S21. Na żołnierskim wikcie.

S20. Na żołnierskim wikcie.

 

W Wawelu było nas, siatkarzy, jak psów w schronisku. Cały Kraków jako tako odbijający i my, chłopaki z Hutnika. Ogarnąć to mieli pan Stach i Jack.

Pan Staszek, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, kiedyś podobno był dobrym siatkarzem, w naszych czasach został człowiekiem orkiestrą. Działaczem, trenerem, ojcem, mężem, organizatorem, więcej zasług nie pamiętam. Jack, po Polsku Jacek był jego synem ale też magistrem Akademii Wychowania Fizycznego, tej akademii której ja nie udźwignąłem, z trenerskimi uprawnieniami o specjalizacji piłka siatkowa. Jaco chyba zawodniczo był niespełniony, bo jakoś specjalnie tej dyscypliny w ligowym formacie nie uprawiał, ale kochał siatkówkę tak mocno, że zabrał się jednocześnie za trenowanie i za sędziowanie w tej dyscyplinie sportu. Został omnibusem jakich mało nawet dzisiaj.

Starali się panowie jak mogli, połapać nasze wawelowskie poletko, ale nie wszystko wychodziło im i nam dobrze. Ciężko było tyle osób w pełni zadowolić, w końcu każdy chciał grać, bo premie były na parkiecie godne, a ponieważ na boisku grało tylko sześć osób, a każdy z dwunastu trenujących myślał o sobie, że jest królem parkietu, spięcia były naturalne. Kilka pozycji było niepodważalnie niepodważalnych, o reszcie decydowały, niestety często układy, układziki i fochy szefostwa.

Pierwszy obóz sportowy klub zafundował nam na Mazurach. W sumie nie dziwię się, że wróciłem na Mazury dopiero w 2012 roku. Kto by je pokochał będąc przez dwa tygodnie skoszarowanym w jednostce wojskowej?  Do najbliższego jeziora było z pięć kilometrów. Trzeba było sobie tam dobiec, żeby popływać i wrócić z powrotem. Też biegiem. Było to wkalkulowane w jednostkę treningową. Za nasze przygotowanie lekkoatletyczne odpowiadała żona Jacka. Okazało się bowiem, że klan naszych trenerów miał tam rodzinę, u której się zresztą zakwaterował w całości. Nawet mama Jacka, żona pana Stanisława, jako służba medyczna była przydzielona. Opiekę mieliśmy więc znakomitą. Drugoligowi siatkarze pod skrzydłami dwupokoleniowej familii. Dało się? Dało!

Jacek odpowiadał za treningi stricte siatkarskie oraz …

– Panowie! Dzisiaj trening w małpim gaju! – nad koordynator, pan Staszek, chciał urozmaicić nam monotonię obozowego dnia.

– Gdzie kurwa? – ani ja ani Jarek nie skumaliśmy bazy. Żołnierska tematyka była nam jeszcze mocno obca.

– Jacek! Prowadź! – komenda poszła wyraźna w kierunku młodego coacha.

Daleko nie było, bo teren do wojskowych ćwiczeń mieliśmy na jednostce. Nasi koledzy którzy wojsko przeżyli, opowiadali szeptem co to jest . I niestety, nie było to nic dobrego.

– Panowie, dzisiaj trenujemy tutaj! – podtrener wskazał na jakiś przedziwny tor przeszkód.

Czego tam nie było. Liny, tunele, bunkry jakieś, imitacje murków, domków i inne sruje muje.

– Panie Staszku! Stanisławie, ale my mamy grac w siatkówkę a nie jechać na wojnę – ktoś przytomnie zauważył.

– To wam tylko pomoże. Sprawność i wytrzymałość wam się podniesie! To jest bardzo dobre ćwiczenie ogólnorozwojowe. Wszystkie mięśnie zapracują na wyniki w sezonie.

– Ale ja tego nie przejdę. Nie jestem kamikadze – kolejny mądry co to munduru nie nosił zaoponował stanowczo – Jeszcze mi życie miłe!

– Ale to jest łatwe! Ja w waszym wieku to rekordy biłem na małpim gaju! – Pan Staszek mobilizował nas do pracy, przypominając o historii sprzed lat.

– Ja też pierdolę takie zabawy – kolejny sprzeciw był bardziej stanowczy i padł chyba z ust wojskowych.

