S8. Klepania kolejny level.

S8. Klepania kolejny level.

 

Po Mistrzostwach Polski juniorów młodszych przyszedł czas na kolejny krok. A może był to skok?

Siatkówkę polubiłem. Na sali ciepło, na łeb nie padało, a ja na dodatek rosłem sobie i rosłem. Jakby mało tego było, to rozpocząłem treningi z juniorami tak zwanymi starszymi, czyli moimi serdecznymi kolegami, których zdecydowaną większość znałem z technikum. A przecież byli to niejednokrotni mistrzowie kraju naszego.

Ci bardziej rozwinięci siatkarsko i fizycznie zasilili już szeregi pierwszoligowego Hutnika i doznawali pierwszej inicjacji ligowej. Pozostali pykali wraz ze mną i oddawali się rozkoszy gry w III lidze. Grubba, Potas, Kobza, Łysy, Krzysiek, Teski, i młodzież czyli ja, Żuchol i Daro.

Z  Teskim stanowiliśmy parę odbijającą podczas rozgrzewek i treningów. Przygarnął mnie pod swoje skrzydła i uczył techniki. Potrafiliśmy sobie odbijać, plasować, po kilkanaście minut i piłka nam nie upadała na parkiet. Dużo mi to dało w przyszłości. Siły, skoczności czy szybkości nie posiadałem jakiejś specjalnej, i nigdy już mieć nie miałem, ale technikę wypracowałem sobie całkiem przyzwoitą. Na obijanie bloku przez lata wystarczyło. Jak to mówili seniorzy, uprawiałem „czeską siatkówkę”.

W przemiłej atmosferze pogrywaliśmy sobie w niższej lidze, oraz rozgrywkach juniorskich. Tych juniorskich to aż do półfinału stanowiliśmy podstawę, bo dalej mieli nas pociągnąć do złotego medalu nasi maestro, Jaro, Kowal i Dupcia.

W międzyczasie udzielałem się w szkolnych rozgrywkach w baskietboł i piłkę ręczną. Koszykówka to był nasz sport narodowy w szkole. Wspaniała rozrywka po siatkarskiej codzienności. Nawet zdobyliśmy vice-mistrzostwo Krakowa, czy nawet województwa małopolskiego. Leszkowi, nauczycielowi wf, udało się zebrać fajną paczkę chłopaków którzy coś tam kiedyś kozłowali, do tego dołożył koszykarsko ogarniętych siatkarzy i ekipa była na medal.

Kosze w szkole były z pięć centymetrów niżej niż nakazywał przepis, to i turnieje wsadów robiliśmy na dniach szkoły i konkursy rzutów za trzy punkty. Normalnie NBA w wersji szkolnej. Z całą oprawą i anturażem godnym naszych umiejętności. A to przecież czasy debeściarza Michaela Jordana były i kosmicznej koszykówki z USA.

Finały ligi amerykańskiej oglądało się  w TV późną nocą i robiło: ach i ech i jacie dynie, albo po prostu: oż kurwa mać, to niemożliwe. Bo sporo ich zagrań było niemożliwe do wykonania. Szybkość, skoczność, dynamit w czarnoskórych kosmitach wprowadzał w osłupienie. To co wyprawiali wtedy Jordan, Pippen, Magic Jonson i inni, było dla nas przeniesieniem w świat fantazji i jakichś niewyobrażalnych możliwości ludzkich organizmów. Do tego cała oprawa telewizyjna i show na parkiecie sprawiało, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dostaliśmy coś niebywałego. Zobaczyliśmy jak wygląda świat gdzieś tam bardzo daleko i nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć. Po prostu szał pał. Co trzeba było żreć żeby tak grać? Hamburgery od Mac Donalda? Tych u nas jeszcze nie było.

Piękny to był sportowo czas. Młody organizm dawał energię do wszystkiego. A jak jeszcze miało się super sportowych kolegów i wspaniałą kadrę, jak wspomniany wyżej Andrzej Sobieraj czy maestro budowlanego sportu Leszek Januszczak, to inaczej być nie mogło.

Każda przerwa między lekcjami w budowlance to rzuty do kosza za jeden, za dwa, za trzy. Plasy, ataki, zagrywki. Leszek zawsze pozwalał na kontakt z piłkami. A słynne zwalnianie reprezentantów na zawody?

