S18. Ostatnia nadzieja piwoszy.

S18. Ostatnia nadzieja piwoszy.

 

Moja kilkuletnia przygoda w siatkarskiej ekipie Hutnika Kraków, od juniora młodszego do seniora zakończyła się definitywnie. Z potężnego klubu wielosekcyjnego pozostała tylko piłka nożna. Trzeba było zacząć pisać nowy rozdział swojej bajki. Koledzy w większości zdecydowanej przeszli do Wawelu Kraków, a właściwie to zostali przekazani wojskowym dzięki porozumieniu międzyklubowemu. I nie byłoby to złe, gdyby nie fakt kontynuacji zabawy w trzeciej lidze. Wawel miał jednak jeden wielki atut, o czym przekonam się za dwa lata, a mianowicie był klubem wojskowy. A czym było wojsko i służba wojskowa w wieku dwudziestym, wie niejeden, co przed poborem pół życia uciekał.

Ponieważ zdałem na studia, na AWF, wojsko się mnie nie imało. Trzeba było tylko zastanowić się gdzie kontynuować grę. I wtedy odezwał się sąsiad. Za juniora wróg mój numer jeden, sportowy oczywiście, Okocimski Brzesko. Piwosze strasznie marzyli o grze w drugiej lidze, ale nie mogli się do niej dostać bo umiejętności i szczęścia im nie starczało. Sponsora mieli na awans gotowego i zaproponowali mnie i Jarkowi comiesięczne stypendia i gratyfikacje finansowe za pomoc w spełnieniu marzeń. Trochę żal było się rozstawać z hutniczą ekipą, z kolegami serdecznymi, ale życie to życie i każdy sobie rzepkę skrobie. Koledzy liczyli na bezbolesne odpracowanie obowiązkowej służby wojskowej a my z Jarkiem, dzieci kwiaty, jako studenci, mieliśmy na wojsko wyjebane po całości. Dograliśmy więc sprawy techniczne, dojazdy, rozliczenia i zameldowaliśmy się w Okocimiu z początkiem września.

No i się zaczęło. Jeśli można to jakoś ująć najkrócej, to okres ten mogę bez przesady nazwać Woodstockiem mojej siatkarskiej przygody.

Ekipa piwoszy była bardzo fajna. W końcu większość zawodników znaliśmy z młodzieżowych potyczek. Poza tym reprezentowałem Okocimskiego na Mistrzostwach Polski juniorów, a Brzesko było najczęściej odwiedzanym miejscem na mojej siatkarskiej mapie.

Poza miejscowymi grajkami, klub ściągną Krzyśka z Dębicy, małego, niezwykle dynamicznego siatkarza i Wojtka, mega siłacza siatkarskiego, diament prawdziwy do oszlifowania, z miasta Tarnowa. Miejscowi sroce spod ogona też nie wyskoczyli i mogliśmy myśleć o grze o awans. Rutyniarz Andrzej – pracownik browaru, intelektualista nauczania fizycznego Wiesiek i młodzież: Tomek, Robert i inni. Sprawa wydawała się prosta jak zagrywka z wyskoku na „Wulkanie”.  Tym bardzie, że był jeszcze Micek, człowiek dynamit, skoczny, energiczny, z nieprawdopodobnym nadgarstkiem, co w siatkówce ma, uwierzcie mi, wielkie znaczenie. Co prawda chłopak był z Krakowa, ale to Brzesko było jego prawdziwym domem, który zadbał o nasze wprowadzenie pozasportowe i często nas dowoził na treningi i zawody.

Pierwsze kilka dni treningów spędziliśmy w Brzesku Okocimiu, w hotelu przy browarze. Hotel charakteryzował się średnim standardem lokali mieszkalnych ale miał coś czego inne hotele nie miały. W odległości stu może metrów od naszej miejscówki, stało coś, co w tych czasach było zjawiskiem z innej planety. Sklep firmowy Browaru Okocim!

Już nie tylko nie trzeba było zastanawiać się gdzie browar kupić i czy w ogóle się uda, tylko jaki i ile. Uzupełnianie płynów po treningach i zawodach miało być teraz łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Poza tym w Brzesku były knajpy w których beczkowego piwa i innych alkoholi nie brakowało. W jednym z takich lokali byliśmy stołowani. Jedzenia i picia dostawaliśmy do oporu. Tak wielka była miłość okocimian do siatkówki, że nie raz i nie dwa wychodziliśmy mocno umęczeni konsumpcją miejscowego dobra.