– I ja!

– Ja też.

Plan na super trening rozpływał się jak lód w maju.

– Jacek. Pokaż chłopakom, że nie ma się czego bać! – senior nie dawał za wygraną  – Jacek od dziecka po jednostkach był wychowywany, to wam pokaże co i jak.

Jackowi odwagi nigdy nie brakowało, więc ruszył ostro z kopyta.

Pierwszy wypadek miał na równoważni, takiej długiej wąskiej desce. Potem o mało nie spadł z kilku metrów z siatki linowej. Serca stanęły na moment wszystkim. I w końcu przy wejściu do bunkra, żeby wykonać czołganie, zapalił brodą o betonowy kraniec, krew siknęła i było po zawodach.

– Chodźmy jednak pograć na salę, to za bardzo kontuzjogenne – ocknął się pan pułkownik. – Jeszcze się pozabijacie.

Nam ulżyło, a Jacka czekał zapewne zdrowy opierdol wieczorem. Tak splamić honor syna żołnierza. Kto to widział. Lata ćwiczeń psu w d… . Na budę.

Obóz zanim się na dobre rozpoczął już miał się skończyć. Jeśli do łóżek sprężynowych i smrodu na sali, szło się jakoś przyzwyczaić, to do codziennej zupy pomidorowej na śniadanie już nie. I co z tego, że koty, znaczy się młode wojsko, latały koło nas jak pershing na wysokości lamperii w szarych, poplamionych kitlach, które to kitle o bieli swojej niewinności już dawno zapomniały? Niestety, pomimo wzorowej obsługi micha była do bani.

– Ale wczoraj grilla żeśmy mieli! – Jacek nas rozsierdził podczas porannego posiłku.

– Grilla? A my tu mamy po pomidorowej na śniadanie, zapierdalać?! – nie wytrzymałem, bo zjeść lubiłem a zupy na śniadanie nie tolerowałem.

– Sam se trenuj, my wyjeżdżamy – Kowal też miał dość, tym bardziej, że on nie lubił biegać, a śniadaniowa afera była dobrym zalążkiem buntu.

– Ale chłopaki, co wy? Dlaczego?

– Bo jedzenie jest do dupy. Na śniadanie mają być wędliny, sery, warzywa. Nie zupa! – Jarek się znał na zdrowym jedzeniu jak nikt.

– Nie mamy kasy – młody rener tłumaczył się – To wszystko na co nas stać.

– Ale na zabranie rodziny kasa jest! Tak? W takim razie będziemy trenować w Krakowie – nie poddawaliśmy się, bo na wiosce nie było kompletnie co robić.

Po południu jednak kasa się znalazła, jedzenie się polepszyło i obóz przetrwaliśmy do końca jako tako. Ale trzeba było jeszcze wrócić do domu. Wyjazd miał dokonać się w godzinach wieczornych, jakimś wojskowym autobusem.

– Ja mam to gdzieś. Pociągiem będziemy szybciej – Kowalowi spieszyło się do domu i nadszedł najwyższy czas, by od trenerstwa odpocząć.

– Ja też jestem za pociągiem.

– I ja.

Zebrało nas się kilka osób. Oszczędni postanowili tłuc się autobusem, a ci którym się spieszyło, na własny rachunek ruszyli do domu. Oczywiście za zgodą szefostwa. Poranne śniadanie w dniu wyjazdu zaskoczyło wszystkich. I nie tyle śniadanie co prowiant w który nas wyposażono.

– Panowie, na drogę przygotowaliśmy wam specjalny prowiant! Szczególnie polecam suchary. Termin ważności czterdzieści lat! Na zdrowie! – szef sekcji żywieniowej wiedział nie tylko co dobre ale i co przetrwa nawet wojnę atomową.

Zabraliśmy z radością. W końcu parę ładnych godzin mieliśmy być w podróży.

W pociągu spróbowaliśmy spróbować. Niestety nie posiadaliśmy jeszcze zębów końskich do rozgryzienia betonowych sucharów, ani nawet lotniczego spirytusu żeby je rozpuścić. Rozdaliśmy biednym. Tylko czy na zdrowie? Oby tak.