Sport miał priorytet ponad wszystkim. Nie będę udawał, że tego nie wykorzystywałem, zdarzało się wpisać sobie zwolniony ołóweczkiem w chwili zwątpienia, jak weny do nauki nie było, oj zdarzało. Ale nauka polska i ja na tym zbytnio nie cierpieliśmy. Czaiłem bazę kiedy można pozwolić sobie na więcej i na wielkim luzie łączyłem naukę ze sportową zabawą. Trochę tego lajtu zabrakło kiedy porzuciła nas w czwartej klasie pani od matematyki, bodajże o nazwisku Szymczyk. Wymagająca i surowa, ale tak prowadząca lekcje, że już w domu nie musiałem trwonić czasu na dodatkowe godziny kucia i rozkminiania piękna matematycznych zagadnień. Wystarczyło regularnie bywać na lekcjach i zadania odrabiać. Niestety, któregoś słonecznego dnia, na jedno z jej podchwytliwych pytań, jak nazywa się parabola odwrócona na bok, odpowiedziałem zgodnie z wyobrażeniem i matematyczną fantazją, na całą salę:

– Bokobola !

Klasa eksplodowała śmiechem, pani się obraziła i nas porzuciła precz. Nie wiedzieć czemu miała nas dość, skoro raczej lubiliśmy się wzajemnie. Może miała słabszą formę w tym sezonie? Możliwe. A ja naprawdę nie chciałem i mam nadzieję, że to tylko przechyliło szalę goryczy podczas niedyspozycji ogólnożyciowej a nie było gwoździem do trumny. Bo nie taki zamiar miałem.

Kolejna ,średnio miła pani od majcy, nie była tak błyskotliwa. Ja nie miałem czasu na dodatkowe nauki w domu ze względu na codzienne treningi i zrobił się matematikus klopsus. Oczywiście dla mnie. Większość kolegów poświęcała trochę więcej czasu na matmą w domu i było git. U mnie git nie było.

Zrobiłem się słabo trójkowcem i nawet musiałem prosić o pomoc profesora Leszka, bo mi ta cała ta matematyka zaczęła bruździć w życiu codziennym. W domowym ognisku zaczęło iskrzyć. Rodziciele nie byli zachwyceni. Trzeba było działać ponadstandardowo. Dzięki temu sport znowu zwyciężył.

 

 

*

 

 

Moi starsi siatkarscy guru byli na koniec swojej juniorskiej przygody faworytami w Mistrzostwach Polski Juniorów Starszych. A więc ja, jak ten rzep na psim ogonie, wraz z nimi. Byłem przecież lata świetlne od ich umiejętności i talentu, ale na finały do Warszawy pojechałem, bo miałem za rok walczyć o medale jako ich następca.

Warszawą się nawet zbytnio nie jaraliśmy, ani fajnym hotelem ani nawet potężnym lachonarium, które zjechało z całego kraju przygotowywać się do występów na Miss Polonia. Nic nas nie dekoncentrowało, bo przyjechaliśmy wygrać. Przybić wielkie pięć na poprzednich Mistrzostwach Polski zdobytych przez szkołę nr 87 i Hutnika Kraków.

Do finału było miło i przyjemnie, nawet raz powąchałem parkiet. Ale ponieważ to jeszcze nie było moje miejsce, zająłem przynależną mi miejscówkę na ławce rezerwowych, w strefie modlitewnej, gdzie Teski miał obrazek święty i modlił się co mecz o złoto. A ja jako katolik praktykujący, pomagałem mu w tym z całych sił, wierząc jednak bardziej w umiejętności siatkarskie kolegów niż w reglamentowaną boską pomoc. Bo co mógł mieć Pan Bóg do siatkówki, skoro do mojego futbolu się nie wmieszał i nie pomógł mi kilka lat wcześniej? A futbol przecież wyżej w boskiej hierarchii stać powinien. Tak sądziłem.

Pan Bóg miał jednak tego finałowego dnia inne sprawy na głowie i nie dał rady pomóc. AZS Olsztyn miał naszych koni rozpracowanych na cacuś glancuś i prosta siatkówka jaką uprawialiśmy wzięła i dostała w dupę. Koledzy nie byli zadowoleni. Ja miałem to raczej w dupie, bo na szyi dyndał piękny, wielki, srebrny medal ! Byłem Vice Mistrzem Polski Juniorów Starszych w Siatkówce!  I na początkowym etapie regionalnym maczałem w tym swe paluchy bardzo mocno.  Znowu dostałem więcej od siatkówki niż się spodziewałem.

