Taki dobry Didi.

Taki dobry Didi.

– Psesuńcie się. Z dlogi. Ja jestem na okładce płyty! – rumor robił się gdzieś w połowie placu.

– Z dlogi kulwa! Z dlogi! Jestem na okładce płyty! – Łysy, lekko sepleniący koleś bezpardonowo przepychał się prze tłum zgromadzony na koncercie Kultu w mieście Tarnów, żeby zainstalować się przed barierkami a najlepiej na samym ich środku.

Jak już to zrobił, bo hasło „ jestem na okładce płyty” zadziałało, dawał znać wokaliście zespołu Kult, że oto jest.

– Kazik! Kazooooooo! Kaziiiiiik! – darł się w niebogłosy i w charakterystyczny sposób składał dłoń, w taką formę jakby wody chciał nabrać, albo jakby nasz Papież Jan Paweł Second pozdrawiał wiernych. I kiwał nią od siebie i do siebie, trzymając ją na wysokości głowy częścią zewnętrzną ku wokaliście..

On, Warszawiak, fan Kultu, najwierniejszy z najwierniejszych kibic warszawskiej Legii jest tutaj, gdzie nikt jakoś specjalnie by się nie wybierał, jeśli nie był by z Tarnowa albo chociaż spod bliskiej Tarnowowi okolicy. Istniała jeszcze inna opcja. Taka jaka kierowała moją, Wojtka i właśnie tego łysego z Warszawy rzeczywistością. Fanatyzm. Do Kultu, Kazika i wszystkiego co się z tym wiązało.

Wszystko to miało miejsce z początkiem XXI wieku, gdzieś w jego czwartym albo trzecim roku. To, że Kult zagra w Tarnowie i że ja tam będę było oczywiste. Nasze,czyli notorycznej i moje, gospodarstwo domowe było wyposażone w samochód osobowy marki Seat Cordoba koloru zielonego i dawało to poczucie swobody w spełnianiu swoich ukrytych dziwactw. Takimi jawiły się znajomym moje podróże z i pod prąd, za Kultem po Polsce południowej.

Dla towarzystwa i też z miłości, bo jeszcze wtedy ją do Kultu miał, zabrał się ze mną Wojtek, znany w kultowym światku jako Człowiek Łoś. Ksywka wzięła się od czapki w jakiej paradował kolega miły na koncertach Kultu, zawsze będąc w okolicach barierek, co zostało mu do dziś, tylko ulubieńcy się lekko zmienili. Ale dalej są to zespoły trzymające wysoki poziom zarówno muzyczny jak i tekstowy. Jak mój Kult.

Daleko nie mieliśmy i nawet brak jeszcze wtedy autostrady nie stanowił problemu, bo słynna E 4, trasa na wschód i zachód Polski od Krakowa, prezentowała się, jak na warunki drogowe tych czasów, znakomicie. W końcu śledziłem jej rozwój od czasów grube Brzesku. Koncert miał odbyć się gdzieś niedaleko rynku, w czymś, co przypominało amfiteatr. Fajna miejscówka, a to już była połowa sukcesu. Ludzi naszło się sporo, w końcu Kult w Tarnowie nie zdarza się często albo i nawet bardzo rzadko.

I trwał ten koncert i trwał, jak wiele innych w tym czasie, kiedy to co napisałem na początku, czyli przebicie łysego kolesia pod scenę nastąpiło i stało się dla mnie wydarzeniem które wpłynęło znacząco na resztę mojego życia. I jego też.
Po koncercie uzbrojeni w identyfikatory udaliśmy się na tyły sceny pogadać z zespołem. Łysy go nie miał i stał przy ochronie krzycząc ile sił w płucach:

– Kazo, Piotlek, Janus. To ja! Didi! Chłopaki! Nie chcą mnie wpuścić!

Długo to nie trwało, bo i ochrona miała go dość i chyba Pewu usłyszał Didiego i wpuścił go na tyły. Jezus Maryja Józef i wszyscy święci do roku 780. Ale gość miał gadane. Gadał i gadał i gadał. Wyrzucał z siebie dziesiątki informacji na minutę.

– To Didi. Kolega z Warszawy. Jest ze znajomymi w Bieszczadach. Stwierdził, że skoro jest niedaleko, to przyjechał na koncert. – Kazik przedstawił nam gadułę. – Słuchajcie. Śpimy pod Tarnowem w zajeździe, jedźcie z nami.

– Jasne. Mam auto, zabierzemy Didiego i przyjedziemy.