 

Pierwszy sezon w wojskowym klubie był fajny. Mecze rozgrywaliśmy na nowoczesnej hali przy ulicy Rakowickiej. Została ona przerobiona z hal w których produkowano wcześniej broń. Teraz była nowoczesnym kompleksem sportowym z basenem, siłownią, restauracją. Klasa sama w sobie. Tylko od skakania po jej podłodze kolana siadały jak diabli, bo wykładzina była położona bezpośrednio na betonie.

Rozgrywki mieliśmy poukładane już w połowie sezonu. Chociaż na samym początku kompletnie nam nie szło. Pierwsze dwie ligowe kolejki, razem cztery mecze, przegraliśmy z kretesem. Odblokowanie miało nadejść w miejscu najbardziej do tego odpowiednim, na Hali Okocimskiego Brzesko. Tylko jak mieliśmy tego dokonać, skoro OKS jeszcze meczu nie przegrał, grając dodatkowo wszystko na wyjazdach? Zespół po naszym odejściu został solidnie wzmocniony rutyniarzami ze Śląska, do tego niepijącymi chyba, wiec Okocimski stawał się kandydatem do awansu. I do tego ta ich hala. Kurnik. Koledzy wawelowscy zawiesili nosy na kwintę i jechali jak na ścięcie. My z Jarkiem wracaliśmy na stare śmieci. Czuliśmy się jak u siebie. W końcu minęło raptem pięć miesięcy jak przestaliśmy w Brzesku trenować. Do tego bardzo chcieliśmy się przypomnieć wspaniałej publiczności, a nowo sprowadzonym grajkom udowodnić, że muszą się spiąć żeby dogonić naszą legendę.

W sobotę sprawiliśmy dużą niespodziankę i pogoniliśmy byłych kolegów 3-0. W niedzielę już nie czuliśmy mocy z poprzedniego wieczoru i polegliśmy w takim samym stosunku.

Potem poszło już z górki. Już po paru kolejkach byliśmy utrzymani. W ostatniej dekadzie XX wieku II liga była przedziwna. Zazwyczaj na początku rozgrywek, po trzech, czterech kolejkach, klarował się kandydat do awansu, dwaj spadkowicze a reszta była spokojnym środkiem tabeli. To budziło niestety pokusy do tego, żeby dorobić sobie do stypendium. Obserwując degrengoladę w futbolu, można było nabrać przekonania, że tak było zawsze, jest teraz i zawsze będzie. I że nie ma w tym nic złego w żadnym ze sportów. Niestety. Ale ci którzy tak myśleli mylili się bardzo. Szczęśliwie siatkówka jest uważana za grę dla ludzi inteligentnych, więc nawet jeśli ktoś błądził, to na krótko i zazwyczaj niegroźnie. Pewnie wiele mógłbym o tym powiedzieć gdyby. No właśnie gdyby i mnie to spotkało. Ale ja byłem transparentny jak śnieg w marcu pod kombinatem, jak woda z kałuży. No i moi koledzy też! Dużo gadania a zero kupowania czy sprzedawania. A jak!

 

Ale jakieś tam historyjki do mnie dotarły. Poznałem je baaardzo dokładnie. No to poszli!

Były kluby dla których miejsce trzecie było lepsze od piątego. Dla innych wiadomym było, że liczyły się tylko: pozycja numer jeden i miejsca: ostatnie i przedostatnie. Te drugie spadały klasę niżej, a ten pierwszy awansował do pierwszej ligi. I to byli wygrani i przegrani. Reszta była tylko dodatkiem do nich. Premie za mecze jedne gałgany miały nawet godne, ale nie zawsze dostępne w kasie. To dokładnie tak jak u mnie było. Najczęściej, poza latami  spędzonymi w Hutniku i Okocimskim Brzesko, trzeba było walczyć o kasę nie na boisku, ale w gabinetach klubowych notabli.  Jakie to było kurwa żenujące. Ale chuj tam.

W jednym z klubów wyglądało to mniej więcej, ale raczej więcej, tak:

Przed jedną z ostatnich kolejek ligowych sezonu końca lat dziewięćdziesiątych, padła propozycja nie do odrzucenia. Bezstresowo, miło, łatwo i przyjemnie miało wpaść za mecz razy cztery, w stosunku do tego co czekało w kasie klubowej, i to od razu po robocie. Wszystko w gotówce, banknotami o średnim nominale. Pilotował sprawę jeden z działaczy, który z niejednego pieca jadł nie tylko chleb. Wiedział też, że panujący w klubie dryl chłopaków mierzi, a siano im nie zawsze się zgadza, i że układy jakieś przedziwne panują. Postanowił więc im pomóc.

