1. Życie jak tramwaj – początki

Dawno, dawno temu, o kimś, kto posiadał wiele zdolności mówiono – człowiek renesansu albo prościej – człowiek orkiestra.

Dzisiaj wydaje mi się, że lepiej posiadać jeden talent, który można dobrze spieniężyć, zamiast umieć dziesiątki różnych renesansowych rzeczy, z których tak naprawdę nic nie wynika. Chociaż nudy w tej wszechstronności raczej nie ma, i to jest największa wartość dodana.

Co z tego, że byłem prawie rolnikiem, prawie sportowcem, prawie komentatorem sportowym, prawie wydawcą, prawie menagerem, prawie organizatorem, prawie pisarczykiem, prawie trenerem, prawie nauczycielem wuefu i zootechnikiem.

Nawet prawie członkiem zorganizowanej grupy przestępczej byłem przez dwanaście lat, według prokuratury. I nawet tam do niczego się nie nadawałem i mnie uniewinniono.

Z tym moim prawie, to jest trochę jak z reklamą tego piwa. Jeśli coś nie jest takie jak ono, to jest po prostu niedobre. Inna sprawa, że piwo to dzisiaj jest prze niedobre, ale to tylko kwestia smaku i mogę się nie znać.

Ale.

Dlaczego zostałem osobą obsługującą tramwaj? Motorniczym, motorowym, tramwajarzem, czy jak to tam nazwać? Trochę nie wiem. Banalne: bo zmusiło mnie życie – jest trochę prawdziwe, tak samo jak życzenie zagadka wypowiedziane w myślach w Delcie Dietla, że co ja będę robił w życiu, kiedy sklep w którym pracuję się skończy , a kiedy przejechał tramwaj, taki z nowoczesnego już taboru, typu Krakowiak czy Lajkonik, bo tak właśnie nazywa się w moim mieście tabor XXI wieku, pomyślałem sobie, a wtedy pewnie po drugiej stronie kuli ziemskiej spadała jakaś zbłąkana gwiazda, że mógłbym jeździć po mieście takim czymś. I Wróżka Gwiazduszka mnie wysłuchała.

To co na szynach się porusza, już od dziecka budziło we mnie chłopięce zainteresowanie tematem, szczególnie jeśli chodzi o pociągi – to pamiętam z dzieciństwa bardzo dobrze. Któryś z kolegów, nie pamiętam już który, chyba Sławek Hołówka miał prawdziwą elektryczną kolejkę, może i z NRD, która rozwalała mi systematycznie system, kiedy wieczorami wizualizowałem sobie, a raczej wyobrażałem w marzeniach, że mam nieograniczony dostęp do wagonów, lokomotyw, torów, rozjazdów oraz całej infrastruktury, z której mogę wybudować kolejowy świat ze snów. Pamiętam jak snułem historię, że mój kochany tata Wojtek załatwia mi w spółdzielni suszarnię na jedenastym piętrze, w której buduję infrastrukturę kolejową jakiej w Nowej Hucie nie ma nikt.

Oczywiście wszystko skończyło się tylko na przedsennych, rozbujanych do granic suszarni fantazjach. Pewnie rodziców nie było stać na takie ekstrawagancje, może dostępność zabawki stała na przeszkodzie, i skończyło się wszystko zanim się w ogóle zaczęło. Poza strefę marzeń nie wyszedłem zbyt daleko. Ale… Kolega pożyczył mi na kilka dni jeden skład i trochę torów, dzięki czemu liznąłem lekko to co mi po głowie chodziło.

Kiedy jako osoba dorosła, przez chwilę myślałem o tym, żeby wybudować dom, to chciałem, żeby był on przy kolejowych torach. Siedziałbym sobie przed chałupą i patrzył jak pociągi przewożą ludzi tu i tam.
Z tych wszystkich myśleń nic nie wyszło, życie pędziło po innych torach, takich i innych, a moja styczność z szynami bywała częsta acz kompletnie amatorska.

Życie zawodowe związałem z handlem. Handlowałem jabłkami na placu z dziadkiem Marianem, sprzedawałem, jako dziecko, puste butelki po wódce w czasach kiedy to było bardzo opłacalne, potem jako sportowiec siatkarz chciałem sprzedawać mecze jak piłkarze, którzy byli prawdziwymi fryzjerami w tym temacie, aż w końcu trafiłem do prawdziwych sklepów i rozpoczął się prawdziwy handel. Panelami, podłogami drewnianymi, płytkami, wszystkim co związane z ogólnie pojętą łazienką, znowu panelami, podłogami z drewna, drzwiami do wewnątrz i na zewnątrz i wszystkim co z nimi związane. Próbowałem być też przedstawicielem handlowym w sektorze PET – czyli coś tam z plastikiem, ale się kompletnie do tego nie nadawałem, a poza tym byłem świeżo upieczonym członkiem zorganizowanej grupy przestępczej, która uwierała mnie przez całe, jak już wspominałem, dwanaście lat. W końcu mój okręt, ba! statek kosmiczny, bo wylądowałem w sklepie z przyrządami, w głównej mierze do obserwacji kosmosu, zakotwiczył w galaktyce teleskopy kropka pl. I kiedy wydawało się, że jest to praca marzeń, która będzie trwać do końca świata albo i tydzień dłużej, wszystko runęło jak za dotknięciem tłuściutkiej czarodziejskiej rączki. Niespodziewanie, z zaskoczenia i po odbyciu ciężkiej choroby zostałem, po raz któryś, na bruku życia prawie sam. Samo wydarzenie było bardzo mobilizujące, żeby rozpocząć nowy etap, ale paliwa wystarczyło mi tylko na jakieś trzy miesiące, po czym okazało się, że sam ze sobą nie umiem, a że nikt ze mną jakoś specjalnie nie chciał, to postanowiłem poszukać sobie pracy u kogoś.