Po pierwszym treningu Micek zabrał nas na miasto. Nie doszliśmy daleko, bo po drodze był sklep spożywczy i postanowiliśmy pokosztować, dzięki Markowej namowie, win lokalnie występujących na sklepowej półce. Lambady, Byki, Jelenie i Patykiem Pisane poszły w ruch. Zmęczenie po treningu plus mieszanie trunków winnych rozłożyły nas na łopatki w wysokiej trawie, pod blokami u wylotu drogi na Nowy Sącz.

Teraz już wiem, że był to znak. Znak, że zaczyna się coś nowego. Nowego i jak na sport bardzo ale to bardzo rokendrolowego.

Przeskok, a raczej zeskok do III ligi był potężny. Tutaj rządziło prawo rodzaju: udo się nie udo, byle mocno. Taktyka kulała, technika jeszcze bardziej. Po przyjściu do OKS odstawaliśmy wyraźnie. Nasz blok podwójny, który stawialiśmy z Jarkiem, był nie do przejścia. Tempo odpowiednie, kierunki pięknie pozastawiane i atakujący byli uziemiani po całości.

Za to siłę ataku  miejscowi mieli pierońską. Nie zapomnę nigdy jednego ataku Krzyśka z krótkiej. Piłka, a grało się wtedy kamieniami bez mała, bo tak piłki były napompowane i twarde ze starości, minęła blok i minęła by pewnie wszystko, bo Krzychu nie zamknął nadgarstka, ale trafiła mnie prosto w kichawę, powalając na parkiet jak kłodę. Ciało poleciało bezwładnie w górę, upadło nieprzytomnie na plecy, a z nosa buchnęła fontanna krwi.

To był cios! Prawdziwy nokaut.

Zawody ligowe przeleciały tak bezboleśnie, że nawet ich nie pamiętam. Nie wiem nawet gdzie jeździliśmy, ale zapewne był to Tarnów, Nowy Sącz i pomniejsze ośrodki jak choćby Bobowa. Chyba tam sala była tak mała, że kibice którzy nie pomieścili się na ławeczkach wokół boiska, wisieli na kratach osłaniających szyby, bo chcieli zobaczyć lidera i kandydata do awansu klasę wyżej. Prawdziwy folklor.

Nasza hala byłą za to burżuazyjną budowlą w czasach dawnych i tych, w których przyszło nam grać. Nadawała się do wszystkiego, tylko nie do grania w siatkę. W starej ujeżdżalni koni, przy pałacu Goetzów, mieściło się nasze bojo. Trybunami były balkony, wiszące na trzech ścianach nad boiskiem. Wysoka ta nasza sala była jak jasny Giewont. Miejsca na zagrywkę mieliśmy nie więcej jak półtorej metra od ściany. Do tego, żeby dojść na parkiet trzeba było pokonać labirynt korytarzy. Miało to może niewiele wspólnego z profesjonalną siatkówką, ale posiadało jednocześnie swój niepowtarzalny klimat i urok. Było słodko i historycznie.

Żeby nie było jednak za dobrze, prawdziwa męka rozpoczęła się w momencie startu roku akademickiego na uczelni AWF Kraków, która przygarnęła mnie, chcąc nie chcąc, w swoje progi. Rozpoczęła się dla mnie prawdziwa masakra fizyczno-psychiczna. Prawdziwy gułag życia w wersji lajt. Na treningi popierdalaliśmy trzy, cztery razy w tygodniu. Fiatami 125 p. Taty mojego lub Jarkowym, własnym. Na zmianę. Wygoda, szyk i kanciata elegancja to były nasze znaki rozpoznawcze.  Czasami zabierał nas Micek. Micek to był gość i posiadał auto Opel z klasowym odtwarzaczem muzyki. Robiliśmy tam odsłuchy nowości Kazikowych i Kultowych ze strony mojej i katowaliśmy do zwariowania TSA. To była propozycja ze strony Marka.

Przejazdy furą Opciacha stanowiły nie lada przygodę. Jego fiat miał dziwną przypadłość. Po osiągnięciu jakiejś tam temperatury gasł i ni chuja nie dało się go odpalić. Trzeba było czekać aż wystygnie i można było gnać dalej. Z tego powodu trasę do Brzeska braliśmy nierzadko na dwa razy, z postojem około trzydziestominutowym.

Raz zdarzyło się, że padliśmy w środku Puszczy Niepołomickiej, tak około północy. Brat mój podjechał nas zabrać na hol, bo JaroFiat umarł na dobre tego dnia. Podpięcie pojazdów w takich okolicznościach przyrody było nie lada wyzwaniem. Każde wyjście z pojazdu uruchamiało dziwne ruchy w otaczającym nas borze i wydawało się, że coś zaraz wyskoczy i nas zje na amen.