Ci co przyjechali, musieli mecz wygrać, żeby liczyć się w walce o awans. Gospodarze nie musieli nic. Mecz podobno przyciągnął na trybuny ludzi jak ziemniaki stonkę i do tego szefostwo klubu w zdecydowanej większości przybyło żeby zobaczyć siatkówkę na wysokim poziomie. No i jak tu w takich warunkach dać dupy? Misionn imposible. Chociaż to przyjezdni byli faworytem.

A do tego sianko kusiło. W wielkiej reklamówce, którą miejscowe gagatki zobaczyły na kolanach kiera, wyglądało dostojnie i pachniało do tego jak świeżo skoszona wiosenna trawa. Tak mi opowiadali świadkowie, że tak to mniej więcej, ale raczej więcej wyglądało. I poszło. Mecz był według relacji świadków przedziwny. Gospodarzom wychodziło wszystko a miało nie wychodzić nic. Goście z kolei atakowali po antenkach, autach i siatce jak ostatnie pizdy, a przecież mecz mieli wygrać. Miejscowi robili co w ich mocy. Psuli zagrywki, bronili autowe ataki, wpadali na siatkę, na siebie, na trybuny. Dla kibica był to bardzo zacięty mecz. I do tego gospodarze prezentowali się dużo lepiej od gości. Podkładających się krew zalewała, bo to oni wyglądali jak faworyci a nie tak się umawiano.

– Kurwa, weźcie się do roboty – powiedział kapitan kapitanowi kiedy zmieniano boiska – Bo tak się przegrać nie da!

Brali się więc goście jak mogli, ale ciągle to nie było to. Szczęśliwie dociągnęli, przy niesamowitej pomocy miejscowych, do tie breaka. Tam zespoły punktowały łeb w łeb. Kibice szaleli z emocji, teoretycznie słabsi domownicy dotrzymywali kroku mocniejszym przyjezdnym. Ale końcówka, mimo sporej przewagi, szła tym co wygrać musieli jak krew z nosa. Tracili punkt po punkcie, bo emocje spętały ich tak mocno, że nie potrafili wygrać meczu który sobie kupili. Noż kurwa! Jaja po całości! W końcu środkowego gospodarzy szlak trafił przeokrutny, kiedy goście nie skończyli piłki meczowej trzy razy z rzędu.

– Wystaw krótkiemu do kurwy nędzy, bo gówno z tego wyjdzie! – taktyka była jego konikiem i wziął sprawy w swoje ręce.

Zrobili jak prosił. Poszła akcja środkiem kiedy on, niby przypadkiem pędził na skrzydło blokować. Koniec. Upadek. Stacja pierwsza. Dokonało się.

Za srebrniki Judasz kupił dwie kurtki. I żył długo i nieszczęśliwie.

 

 

Opisana wyżej akcja była w porównaniu do sytuacji jakie miały miejsce w futbolu, tylko marną podróbką czy nieudolną próbą naśladowania. To nie był ten poziom finansowy. Za miesięczną pensję jednego piłkarza drugoligowego można było w latach dziewięćdziesiątych utrzymać sekcję siatkówki z całym zapleczem i dobrobytem.

Któregoś pięknego letniego popołudnia, wybrałem się na mecz o mistrzostwo II ligi piłkarskiej. Jacyś zieloni kopali sobie z kimś tam. Jedni i drudzy byli w grze o o I ligę. I liga była wtedy najwyższą klasą piłkarską w Polsce. Siedziałem sobie wygodnie na niewygodnym sektorze dla vipów i delektowałem się pięknym i upalnym dniem, bo poziom meczu był nędzny.

