27. Taki zwykły piątek…


„Pytasz mnie, co u mnie.

Mówię, nic. Dzień jak co dzień.

Nawet nie przemknie ulicą

Żadna kurwa, czy złodziej.

Ciężko się żyje, kiedy nic się nie dzieje.

Choć, poczekaj… chwileczkę.

Są! Są!

Kurwa! Złodzieje”

Nic tego zwykłego piątku, 25.09.2020 roku, nie zwiastowało, że już o godzinie 12:21 będę miał wszystkiego dość, i jedyne o czym będę marzył w robocie, to albo szybki desant na chatę, albo jeszcze szybszy desant na alko.

Wstałem wyspany, radosny i nawet głodny, chociaż na późną kolację zjadłem wielkiego steka z górą frytek i prawie całą butelką czerwonego wina. Dzięki tak obfitej obiadokolacji, mogłem wszystkie mecze, transmitowane czwartkowego wieczora przedrzemać, bo i poziom był rzadki, i zmęczenie pod koniec tygodnia w pracy się kumuluje. Dzięki temu, pobudka o siódmej rano nastąpiła rześko.

Do pracy dotarłem zaraz po dziewiątej, jak co dzień, i zacząłem codzienną działalność, której po kwadransie miałem dość, bo za wolno pisałem na skypie. Ale szybki papieros, poza terenem salonu, ukoił moje wkurwienie numer jeden. I nawet nie oszalałem na widok dostawy teleskopów, kiedy dotarło do Krakowa pół ciężarówki astro sprzętu. Ot, normalka. Jedni mają pandemię, a inni zajebdemię. Alfa i beta, jang i jonk, Romek i Atomek. Góra i dół.

Na szczęście sklep miał obsadę dwuosobową i rozładowanie pod tonę sprzętu szło bardzo sprawnie. I kiedy widzieliśmy już koniec rozładunku i pozostało tylko drugie tyle poustawiania wszystkiego w sklepie, na dieslowskich plantach, trzydzieści metrów ode mnie, zauważyłem szarpaninę, w której uczestniczyli dwaj panowie i dwie panie. Panie i młodszy pan wyszarpywali panu w wieku średnim, paczkę. Zrobiłem więc jeszcze jeden kurs z auta pod sklep, a że szarpaczka trwała dalej, postanowiłem zareagować. Podszedłem więc dynamicznie i zapytałem grzecznie:

– E! Co jest kurwa? Co się tu dzieje?

Na te słowa pełne miłości chłopiec w wieku średnim puścił paczkę i zaczął się szybkim, nerwowym krokiem oddalać w ulicę Brzozową. A panie zaczęły młodszego pana uściskiwać i mu za coś dziękować.

– Co się stało? Napadli was? Okradli? – dociekałem uparcie, ale towarzystwo mnie zlało ciepłym moczem.

Wróciłem do rozładunku, ale coś mnie tchnęło i postanowiłem dogonić uciekającego, który w międzyczasie założył kapur, żeby wtopić się w syfski Kazimierz, żeby zadać mu nurtujące mnie pytanie, czy nie jest czasem złodziejem. Ale po kilku metrach odpuściłem, bo skoro nikt nie zgłaszał u mnie kradzieży, to chuj mi do tego. I kiedy doszedłem pod salon, na róg Dietla i Brzozowej, trójca zamieszana w zamieszanie stała już przy policyjnym radiowozie i opowiadała co i jak. Jak tylko usłyszałem: Zabrał! – dostałem amoku.

– Dawaj, kurwa za mną! Tam chuj poszedł, dawaj! – wydałem komendę i już pędziliśmy kłusem, mła i dwudziestoparoletni policjant w maseczce, okularach i ciężkich butach.

Na pełnej jeszcze piździe wpadliśmy w Podbrzezie, ja niesiony adrenaliną, darłem się w niebogłosy:

– Szedł tu gość w bluzie? Szedł? Do kurwy nędzy…

– Panie… Tu telo chodzi – odpowiedział mi jeden z budowlańców przywracających okoliczne kamienice do piękności.

I wtedy zobaczyłem go w oddali. Kiedy usłyszał podniesione głosy, odwrócił głowę, a ja zobaczyłem bluzę pod jego pachą. Profesjonalista, kurwa mać. Maiła już ponad sto metrów przewagi, kiedy przyspieszyłem niczym członek polskiej sztafety 4×400 metrów na terenie odkrytym. W latach dziewięćdziesiątych to ja na Kazimierzu byłem goniony, a teraz sam stałem się łowcą! Jak dziwne są koleje losu – biegłem i myślałem. I patrzyłem za siebie, czy nie odskoczyłem za bardzo funkcjonariuszowi.

Na skrzyżowaniu Bożego Ciała i Miodowej odcięło mnie całkowicie. Korpus chciało mi rozerwać. Płuca i serce pracowały ostatni raz tak intensywnie na koszykówce, dwa tygodnie temu, a wcześniej ze trzy lata temu, jak piłkę kopałem. A złodziej był już przy Krakowskiej. Pozostało mi tylko wyć:

– Policja! Policja! Łapać kurwę! Złodziej! Łapać go!

– Policja! – wtórował mi umundurowany funkcjonariusz, i dobrze, bo ja to nikogo poważnego nie przypominałem, w krótkich spodenkach i zielonym podkoszulku : „Łużna 2013 – Podgórskie Atrakcje Naukowe”.

Kiedy mundurowy mnie dogonił, ustaliłem dalszy plan działania i rozkazałem mu biec w stronę Stradomskiej, a ja, już tylko szybkim marszem, ruszyłem otoczyć łobuza, przez Bożego Ciała, poprzez Meisselsa, aby domknąć pierścień na Krakowskiej.

I domknęliśmy! Ale bez poszukiwanego, który rozpłynął się w uliczkach Kazimierza.

– Wracamy. – zarządziłem, kiedy w zamkniętym pierścieniu pozostałem ja i funkcjonariusz oraz gapie.       

– Dobra. Ale szkoda. Kurde, szkoda, że go nie złapaliśmy. – otworzył się młody pies.

– Szkoda, szkoda. Ale jakby te pizdeusze od razu mi powiedzieli, że ich chciano okraść, to były by już ofiary. A tak? – tłumaczyłem mu.

I tak dywagując i wymyślając lepszą strategię, bo można było to, ze względu na naszą kondycję, rozegrać temat lepiej, doszliśmy pod Teleskopy. A tam pozostał już tylko drugi pałker z patrolu. Ofiary oddaliły się w siną dal, nie składając nawet zawiadomienia. I kurwa dobrze.

Bo kiedy okazało się, za co oddałem swoje siły, za co nabawiłem się zakwasów i nerwicy, to aż mnie dupa zaczęła swędzieć, jakby jeszcze hemoroidy zaczynały się przypominać. Ale co tam. Wszystko wróciło do właścicielek i niech im służy. To piękne, kulkowe dildo, za niecałe 300 zł. Ajment.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.