S24. Awans wbrew logice.
Wspominałem już o Bobim, który to wrócił do nas z wojaży po świecie. Zrobił swego czasu karierę w Turcji wielką. Został tam najlepszy zawodnikiem ligi ze dwa razy, znalazł tam przyjaciół, zarobił kupę kasy i wszystko, w myśl swojej maksymy życiowej: z biedy wyszedłem, do biedy wrócę, po jakimś czasie przepuścił. Ale zanim pogrążył się w maraźmie codzienności, zrobiliśmy wspólnie rzecz niespotykaną wcześniej i później.
W ośmioosobowy składzie awansowaliśmy do pierwszej ligi. To były jaja prawdziwe. Ligowy średniak który po raz kolejny w ostatniej chwili uzbierał minimalny skład do gry, miał rozdawać karty i przywrócić nadzieję na lepszą przyszłość krakowskiej siatkówce. Po raz kolejny zmartwień mieliśmy od groma. A jak się jakaś choroba czy kontuzja trafi ? To możemy szóstki nie poskładać przecież i będzie kłopot. Ale stara kość podobno nie pęka i nawet sobie tym głowy nie zawracaliśmy.
Początek sezonu miał jednak w ogóle nie nastąpić. Wyglądało to tak: umowy były patykiem pisane a pieniądze obiecane były bardziej wirtualne niż rzeczywiste. Kto by się więc w takie gówno pakował?
Jak to kto? My!
Po pracy trzeba było przecież coś robić. Można było pić albo grać. Albo kisić się w domu przed telewizorem. Wybraliśmy grę. Zawsze można było sobie wyobrazić, że pieniądze z kontraktów spłyną na nas jak deszcz na pustynię Gobi. I tego się trzymaliśmy. Ale o awansie nawet nie pomyśleliśmy przez moment, bo znaliśmy swoje miejsce w szeregu. Nam chodziło tylko o dobrą zabawę, wspólne przebywanie i granie w siatkówkę którą lubiliśmy bardzo. O gęsią skórkę przed meczami czy o wyjazdy pełne niespodzianek. Pomimo tego, że zasuwaliśmy w siatkarskiej robocie po pracach zwykłych, że rodziny na tym cierpiały i gratyfikacji finansowej praktycznie nie było, postanowiliśmy ciągnąć ten wózek razem jeszcze rok i czekać na cud.
Na pierwszy mecz pozbieraliśmy zespół z trudem wielkim. Musieliśmy z Jarkiem i trenerem Ryszardem porządnie nakłamać, żeby Potas i Waluś zdecydowali się grać kolejny sezon. Tym bardziej, że odwrotu od raz podjęte decyzji być nie mogło. Zasady naszej zabawy też uległy modyfikacji. Warunek pierwszy: od początku do końca trenujemy na maksa. No dobra. Trenujemy w miarę regularnie. I warunek drugi: koniec z zabawami w trakcie sezonu. Do zawodów mieliśmy podchodzić tym poważniej im w klubie było gorzej. Z takimi postanowieniami rozpoczęliśmy rywalizację.
Koniec dwudziestego wieku nadszedł a siatkówka pomimo stanu agonalnego, jeszcze w Krakowie funkcjonowała. Ostatni Mohikanie parkietu mieli się nieźle.
Sezon zasadniczy z lekka poustawiał priorytety poszczególnym zespołom. My jak zawsze okupowaliśmy środeczek tabeli, w czubie oczywiście zagosciły Jaworzno, Karpaty Krosno. Mocny miał być Raków Częstochowa, groźne AZS Gliwice i Beskid Andrychów.
Mecze rundy zasadniczej były takie nijakie. Mało wtedy pijaliśmy bo postanowienia były przestrzegane, poza tym kasa szwankowała więc i przygód było mniej. Z ciekawostek zapamiętałem tylko mecz w Andrychowie, a w sumie jedną akcję na rozgrzewce, jak zaatakowałem w antenkę na siatce tak dziwnie, że ta wypadła jak strzała wystrzelona z łuku i mało nie zabiła jakiejś kibicki, która miała miejsce na krześle na samym parkiecie.