Nerwowa atmosfera na boisku zwiastowała wielkie emocje poza nim. Miejscowi grali o awans i goście też grali o awans. Z tym że pierwsi nie chcieli a drudzy chcieli i to bardzo i do tego było ich stać na wiele. W trakcie pierwszej połowy trener miejscowych zerkał nerwowo na prezesa, prezes siedział wyprostowany jakby kij od miotły połknął i czekał. Czekał, czekał i się doczekał. W przerwie, trzy rzędy pode mną, pojawił się gustownie odziany gentelman z walizką. Jak przeszedł przed prezesem to stał się o tę walizkę uboższy, bo zostawił ją przy prezesie. Wychodząc na drugą połowę trener miejscowych spojrzał na prezesa i zobaczył to co miał zobaczyć. Wtedy uwierzył, że od teraz wszystko poza boiskiem gra i starać się dzisiaj nie trzeba wcale, i wchodzić do I ligi też nie trzeba, bo i po co? Bo nie lepiej wygrywać w II lidze i mieć premie, niż przegrywać w lidze I tylko być? Kalkulacja była prosta i wyszło na to, że nie warto wchodzić wyżej. Dla dobra klubu i piłkarzy.

I podzielił Pan ( czytaj prezes) bochen ( czytaj kasę) na pół. Uczniowie (czytaj piłkarze i sztab) wzięli jedną część jego a mistrz ( czyli prezes) zabrał drugą. Nieźle, co? I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Ale Pan dłużej i obficiej bo miał po prostu dużo więcej.

 

Jak wspominałem pierwsze mecze, trzy, cztery kolejki ustawiały wszystko. Kto spada, kto wchodzi. My w swej solidności byliśmy często języczkiem u wagi. Za mocni na spadek, za słabi na awans. Krew nas często zalewała bo klub kulał finansowo strasznie i niewiele robił żeby to się zmieniło. Więc szukaliśmy sobie okazji do wyrównania rachunków finansowych. Ale wszyscy, jak na złość, kuleli finansowo w kapitalistycznej ojczyźnie i z naszych planów handlowo-usługowych nic nie wychodziło. Ale próbować próbowaliśmy. Szczególnie ja tu byłem wodzirejem który knuł ile wlezie. Dla żartu i zabawy. W końcu trzeba było tę ligę jakoś ubarwić, żeby nie umrzeć z nudów a czasem i głodu.

Czwarta kolejka wypadła nam gdzieś w Zielonej Górze. Oni byli już prawie na dnie. Cała liga miała ich dość przed rozgrywkami, bo do Zielonej wszyscy mieli daleko. I postanowiliśmy wspólnie z innymi drużynami, że będziemy ich lać solidarnie. Tylko że myśmy naszą solidarność rozumieli troszkę inaczej. Nam miało być dobrze a innym niekoniecznie. Na miejscu okazało się niespodziewanie, że Zielona ma coś co ją wyróżnia na tle innych miast gospodarzy. Był to Polmos a przy nim niby córka na wydaniu, pięknił się firmowy sklep. A w nim skarby wszelakie. Wódki czyste, kolorowe, nalewki przeróżne. Małe, duże, średnie. Do kieszeni, do dresu, do sportowej torby. Wszystko w cenach mocno promocyjnych. Sobotni mecz poszedł gładko i po 3-0 dla nas, udaliśmy się do przyzakładowego sklepu skorzystać z jego oferty. Zakupiliśmy małe co nieco i już rozplanowywaliśmy spożycie na pokojach, kiedy Grucha, brat tego Gruchy, zaglądnął do przyhotelowej restauracji.

– Panowie! Studniówka! J e s t studniówka na dole w restauracji – ucieszył się bardzo, bo był nauczycielem a studniówka to też święto nauczycieli.

Ale czy wszystkich? Nie ważne.

– No i co z tego? I tak nas nie wpuszczą – stwierdziłem stanowczo siłując się z wiśniówką bączkiem .

– Wpuszczą, wpuszczą. Jestem przecież nauczycielem.

– Idze, idze. Może i jesteś ale nie w Zielonej Górze. Zbiórka u nas z płynami za kwadrans. Posiedzimy, pogadamy i do spania. Mecz jutro – uspokoiłem gorącą głowę Maćka i zaplanowałem towarzystwu relaks.

Niestety płyny zamiast nas uspokoić i wyciszyć, nakręciły nas tak, że nawet ja postanowiłem skontrolować z kolegami imprezę i spróbować się na nią wbić. Było po dopiero po 22, więc przed spaniem mały spacer był wskazany. Dla zdrowia.

Weszliśmy na salę balową jak do siebie. Pewnie i spokojnie. Studniówkowicze balowali na całego, więc zasiedliśmy do opuszczonych stołów i zaczęliśmy sobie polewać i nakładać na talerze. Zgodnie z regułą, że czym chata bogata tym rada i tak dalej. Pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak, ochroniarz, który pojawił się nie wiadomo skąd.