Ponieważ pomoc na boisku nie nadeszła i mistrza nie zdobyliśmy, opatrzność postanowiła wynagrodzić mi porażkę w inny sposób. Po powrocie z Warszawy, późną nocą dotarliśmy z Kobzą na nasze osiedle Kościuszkowskie. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy na jednej z ławek zobaczyliśmy pół litra czystej, nieodbitej jeszcze butelki wódki, coś do popicia i kieliszek. Znak z niebiosiech był jasny i czytelny. Do góry fujary! Oblać sukces i do spania.

Tak też uczyniliśmy. Zmęczeni ale jednak szczęsliwi.

 

 

*

 

Latem pojechałem wraz z seniorami klubu naszego wielkiego, Hutnika Kraków, na siatkarski obóz letni do Makowa Podhalańskiego.
Wielkość Hutnika zbliżała się co prawda ku końcowi, wraz z upływem starej, rutynowanej krwi na zachód, który wtedy jeszcze był bardzo w mleko i miód opływającą krainą . Golec, Martyniuk, Jurek, Szerszeń wieczny rezerwowy, powiedzieli papa, bo system wreszcie pozwolił im udać się grać za poważne pieniądze, tak zwaną twardą walutę, na zachód Europy. Hiszpania, Belgia, Francja. Tam płacono w dolarach a dolar stał mocno i można było ustawić się na po sportowy czas.

Za krew upuszczoną sekcji seniorów, dokładano zdolnych juniorów. Opach, Leniek, Kowalski, Żuchowski Waldek. Talenty niewątpliwe na poziomie juniora, teraz miały podpierać kręgosłup sekcji siatkówki, stanowiony przez Jabłońskiego Zdzisława, Ratajczaka Roberta, Marka Topora oraz Grześka Bogusza.

Obóz był cudny. Pogoda, góry, wspólne treningi, no i w moim przypadku wspólne ze starszyzną popijanie browarów. Oczywiście nic nie było za darmo, ale bycie panem nianiem córki reprezentanta Polski to chyba nie wstyd?
Rataj zabrał na obóz córkę, bo coś tam coś tam, więc musiał i już. Mała, czteroletnia, a może pięcioletnia dziewczynka, spędzała swoje wakacje z tatą siatkarzem i jego kolegami. Stare dziady polubiły mnie bardzo, a wpływ na to miała moja wrodzona bezpośredniość, gadulstwo oraz … dobre umiejętności piłkarskie. A także wspomniana funkcja opiekuna córki Bobiego. Nianiek był więc szanowany.

Piłka nożna była grą uzupełniającą wśród siatkarzy. Nie koszykówka czy piłka ręczna. Nożna. Kto umiał kopnąć prosto, przyjąć czy też celnie podać, zyskiwał szacunek starszyzny. Dodam tylko dla uzupełnienia, że Bobi, przed poświęceniem się siatkówce, grał w trzeciej lidze piłkarskiej, gdzieś na północy kraju polskiego i jako forstoper strzelał bramki w ilościach hurtowych. A ponieważ był też siatkarsko uzdolniony niesamowicie, stwierdził pewnego dnia, że lepiej być wielkim siatkarzem niż jednym z wielu piłkarzem. I jak postanowił tak zrobił. Wylądował w Hutniku, w złotej drużynie i robił co chciał na parkiecie.

Golec, Martyniuk, Jurek, Jabłoński, Topór, Szerszeń. Mając mistrzowski zespół, nowohuccy siatkarze lali w kraju i za granicą wszystkich. Ale pewnego razu zamiast wygrać Ligę Mistrzów w piłce plasowanej, chłopaki postanowili się nie wygłupiać i po okrutnym zbiciu Panini Modena na hali w Nowej Hucie, we Włoszek zrobili coś niebywałego, niewiarygodnego i przegrali mecz nie do przegrania.
Kto interesuje się siatkówką pamięta zapewne, jak wielka potęga klubowa z Włoch została rozbita w pył w naszej hali na Suchych Stawach? W rewanżu wystarczyło udziabać kilkanaście punktów i byłoby po sprawie.

Co, jak, dlaczego? Kto wie to i tak nic nie powie. Do dzisiaj słyszy się wiele teorii na temat tego spotkania. Ja wiem jedno: piłki były zachodnie, światło nie takie jak trzeba a i kucharz włoski dosypał pewnie to, co miał dosypać do zupy i poszło wszystko w pizdu.
Może być? To niech tak będzie. Inaczej nie wypada.