W Andrychowie mieli fajne warunki do uprawiania siatkówki. Spoko hala i co dla nas wydawało się najważniejsze, po zawodach można było strzelić piwko z pipy, bo mieli knajpę przy, a nawet w, hali. Do tego niedaleko od Krakowa, fajni kibice, w dużych ilościach wypełniający miejscową halę . Cud miód. Ponieważ w życiu bilans musi zawsze wyjść na zero to za próbę morderstwa w Andrychowie pokarało mnie szybko.
Gdzieś na Śląsku, w małym miasteczku, gdzie warunki do uprawiania volleybala były wspaniałe, podczas niedzielnego meczu o mało nie umarłem. Laliśmy miejscowych systematycznie, punkt po punkcie, gdy nagle ich atakujący posłał piłkę obok bloku z siłą rzadko spotykaną. Nie nakrył piłki nadgarstkiem i nadał jej kierunek: trybuny. Na nieszczęście na drodze pomiędzy piłką a trybunami, na lewej obronie stałem ja. Do tego całego nieszczęścia przeszklona ta hala była na stronę południową i wraz z mocnym słońcem spowodowała u mnie siatkarską ślepotę. Patrząc w tamtą stronę nie widziałem nic i wtedy piłka z wielkim impetem zaatakowała moją grdykę. Siła była tak wielka, że mnie wystrzeliło do góry i niczym skoczek wzwyż wykonałem pięknego fiflaka i zacząłem upadać na wykładzinę i już w locie dusiłem się z braku powietrza. Leżąc na glebie nie wiedziałem jak się nazywam i myślałem tylko jednym: jak wyjąć grdykę która wydawało mi się, że wpadła mi do środka szyi. Koledzy zebrali się nade mną i po pierwszym przerażeniu wybuchnę li śmiechem. Ciekawe co ich tak rozbawiło? Pewnie chodziło o to, że wiłem się po ziemi niczym węgorz wyciągnięty z wody. Być może.
I tak to doszliśmy do końca wieku XX. Moich sportowo pijackich przygód, wpadek, głupot i wielkich, jak dla mnie, uniesień. Ale ponieważ sport ma to do siebie, że sezon trwa z roku na rok, pozwolę sobie dokończyć ten wspaniały i przedziwny sezon 1999/2000 i wejść z przytupem w wiek XXI. Bo sportowo stał się cud.
Nie ma drużyny bez trenera. Co prawda to trochę taki stereotyp i nie zawsze jest pewnikiem i jakąkolwiek wykładnią sportowych sukcesów. Ale my mieliśmy tego roku, ba przełomu wieku, szczęście prawdziwe, bo naszym kołczem był Ryszard Pozłutko. Pomagał mu Jacek Litwin i to też trzeba zaznaczyć. Grono trenerskie było na taką ilość zawodników prawdziwym dobrem nie odgadnionym. Dzięki młodemu wiekowi, asystent Jacek nie raz i nie dwa stawał z nami na parkiecie i dzięki temu mogliśmy coś tam potrenować.
Rychu Pozłutko. Człowiek dusza. Troszkę taki nieodgadniony organizacyjnie, tajemniczy wręcz (to zapewne z powodu występowania w roli bufora pomiędzy nami a klubem), ale warsztat trenerski jak na drugą ligę miał fajowski bardzo. Dobry mobilizator i człowiek czujący nasze możliwości fizyczne. Umiał wykorzystać nasze lata gry w II lidze i wyciągnąć z tego sam miąch. Poza ty wszyscy go znaliśmy. Trenował chłopaków w szkole nr 87. Jarka, Potasa, Walusia, Krzyśka Flisa. Otarł się o Bobiego w Hutniku. To dzięki niemu zaczęliśmy czuć się silni. Tym bardziej, że w play off rozkład gier był wspaniały. Mieliśmy szansę na finał. A w finale? Tam zdarzyć mogło się wszystko.
U mnie osobiście, Rychu zapunktował ćwiczeniami wzmacniającymi brzuch i grzbiet. Od dziecka miałem problemy z kręgosłupem i bolał mnie w odcinku lędźwiowym tak bardzo, że na mszy świętej nie mogłem wystać dłużej niż 20 minut. I nie tylko na mszy. Przez ból pozycja na baczność nie predysponowała mnie do stania choćby w kompani honorowej czy reprezentacyjnej. O jaki ja musiałem być przez to biedny. Ryszarda żona, Lidia, była wielką siatkarką i w kraju i za granicą. I właśnie za granicą, w RFN dostała się pod niemiecki system szkoleniowy. Ryszard w ciemię bity nie był i co lepsze kąski treningowe przenosił do swojego warsztatu zawodowego. I testował na nas jak na myszach.