– A pan co tu robi? – zapytał Potasa gdy ten dokładał sobie sałatki.

– A jestem – Poti z nieznajomymi nie rozmawiał zbyt wylewnie.

– Ale tu jest impreza zamknięta!

–  To fajnie. Wiec co pan tu robi? – Potas skontrował.

–  Jestem bramkarzem!

– Tak? A w której lidze pan broni?

Ochroniarz najpierw zgłupiał, a po chwili zrozumiał, że nie da rady załatwić sprawy intelektem ani tym bardziej siłą bo byliśmy w przewadze ilościowej i wielkościowej. Udał się więc na poszukiwanie wsparcia.

Drugim którego rozpracowano równie szybko został Grucha. Było to w momencie jak zaczepił miejscową panią nauczycielkę i ta narobiła rabanu.

Macio starał się ratować sytuację jak umiał najlepiej.

– Ale bawmy się! Ja też jestem nauczycielem. Bawmy się! – próbował nawiązać kontakt.

– Ale to zamknięta impreza. Jesteście może i fajni, ale musicie wyjść.

– Ale ja jestem nauczycielem! – Grucha miał ochotę na tańce i nie zamierzał odpuszczać.

Ci bardziej przytomni szybko przeprosili, zabrali resztę towarzystwa i poszliśmy spać. Rano część załogi była lekko zmęczona. Tak lekko, że wynik meczu stawał się tajemnicą poliszynela. Po przyjeździe na halę postanowiłem to wykorzystać i poszedłem do szatni gości.

– Panowie, jak forma? Wczoraj wam nie poszło najlepiej – zagaiłem w imię sportowej przyjaźni.

– Dzisiaj będzie za to lepiej – zapewniali jeden przez drugiego, wróżąc chyba z fusów.

– A wiecie co? Może być lepiej. Do Krakowa mamy daleko, za dwie kraty piwa może wygrać lepszy! Zakładacie się? – mając w pamięci nasz zespół lekko kaleki dzisiaj, myślałem o zapewnieniu radosnego powrotu z innego powodu niż zwycięstwo.

– He, He. Nie ma szans. Widzieliśmy jak wypadacie z autobusu!

-Jak wypadacie? My? Kolega się poślizgnął i to ma być oznaka naszej słabości? – Nie wierzyłem w to co słyszę  – Coś wam się chyba przewidziało.

– Nie, nie. Daj spokój. Nie zakładamy się. Do zobaczenia na boisku.

Nie to nie. Najwyżej będziemy pić na smutno i za swoje. Ale, zaraz, zaraz. Jakie na smutno. Wygramy i będzie wesoły autobus. Poszedłem do naszej szatni mobilizować drużynę.

– Zieloni mówią, że nas zleją dzisiaj.

– Bueee… – komuś się odbiło walecznie nie do końca przetrawionym alkoholem.

– No i co z tego? – inny zapytał zrezygnowany. – Łeb mi pęka.

– No i to z tego, że trzeba im znowu wpierdolić! – pobudzałem naszych mistrzów.

– Nie mam siły – kolejny psuł mi robotę. – Nie gram dzisiaj.

– Nie bądźmy kelnerami, do jasnej cholery. Chcecie tu za rok przyjeżdżać?

– Po co? Jest za daleko.

– No to mamy powód żeby ich zlać.

Jak postanowiliśmy tak na szczęście zrobiliśmy. Dzięki temu, pomimo długiej drogi,  humory podładowane pysznym piwem za swoje, dopisywały. I nadzieja przechodząca w pewność, że już tu za rok nie wrócimy.

 

Inni mędracy trafili się w Będzinie. Mieli tam jak u Pana Boga za piecem. Etaty były na kopalni, zamiast roboty trening, szansa na wcześniejsze emerytury dzięki temu byłą i tylko bozia coś im formy nie dała w jednym z sezonów. Chłopacy nawet fajni byli. Zawsze cześć, cześć, co słychać, co u mamy. No nie, aż tak nie było.