Należało się przebranżowić tak zdecydowanie i stanowczo. Chciałem znaleźć coś odpornego na kowidy i kryzysy, tylko co by to miało być?

Z tym szukaniem łatwo nie było, albo i było, tylko że moja nieobecność na rynku pracy przez jedenaście lat wypaczyła moje jego postrzeganie. Wyobrażenia jakie miałem zostały szybko sprowadzone z księżyca na ziemię, kiedy po kilku spotkaniach dowiedziałem się jakie stawia się pracownikom wymagania, a jaką za to zapłatę proponuje. Poza tym byłem za stary, za długo wszystkim kierownikowałem i ogólnie rynek pracy nie widział we mnie potencjału. Wszystko to razem, moim zdaniem, stało na głowie. Może, z punktu widzenia finansowego, był to efekt pracy przez ostatnie lata w szarej strefie, gdzie pieniądze płaci się pod stołem i te wydają się godziwe, a tak na prawdę okrada się wszystkich dookoła. Państwo, pracownika i społeczeństwo. Ale o tym innym razem. Jako jednostka wysoce narcystyczna wrócę do pisania o sobie. W końcu ja, mnie, moje, mojego i inne takie są w moim życiu najważniejsze, jak twierdzi moja ukochana żona. Nie będę jej więc wyprowadzał z błędu i już wracamy do mnie i o mnie.

Już nie pamiętam dokładnie, czy temat pracy motorniczego pojawił się podczas rejestracji w Rejonowym Urzędzie Pracy, czy wypatrzyłem ofertę w sieci, w każdym bądź razie, po całkowitym odrzuceniu pomysłu pracy na swoim statku jako ster i żeglarz, postanowiłem spróbować się odnaleźć w dużym przedsiębiorstwie. A takim było i jest eMPeKa eS i jego duże A.

Po rozmowie wstępnej, podczas której raczej gruszek na wierzbie nie obiecywano, a raczej delikatnie mnie na ziemię sprowadzono, zostałem zakwalifikowany do odbycia kursu. I nie dużo brakło, a nic by z tego nie wyniknęło, gdyby nie zbieg okoliczności, że rozpoczęcie kursu przełożono na tydzień po moim i Notorycznej Narzeczonej weselu. Tak, tak, weselu. W końcu postanowiliśmy bowiem połączyć się węzłem. I przed Bogiem. A co? Kto wierzącemu zabroni? Ten zbieg okoliczności z przełożeniem kursu „napo” ślubie odczytałem jako znak od Wszechmogącego, że przede mną droga którą muszę pędzić tak jak jego syn.

Kiedy jeszcze okazało się, że do bycia motorniczym nie potrzeba żadnej poważnej zawodówki, a w czasach obecnych wystarczy byle matura, kariera motorowego stanęła przede mną otworem, albo może zwrotnicą, którą mogłem sobie przestawiać jak chciałem.

Żeby się przekonać, że mój pomysł jest trafny i nie okaże się życiową bździną, zacząłem sobie przypominać wszystko co mnie ku tramwajom pociągnęło.

Tramwaj jako ulubiony środek transportu? Tak. Do pracy na Dietla wolałem jechać dłużej dwadzieścia minut, niż tłuc się krócej ale autobusem. Podczas wypraw długo weekendowych czy wakacyjnych, to tramwaj, a nie metro czy autobus, były ulubionymi pojazdami z okien których zwiedziliśmy, między innymi, Pragę, Santa Cruz, liznęliśmy Barcelonę, ale tylko liznęliśmy, a to z powodu słabego otramwajowania tego cudownego miasta. O Polsce i moich tramwajowych wyprawach po Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu czy Łodzi nawet nie wspominam, bo to rozumie się samo prze wielkie SIĘ. Może z tymi wyprawami to przesadzam, ale często i chętnie z szyn w obcych miastach korzystałem. Poza tym nigdy nie odpuszczaliśmy atrakcji na torach, zwłaszcza wąskich. Bieszczady, Węgry, a nawet na kanale Elbląsko – Ostródzkim część rejsu obyła się na … szynach.

Ważnym aspektem wpływającym na mój wybór życiowej drogi był też tabor jaki w Krakowie pojawia się na przestrzeni ostatnich lat, oraz nowe perspektywy drogowe, ze szczególnym uwzględnieniem trasy z Mistrzejowic pod Tauron Arenę, a więc w mojej obecnej najbliższej okolicy. W moim Homelandzie.

Co ja mam z tymi szynami? Musze mamy popytać, bo w rodzinie żadnych tradycji kolejarskich, a tym bardziej tramwajarskich nie ma. Jedyny trop, jaki taki, to wujek, który pracował jako mechanik w MPK. A to już jest coś, o co się można zahaczyć, tym bardziej, że wuj Mietek to mój chrzestny.

Tak więc stało się, to co miało się stać i rozpocząłem kurs na tramwajarza, a dokładniej na motorniczego.

Tylko…

Czy jest to dobry wybór? Czy dam sobie radę? Czy umiem jeszcze tak ciężko pracować? Jak ubrać spodnie w kantkę, koszulkę, krawat, kiedy w duszy punk rock gra? Czy wstawanie o trzeciej w nocy jest możliwe? A jak kogoś rozjazdę na śmierć? Przecież ja już nie chce pracować z ludźmi… Tysiące pytań i wątpliwości zalały moją głowę. I nie ma się co dziwić. W końcu moje życie miało się teraz toczyć po całkiem innych torach zwykłej – niezwykłej codzienności, w co z wielkim strachem, obawą i niepokojem postanowiłem wejść. Jak zawsze – całym sobą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.