– Od dzisiaj będziemy inaczej ćwiczyć brzuch i grzbiet. Nie dynamicznie. Będziemy to robić statycznie, w napięciu. Jak zawodniczki niemieckie.
– Chyba cię powaliło Rychu – byliśmy jak rodzina, to i język był jak w dobrym, nowohuckim domu – Co my baby jesteśmy?
– Dzięki takim ćwiczeniom jest mniej kontuzji! Takie ćwiczenia się sprawdzają. W Niemczech tak ćwiczą.
– Bo to baby są. Nie rób z nas idiotów. Sam się napinaj.
– Ale spróbować możecie? To wy zachowujecie się jak baby. Jacek zademonstruj.
Spodobało się nam szybko. Dużo ćwiczeń w leżeniu, nóżka na bok i trzymamy, pupka napięta. Jest dobrze. Ale do pewnego momentu. Bo okazało się, że w prawidłowo wykonanym ćwiczeniu to trzeba się napiąć bardzo mocno i nie łatwo jest taką pozycję utrzymać przez 30 sekund. Ja miałem problemy wielkie. To przez nienajlepszą dietę. Prawdziwa gastro katastrofa. Napięcia uwalniały w moim organizmie, często i gęsto, potężne salwy gazów. Jak na filmowej wersji „Konopielki”. Było to dla mnie traumatyczne doświadczenie. Aż tak bardzo nie lubiłem się otwierać przed ludźmi. Na szczęście już po miesiącu takich ćwiczeń przestałem narzekać na ból w lędźwiach! Do dzisiaj sobie, po okresach zaniechania fizycznego, strzelam takie ćwiczenia i mogę stać jak kołek długo i bez bólu. Polecam!
Do decydującej rozgrywki startowaliśmy z miejsca chyba piątego. Okupione to było niezłymi kombinacjami. Na jeden z meczy musiałem być dowieziony z domu, bo byłem chory jak diabli. Grypa dziesiątego stopnia, albo jakaś angina mnie dopadła. Przebrałem się w chacie w sportowe ubranko, otuliłem w koc i pojechałem walczyć na parkiecie ile sił w organizmie było. W robocie byłem na chorobowym, więc błagałem dziennikarzy lokalnych, żeby przemilczeli moje nazwisko w relacjach. Oczywiście można prosić, a i tak wyszło jak w przysłowiu, gadał dziad do obrazu. W poniedziałek czytam, „Gumiś atakuje !”. No brawo! Będę bez środków do życia jak mnie zwolnią z pracy. Na szczęście szef był niepołapany w moje dodatkowe zajęcia i nie dowiedział się o mojej kuracji sportowej na L 4.
W pierwszej fazie play off trafiliśmy na AZS Opole. Drużyna studentów była niewygodnym przeciwnikiem, ale nie wypadało im nie wlać. Najbardziej frustrowała nas u nich ilość zawodników gotowych do gry. Dwunastu chłopa mieli do grania, w większości były to wielkie konie. Nawet przy moim jednym metrze i dziewięćdziesięciu czterech centymetrach byli potężni.
Pierwsze dwa mecze, na naszej hali padły naszym łupem. Nadspodziewanie łatwo, lekko i przyjemnie. W kolejny weekend pojechaliśmy do nich. Zakwaterowanie jakie nam zafundował klub: jednostka wojskowa w Opolu, przerażało. Ale ponieważ nas w drużynie było niewielu, to dostaliśmy salę szesnastoosobową tylko dla siebie. Co za rozpasanie było w tym Wawelu. Wielka sala i te łóżka piętrowe ze sprężynami! Raj dla sportowców. Trzeba było więc zagrać swoje i jechać w pizdu. Do domu. Najlepiej było zrobić to w sobotę i nie korzystać z jednostki wojskowej za mocno. Ale tu niestety nastąpił klops. Sala była mała jak pudełko zapałek. Jaro wysyłał piłki do mnie i do Rysia Jaska. Na skrzydełka. I wszystko wracało nam pod nogi. Środek ataku, dawał radę, ale armaty się pozatykały i niespodzianka stałą się faktem.