Tego roku słychać było u nich źle. Do końca zostały trzy kolejki, czyli sześć meczy a może meczów? Fama niosła wyraźnie, że jedną z kolejnych potyczek mają już wygraną. Ktoś, coś, komuś za coś naobiecywał, a może miał ktoś coś za kiedyś oddać? Nieważne. Ważne było za to to, że wypadało im trzepnąć nas przynajmniej raz, a dla pewniejszej pewności razy dwa i ich utrzymanie przestawało być fikcją. Oni wiedzieli, że nam w klubie nie płacą i czuli się dość pewnie przed zawodami z nami. My też czuliśmy się pewnie. Może nie zwycięstwa za wszelką cenę, ale fajnych zawodów mogliśmy się spodziewać.

Obiekt sportowy mieli górnicy przedziwny. Przy kopalni chyba, albo jakiejś hucie, obok wielkiego, ceglanego komina był on usytuowany. Szaro, buro i ponuro. Jak na Śląsku w częściach przemysłowych. Ale salka do gry była miła i przytulna. Fajnie się tam grało. Może trochę ciemno było na niej, ale to dla gospodarzy był atut wielki, tak jak i sędziowie liniowi, prawdziwe asy w swoim fachu. Walili takie babole na korzyść miejscowych, że nawet legendy na ich temat krążyły po Polsce. Jak nie wbiłeś gwoździa w środek boiska, to mogli pokazać co tylko im się podobało. Byle na korzyść gospodarzy. A im było bliżej końca, tym sędziowanie liniowych stawało się prawdziwym popisem gospodarności.

Przed zawodami, a jakimś dziwnym trafem przybyliśmy na bitwę bez trenera Jerzego bo mu coś wypadło, odbyłem kurtuazyjną rozmowę z kolegami z górniczej ekipy. Jakie to życie w sporcie jest ciężkie, że kasy nie ma u nas i że się nie zanosi żeby była i takie tam. U nich wyglądało to dużo lepiej, tylko wyników nie było i był kwas. Czyli każdemu Pan Bóg dał po równo. Im kasę, stabilizację i słabe wyniki, a nam wyniki jakie takie i pustkę w portfelu. Pomyślałem, że biedny z bogatym mogą się dogadać. Prawda?

– No to co panowie, piękny mecz się zapowiada! – mobilizowałem rywala do zabawy na poziomie  – Dajmy kibicom trochę radości.

– Chyba tak. A jak tam forma u was? – rozpoznanie z ich strony nastąpiło szybko.

– Znakomita. Chociaż kasy na stypendia nie ma, to gramy dla przyjemności i dla kibiców. Niech też coś mają – nawet nie wiedziałem do końca czy blefuję czy mówię prawdę.

– My też som w formie! Idziemy się grzać. Na razie.

– Powodzenia! Ale jakby co to mam promocję dzisiaj. W pakiecie dwu meczowym taniej, pamiętajcie! – pojechałem z grubej mańki, bezpośrednio, jakbym takie propozycje składał co tydzień czy nawet działalność fryzjerską prowadził w obszarze drugoligowej siatkówki.

Nie wiem skąd te moje handlowe zamiłowania się wzięły? Może wyniosłem to ze Starego Kleparza gdzie dziadkowi Marianowi pomagałem jabłkami handlować? Może obserwując zawody w piłkę nożną na naszej ziemi coś mnie zaraziło? Nie wiem. Na szczęście w moim przypadku to było tylko gadanie a nie wymierne, liczone w banknotach działanie.

– Ale u nas bieda, niestety – zrozumieli o co kaman i kłamali mi w żywe oczy.

– No ale jakby co, to się polecam. Pamiętajcie!

– No a ile? – jednak z ich formą i finansami nie musiało być tak jak opowiadali.

– Cztery koła za dwa mecze.

– Oooo. Dużo. No nie mamy tyle.

– To powodzenia jeszcze raz. Polecam się tak czy siak!

Wróciłem do szatni na luziku.

– Co tam Tomuś? – Jeden z kolegów nie wiedział jaki stopień mobilizacji przyjąć.

– W porządeczku. Będą walczyć, hehe !

– Rozwalimy ich! – Grucha, brat młodszego Gruchy był w gazie i kochał wygrywać.

– No to do roboty!

Mecz był fajny. Szczególnie dla nas. Forma jak się okazało była na poziomie i nawet liniowi nie wiedzieli co zrobić, żeby miejscowym było dobrze i żeby po gospodarsku wychodziło się na swoje. Wygraliśmy bez większych problemów na gorącym jak węgiel w piecu Śląsku.