 

Nasz hotel obozowy był przy boisku ligowym Halniaka Maków Podhalański. Po przyjeździe i rozlokowaniu się, staruchy zarządziły na rozruszanie kości mecz na ligówie. Starzy na młodych. Czyli seniorzy na nas juniorów. Załatwiliśmy siatki i mogliśmy się poczuć prawie jak Zbyszek Boniek na Estadio Masaja czy jakimś innym stadionie świata.
Po 15 minutach musieliśmy jednak dokonać szybkiej korekty w składach. Potas, po kolejnym złym przyjęciu, tak wkurwił Jabcoka, że ten zaczął go gonić po całym obiekcie w celu spuszczenia mu klasycznego wpierdolu. Zażegnałem dramat wiszący w powietrzu i zaproponowałem, dla świętego spokoju, wymianę. Mnie za Potasa. Starzy spojrzeli na siebie wymownie.
– Tego jak będzie chujowy na pewno złapiemy – stwierdzili, patrząc na moje chude witki i się im wydawało, że tak się stanie.

Nie wyczuli jeszcze, że futbol wyssałem z mlekiem matki i po pagonach nie dam sobie skakać.
Dlatego też gonić mnie nie musieli. Oczywiście nie pochwalili, bo im nie wypadało gnoja chwalić, ale to mnie zdarzyło się parę razy kurwami rzucić w ich kierunku, pomstując na ich braki techniczne i taktyczne.
Ale co tam. Wygrali, pozamiatali i poszli na piwo.

 

 

Po tygodniu takiej zabawy byłem już goły i wesoły. To co mama i tata dali na dożywianie poszło na płyny regeneracyjne. Szczęśliwie, w zamian za wzorowe niańczenie dziecka, drugi tydzień mogłem przeżyć na kratach z browarami seniorów. Drzwi stały przede mną otworem. Mogłem uzupełniać płyny do woli, o dowolnej porze oraz na ich konto.

Chyba się polubiliśmy bo ostatniej nocy dostałem zadanie wymagające niezwykłej odwagi i świadczące o niebywałym zaufaniu jakim mnie obdarzono.

– Młody chodź tu! Migiem! – zaprosili mnie do pokoju prawie po koleżeńsku.

– Cześć, co potrzeba?

– Wiesz gdzie jest rynek?

–  No jasne że wiem – nie kłamałem bez potrzeby.

– To masz tu kasę i uważaj. Na rynku jest taki dom, porośnięty chaszczami, drewniany dom. Po lewej stronie u góry. Kojarzysz?

– Nie, ale znajdę. – czułem w łydkach przygodę a i godzina była tajemnicza ,bo grubo po 22 drugiej, więc czułem ją mocniej niż zwykle.

– To zapierdalaj na jednej nodze. Tam jest meta, kup dwie flaszki. Piwo w nagrodę czeka! – w żołnierskich słowach sprecyzowali moje zadanie i przedstawili nagrodę godną moich działań.

– No to biegnę! Minuta osiem i jestem z powrotem!– wypaliłem w progu i poleciałem przed siebie.

Pierwszy raz w życiu na melinę pobiegłem, po wódkę dla swoich bohaterów!

Szkoła życia rozpoczęła się na całego.

Potem jeszcze kilka razy trenowałem z seniorami, taka forma nagrody za zaangażowanie i marchewka na przyszłość. Podczas jednego z treningów, jeden ze starszych kolegów zabrał mnie na bok i pokazał syrop na kaszel. I zdradził mi wielka tajemnicę. Wielką, wielką.

– Jak wypijesz to godzinę przed meczem to na pewno nie będziesz kaszlał! – uśmiechnął się tajemniczo.

Gul, gul, gul. Ciekawy to był przekaz. Jak pokaże przyszłość, nie gadał dziad do obrazu bo i obraz nie lubił grać z kaszlem. Bo i po co, skoro można nie kaszleć.

Nazwę syropu tussipec, za kilka lat przypomnę sobie wiedziony ciekawością do nowego. I oczywiście przetestuję! Bo co jest prawdą a co nie, tylko ten co łyka wie.

2 odpowiedzi do “S8. Klepania kolejny level.”

Skomentuj Tomasz Gomółka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.