Mecz przegraliśmy z kretesem. Nocleg w jednostce zmaterializował się jak zły sen.
– No to mamy przejebane. Jak tu się wyspać?
– Spokojnie. Damy radę! – Adaś , sierżant w Wojsku Polskim miał na to sposoby.
Sprawnie wysłał dyżurującego kota po flaszeczkę. Plan był prosty, po kieliszku, no góra dwa i do spania.
Rano nastąpił niespodziewany Armagedon.
– Wstawać koty pierdolone! – ktoś umundurowany na glanc, wpadł na pełnej piździe do naszej alkowy – Dwie minuty do apelu!
– Pojebało cię?! Tu nie ma żadnych kotów zjebie! Wawel Kraków, siatkarze! – ktoś obudzony prostował mundurowego też wrzeszcząc – Spadaj na drzewo ośle!
– O kurwa, zapomniałem! Sorry! – dyżurny odwrócił się na pięcie szukać spełnienia gdzie indziej.
No i było pospane. Wstaliśmy niechcący wcześniej i zaczęliśmy koncentrację przed zawodami. Nic to nie dało. I ten mecz nie nam siadł jak trzeba. Ani mnie ani Ryśkowi. A bez konika wygrywać się nie da. Wbrew logice zrobiło się remisowo. 2-2 w meczach i w środę decydujące starcie miało odbyć się u nas.
W domu, co prawda po małym stresiku w pierwszym secie, powieźliśmy rywala i zwycięstwo stało się faktem. Byliśmy w półfinale rozgrywek o mistrzostwo II ligi siatkówki mężczyzn.
Wtedy zaczęło się w klubie pompowanie balonika.
Po co to? – myśleliśmy przekornie.
– Kasy na wyjazdy, na wypłaty proszę szukać a nie robić z nas faworytów.
Kolejni na tapecie byli koledzy z AZS Katowice. Było miło, lekko i przyjemnie. Trzy mecze, trzy zwycięstwa. Kto robił, ten zrobił, już mieliśmy powiedzieć i pożegnać sezon, kiedy zupełnie niespodziewanie, okazało się, że rywalem naszym w finale będą Karpaty Krosno!
Ale jaja. Ale niespodzianka. Krośnianie pokonali Jaworzno! To Jaworzno z którym nigdy przez tyle lat nie potrafiliśmy wygrać. Rywalem naszym o pierwszą ligę zostały zatem Karpaty Krosno. Znaliśmy ich jak nikogo w tej lidze. Tyle meczów przeciw sobie rozegranych, tyle zwycięstw co i porażek. Kibice i działacze mieli więc prawo stawiać nas w roli faworyta. W klubie nastąpiły zmiany na stanowiskach kierowniczych mających związek z siatkówką. Jest szansa na sukces to rozpalmy ognisko i grzejmy się. A nóż widelec im się uda? Tej zgrai pijaków, ogórków, co za darmo niemalże grają i teraz mają powalczyć o pierwszą ligę. Mieliśmy na to wyjebane po całości. Przecież to jasne, że zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby wlać Karpatom. Nie może być inaczej. Kilka rachunków było do wyrównania. Tak po prostu, na sportowo.
Przed samym finałem, jako marchewkę, w klubie znaleziono jakieś drobne kwoty na wypłaty za grudzień ostatni w XX wieku. To był śmiech na sali. W końcu tyle lat kasy nie było, że nie zrobiło nam to żadnej różnicy. Mieliśmy plan jasny i prosty. Wygrać. Dać Krakowowi szansę na siatkówkę przez średnie S. Chcieliśmy żeby było to koło zamachowe i żeby nasza praca, przez tyle lat uparcie wykonywana, nie poszła na darmo.
Pierwsze dwa mecze graliśmy u siebie. Ponieważ zbliżały się jakieś wybory samorządowe, postanowiono kogoś tam podlansować i na hali było piknikowo. Były banery, plakaty, parasole, ćmole, bole, wojsko i jabole. Nie. Jaboli nie było. Było piwo z pipy. Pychota i za darmo.
Pierwszy set sobotniego meczu szedł nam jak po grudzie. Odjechali nam wrogowie na kilka punktów i nie było widać z nikąd szans na ratunek. Ale Jaro nie miał nic do stracenia i wystawiał na lewe skrzydełko piłkę za piłką w samej końcówce. Tylko dlaczego do mnie? Cała nadzieja skumulowała się w moich plasach a byle błąd kończył pierwszą partię.