– Do jutra panowie! Zdrówka! – pożegnaliśmy smutnych siatkarzy- górników – Głowy do góry. Jutro też jest dzień.

Zaczynało do nich docierać, że do emerytury będą musieli dociągnąć pod ziemią. Ale czy wystarczająco mocno dotarło? Szansę jeszcze mieli. A dopóki piłka w grze a przeciwnik w potrzebie, to kto wie, kto wie co się wydarzy?  Po wygranej i bez trenera nad głowami poszliśmy w długą po całości. Już przed autostradą Grucha podlany jak każdy z nas, odpowiednio mocno, zarządzał wizytę i nocleg u niego w chacie.

– No niedaleko jest. No, jedziemy. No panowie!

– Nigdzie nie jedziemy! Jutro mamy trenera zabrać. Do Krakowa pani daje – ktoś starszy temperował zapędy i dyrygował naszą kierującą, bo po raz pierwszy w życiu, mieliśmy kobietę za sterami busa.

– Do Gruchy jedziemy! – kolejni balangowicze chętni byli na skok w bok.

– Do dupy. Do domu i spać.

Trasa Będzin – Kraków jest wystarczająco długa żeby przenieść się w inny wymiar. Tylko nie wolno się ociągać. Jak zwykle daliśmy radę. W niedzielę, już z trenerem Ryszardem, dotarliśmy pod komin wielce utrudzeni.

– Jak forma? – gospodarze liczyli na cud.

– Się zobaczy – odparłem – Ale promocji już nie ma.

– He, he, trudno, he, he. – patrzyli w głąb naszej szatni i poczuli się pewniej.

– Panowie, gracie dla siebie! – trener mobilizował nas jak umiał najpiękniej – wczoraj rozmawiałem z prezesem. Powiedział mi, że jak wygracie to jest szansa na kasę! Tylko trzeba wygrać.

– To niech se przyjedzie i wygra.

– No wiem. Wiem że jest nam ciężko, ale tylko zwycięstwo będzie argumentem.

– Chodźmy się grzać, i tak chuj z tego gadania! – kapitan Jaro miał wszystko gdzieś. Oczywiście poza graniem na wysokim poziomie.

– Chodźcie panowie. Może coś się urodzi w walce – dawałem nadzieję nie wiem na co i po co.

Całego pierwszego seta zaczepiałem gospodarzy przez siatkę. Puszczałem oko, zagadywałem, przypominałem im o ich trudnym położeniu. A ci byli jakby zatopieni w węgielnej ścianie. Ani do gadania ani do grania. No to 1-0 dla nas w setach. Drugi set już coś im zaczął rozjaśniać. Jednak nie na tyle, na ile liczyłem. Nawet prostytutka musi trzymać klasę i poziom. Wiec trzymaliśmy. W drugim secie nastąpiło jeb w łeb i prowadziliśmy już 2-0. Przed trzeci setem nadeszło górników opamiętanie.

– Dogadajmy się. Po meczu damy. Naprawdę. Po meczu!

– Teraz! – byłem twardy.

W takich sytuacjach słyszałem od bardziej doświadczonych, że należy kasować zawczasu.

– Nie mamy!

– Pożyczcie sobie!

Czas oczekiwania na pożyczki był tego dnia strasznie długi. Szybciej skończył się mecz. Zmęczeni, ale strasznie szczęśliwi byliśmy. Wygrał lepszy, a diabeł co kusił do złego dostał po rogach. Po meczu poszliśmy na piwo do knajpy przyzakładowej. Była brzydka jak Będzin w okolicy kopalni czy huty, w czasie jesiennej słoty. Ale piwo smakowało jak nigdzie. Tak tylko smakuje po meczu wygranym i jest nagrodą za trud i mękę. I uczciwość.  Bo na inne nagrody nie było co liczyć. Po jakimś czasie pojawili się też miejscowi zawodnicy.

– Ale jesteśmy głupki! Ale głupki! Teraz już nie mamy szans na utrzymanie. Tyle lat grania  zmarnowanych! Ale my głupki! – płakali i stawiali wódkę rozpaczy swoim katom.

– Panowie, samo życie! Siadajcie z nami. Nikt nie mówił ze będzie lekko. Na zdrowie! Wasze górnicze!

Po raz kolejny okazało się, że syty głodnego nigdy nie zrozumie.

Jedna odpowiedź do “S21. Na żołnierskim wikcie.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.