Nowo poznany kolega zabrał się z nami. Trochę mniej mówił, był czujny, skoncentrowany, teraz to on słuchał i najwyraźniej nas rozpracowywał. Wyglądał na kolesia, który łatwo się nie zaprzyjaźnia, dopóki nie rozpozna w drugiej osobie kogoś, komu można zaufać. Ale tak czy siak, pierwsze wrażenie było z mojej strony pozytywne. Kolega Kazika jest też moim Kazikiem. Znaczy kolegą.

Do hotelu dotarliśmy błyskawicznie i równie błyskawicznie rozpoczęliśmy biesiadę. Kazik z kolegami, Łosiem i Didim poszli w wódeczkę, a ja jako kierowca rzuciłem się na koka kolę.

– Wies. Pojechaliśmy w Biescady zeby się zabawić. No wies. Całą bandą. A ja tu bez biletu dojechałem bo mi się pieniądze skońcyły. Ale co tam. Wlucę tak samo. – Nawijał bez zatrzymania nowy znajomy. Jak karabin maszynowy a lekka wada wymowy nadawała jego słowom takiego radosnego polotu.

– Idę do kibla. – powiedział w pewnej chwili wokalista Kultu i wstał.

– Kazo. Kazo. Ale wlucis? No weź. Wluć kulwa. Pogadamy. – Nawijał Didson, jakbyśmy trzy godziny spędzili w ciszy. – No weź. Nie idź. Siadaj. Ale wlucis?

– Wrócę. Ale teraz muszę do kibla – Kazimierz zaśmiewał się obiecując powrót a Didi i tak nie wierzył. No tak miał wtedy.

Oczywiście Kazo wrócił, wódeczka za wódeczką znikały i zaraz po pierwszej w nocy Rafał, bo tak Didiemu dali na chrzcie, umarł. Jak każdy spożywający, który przeholuje. Z głową wbitą w stół.

– Kurde. Nie dam rady go przenocować. Gómi, zawieziesz go na dworzec? Ma wracać w Bieszczady, pociąg ma rano. Tu nie ma miejsca.

– Zawiozę. Nie ma sprawy. – zgodziłem się bez problemu, pomimo tego że osoba podwożona nie działała, nie żyła, nie kontaktowała. Do tego Łosiu też był podlany, ale przynajmniej chodził i kontaktował. O tyle o ile.

Wspólnymi, Kazikowo-Gómianymi siłami zapakowaliśmy Didiego na tylną kanapę Seacika i ruszyłem na dworzec PKP w Tarnowie. Liczyłem w duchu na zmartwychwstanie pasażera, ale kiedy to miało nastąpić, nie wiedziałem. Nawet Jezus potrzebował przecież czasu.

Głęboką nocą na dworcu w Tarnowie nie działo się nic. Poza kilkoma taksówkami nie było nikogo. Do tego było ciepło, bo wszystko działo się raczej wiosną już rozkwitłą ciepłem i soczystą zielenią. Obok dworca, Tarnów ma mały park. Były ławki, była nadzieja na regenerację. Wytargałem Didiego, który dalej nie chciał współpracować ani trochę i ułożyłem go na najbliższej ławce. Coś wtedy zabełkotał i stwierdziłem, że mi po prostu dziękuje. Z całego serca i nieżywego ciała. Taki dobry chłopak. Didi.

Dla uspokojenia sumienia podszedłem do taksiarzy i poprosiłem, żeby mieli oko na kolegę. Żeby go nikt nie zaczepiał, nie budził i tak dalej. O to, że go okradną się nie martwiłem. Didi był materialnie goły jak noworodek. To dawało komfort i pewność, że goło i wesoło jest, było i jeszcze czas jakiś będzie.

Wsiadłem do maszyny, odpaliłem silnik, wrzuciłem jedynkę, poprawiłem lusterko wsteczne, to koło głowy. Najpierw spojrzałem na Wojtusia który usypiał, potem zwolniłem sprzęgło i już jadąc spojrzałem jeszcze w poprawione przed chwilą lusterko wsteczne. Postać którą złożyłem na ławkę zmartwychwstawała. Nieprzytomnie zwlekła nogi na twardy grunt, wstała niepewnie, kiwając się na boki i jak w zwolnionym filmie, niczym starzec blisko setki na olimpiadzie dla weteranów, ruszyła za mną. Za seatem.

Na ten widok oczy mało mi nie wyskoczyły z orbit. O ja cię nie pierdolę. Nie teraz! Didi! Nie teraz zmartwychwstawaj. Ja muszę do domu! Do narzeczonej, do dziecka. Ja sobie z Tobą nie poradzę. Nie dziś. Nie teraz. Błagam!

Oczy mi się zaszkliły, wcisnąłem gaz do dechy i tak po ludzku spierdoliłem, zostawiając Rafałka na pastwę losu.

7 odpowiedzi do “Taki dobry Didi.”

Skomentuj Przeworszczanin Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.