Pierwszy strzał po skosie wykonałem w drzwi. Na szczęście chyba Krzysiek Frączek nie uchylił się na czas i dostał w bark. Mogło być już po secie ale udało się. Drugi atak, tak po czesku, po bułgarsku wykonałem. Obiłem piłką o blok i ta wyszła w aut. Kolejny atak trafiłem w boisko. Mocno. Ile fabryka dała. Doszliśmy ich a Potas i Bobi skończyli swoje akcje i mieliśmy seta dla nas. Krosno zbladło jak dupa murzyna. Już się nie podnieśli i padli w trzech setach. W niedzielę zapowiadał się niezły mecz. Zapowiadała się wojna.
Wojny jednak nie było. Dobiliśmy tylko rywala, który się nie odbudował. W trzecim secie jeszcze tliła się u nich iskierka nadziei na przełamanie nas. Ale graliśmy jak w transie. Wszystko wychodziło jak nigdy. Ratajczak nas ustawiał na boisku, a my jak sprawna armia wykonywaliśmy polecenia. Po meczu niedzielnym, zrobiło się dwa do zera dla nas i jeszcze tylko jednego zwycięstwa nam brakowało do awansu. Kto by pomyślał przed sezonem, że to tak się może potoczyć? Świętowaliśmy i czuliśmy mocno, że za tydzień może być wielki finał. Tylko dla nas.
Na wyjazdowe zawody, tydzień po krakowskiej wiktorii, pojechaliśmy wypasionym autobusem. Nowy szef sekcji zrobił akcję z cyklu zastaw się a postaw się. Z nami i za nami ruszyli kibice, łącznie z moim bratem, który zawsze mnie wspierał. A że akurat ze stanów amerykańskich zjednoczonych wrócił, to nie mogło go zabraknąć. Było dla kogo grać. Nie ma dwóch zdań. W Krośnie hala pękała w szwach. U nich jeszcze tliła się nadzieja. Ale my byliśmy kurewsko pamiętliwi. Zeszłoroczna żenada nie miała prawa się powtórzyć. Chcieliśmy napierdalać w sam środeczek, żeby sędzia nie miał pola do popisu. Na rozgrzewkę wyszliśmy skoncentrowani i silni. Nie było zbędnego gadania i myślenia co będzie jak się nie uda. Coś dużego wisiało w powietrzu. Ośmiu chłopaków, bez regularnych stypendiów, ale z wielkim sercem, miało pokazać wszystkim, że w życiu nie można niczego przesądzać. Że to nie pieniądze, nie warunki do pracy ale serce, samozaparcie, klimat odpowiedni w drużynie, ba, bez mała przyjaźń i można kruszyć mury niemożliwości.
O meczu nie można za dużo powiedzieć. Odbył się. O tak, po prostu. Bez emocji. Chyba największe emocje mieli kibice na początku. Miejscowi mieli super doping. Pod koniec meczu nawet ci, którzy nas psimi kupami kiedyś atakowali, teraz doceniali brawami. Można się było wzruszyć. Ale ważniejsza była radość przeogromna po ostatnim punkcie. Kiedy to ciśnienie dziwne uchodzi pełną parą po dobrze wykonanej pracy i czujesz ogromną ulgę i wielką satysfakcję.
Bawmy się teraz. Tak. Pijmy z radości do rana! Zrobiliśmy swoje. Reszta już nie zależy od nas. Powodzenia zatem. I nie popsujcie tego! Nie popsujcie!
Do Krakowa wracaliśmy pijanym autobusem. Zawodnicy szczęściem a osoby towarzyszące alkoholem. Do nas jeszcze nie dotarło co zrobiliśmy. Jakiego wyczynu dokonaliśmy po tylu latach siatkarskiej posuchy w Krakowie. Wódka skończyła się przed Jasłem. To nic. Po chwili był samochód który dowoził z ciemności nocy napoje. W wielkiej radości dotarliśmy do domu. Teraz to czas miał pokazać jak to wszystko zostanie rozegrane. I niestety pokazał.
Jak spektakularnie i szybko można sukces położyć i w jeden sezon wszystko spierdolić. Ale o tym już wkrótce.