaj. Rozmienię w sklepie.

I ruszyłem w kierunku sklepu po zapakowaniu przybranej matki psa, a mojej Narzeczonej. Wyskoczyłem z auta ściskając banknot w spoconej dłoni i mówiłem podekscytowany:

– Zapraszam na piwo. Bierzcie co chcecie! Albo nie. Ma pani rozmienić na pół?

– Mam – powiedziała uśmiechnięta ekspedientka na widok roztrzepanego chłopca w wieku średnim, o wzroście i wadze ponadprzeciętnej, którym byłem i jestem ja.

Rozmieniła sprawnie, ja jeszcze sprawniej podziękowałem nowemu koledze za pomoc, wskoczyłem do auta i znowu nie ruszyłem z piskiem opon, ale jak w nagłych przypadkach, dynamicznie. Wtedy odezwał się telefon Notorycznej, stary telefon, bo ten nowy co sobie kupiła miesiąc temu, żeby piękne zdjęcia na Tenerce sobie robić, zalała w niedzielny poranek w kukurydzy. A mówiłem jej:

-Zostaw telefon w aucie!

– Sam se zostaw. Jak się zgubię w kukurydzy to będę do ciebie dzwonić.

– To se dzwoń. Ja mój zostawiam w samochodzie.

Dzwoniła teściowa. Moja teściowa, czyli jej mama.

– Masz psa? Naszego psa? Pioruna?! – gadała do aparatu a ja nic nie słyszałem i jedynie mogłem się domyślać. – Żyje? Umęczony? Szczęśliwy? Boże jedyny! Dobra. Jedziemy do was! – zadecydowała za mnie, czego nienawidzę.

– Mamusia dzwoniła! Znalazł się Piorun. Jadą na działkę!

– Super! Dała coś chłopu który znalazł? – zapytałem bo chciałem żeby za wzorową pracę była godna nagroda.

– Dała. Miała stówę i tyle dała.

Za mało. Pomyślałem i zawróciłem sprawnie pod sklep. Kolejny raz. Dołożyć jeszcze to pięćdziesiąt co mi zostało.

Na działce Piorunek leżał w kuchni, umęczon jak Pącek pod Piłatem. Ale jak klęknąłm przy nim, poderwał się sprawnie i zaczął mnie całować. I Notoryczną też. Po czym spojrzał na mnie swoimi wielkimi ślepymi oczętami i zaczął zgłaszać jakieś psie pretensje w moją stronę. Albo podziękowania? Po czym zaczął charczeć i po chwili wyrzygał pół wiadra wody z kałuży, która ratowała mu życie, prosto na podłogę. Po raz pierwszy nie miałem do niego o to pretensji. I po raz pierwszy całowaliśmy się prosto w usta. Psi przyjaciel i jego ludzki tata.

Aha. Jak ktoś Piorunkowi pokaże tę całą moją akcję na fejsbuku, to zakurwię z laczka i poprawię z kopyta!

Trzymajcie się dobrze, kochajcie się cały czas i nie traćcie nadziei nigdy! Jak ja.

Czwarty jedzie z nimi

On potężniejszy jest od tamtych trzech

On niesie Ci miłość i wiarę

I miłość i wiarę, nadzieje dla Ciebie ma

Niesie Ci słońce i gwiazdy

On potężniejszy jest od tamtych trzech… *

*(fragment utworu, Kult „Czterej jeźdźcy”)

4 odpowiedzi do “14. O tym, jak żywego psa na fejsbuku pogrzebałem. Czyli słów kilka o niewiernym Tomaszu.”

  1. Znów się naczytałam Twoich opowieści od deski do deski. Pisz, masz talent
    A ja na koniec tej opowieści dodam” i żyli długo i szczęśliwie „

Skomentuj Tomasz Gomółka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.