Dni mijały mi jak w kopalni na przodku. Rano mieliśmy zajęcia na uczelni. Na przykład basen zaczynał się o godzinie 7,15. Mateczko Wszystkich Pływających, za jakie grzechy mnie tak karałaś? Dla mnie była to nadmakabra. Nie dość, że słabo pływałem, co poskutkowało przesunięciem do grupy tak zwanej olimpijskiej, to jeszcze o takich porach zdarzało mi się czuć w organach imprezy pite bogato z dnia wcześniejszego. Raz nawet musiałem ewakuować się do toalety, żeby wyrzucić całe zło w przepastne rury ściekowe. Widocznie za dużo musiałem wody z basenu wypić. Grupa olimpijska składała się z mistrzów prawdziwych, których jedyną umiejętnością było nie zawsze skuteczne utrzymywanie się na wodzi. A Akademia nie miała litości. Musiałeś być kurwa He Menem. Pływakiem gimnastykiem, tancerzem, hokeistą i chuj wie czym jeszcze, żeby potem uczyć wuefu za osiemset złotych miesięcznie. Zaczynało mnie to lekko frustrować i co gorsza wkurwiać.

Zajęcia z tańców, na ten przykład. No ja jebie. Chłop z chłopem mazura cisnął dookoła sali gimnastycznej. Zaraz po tym walc, oberek i inne chuje muje. Może jakby z paniami było to bym zrozumiał sens, a tak?

Kolejna dyscyplina z której kazali nam się doktoryzować to była gimnastyka. Mało tego, że świat stał na głowie, to jeszcze ja musiałem tak stać. Wymyk, odmyk, gównomyk, salto mortadele, skok przez kunia, kozła i skrzynię. Fiflaki, gwiazdy i inne. Sorry, ale nie byłem do tego przygotowany. Byłem dnem nad dnami. Nawet jakbym miał do końca życia ćwiczyć te układy po dziesięć godzin dziennie to i tak bym się na ścieżce czy przyrządach obsrał po całości. Bo do tego byłem strachliwy jak mało kto. Już przed lotem przez skrzynię widziałem siebie ze skręconym karkiem. Z tego powodu na gimnastykę przychodziłem zawsze trzeźwy. Minimalizowałem ryzyko jak tylko umiałem najlepiej. Żeby żyć.

Jaro za to hulał jak ta lala. On był wszechstronny bardzo. I dalej jest. Człowiek sportu uzdolniony wielce. W sumie za co by się nie zabrał, poza piłką nożną chyba, to byłby wybitny. Niestety postanowił uprawiać w tandemie ze mną siatkówkę i zamiast kariery polazł drogą przygody.

Zajęcia dla ducha i umysłu szły mi już lepiej pomimo wyraźnych braków w przygotowaniu biologiczno chemicznym. Ale wszystko zesrało się jak gołąb w locie nad Krakowskim Rynkiem podczas pierwszej sesji. A języczkiem u wagi i kamieniem na mojej szyi okazała się Historia Kultury Fizycznej. Coś tam w temacie sportowych zabaw greków i innych starożytnych miałem zdawać u jakiegoś doktora. Zgreda, pierdziela, dziada starego. Gość miał ponad osiemdziesiąt lat chyba, a umysł jego zatrzymał się w czasach barona Pierda de Cubertejna lub Włodka Lenina.

– Następny – wycharczał po dwóch godzinach czekania, geniusz HKS, prawdziwa skamielina umysłowa.

Wlazłem wiec ostrożnie i z szacunkiem jeszcze.

– Nazwisko?

– Gomółka Tomasz.

– A to pan.

– My się znamy?

– Ja pana znam. Pan nie chciał reprezentować uczelni w piłce siatkowej .

Co? Gdzie? Jak? Przecież AWF nie miał ani kasy, ani ambicji, żeby coś zrobić w trzeciej lidze. Więc co miałem zrobić? Odmówić Okocimskiemu żeby sobie pykać za damski chuj w AZS, bo tutaj studiuję?

– Zgadza się. Uczelnia nie ma ambicji sportowych, a ja chcę się rozwijać. W końcu grałem w pierwszej lidze. Panie psorze.

– Rozwijać? W Brzesku? W tej samej klasie rozgrywkowej? Ciekawe ma pan teorie – charczał stary piernik.

– No tak. Proszę mnie dobrze zrozumieć, ale oni zrobili drużynę którą stać na awans do drugiej ligi i ja mam im w tym pomóc.

– Nie prawda! Dla pieniędzy pan tam poszedł, dla kasy!

– Dla pieniędzy też. To jasne. Ale głównym powodem były moje sportowe ambicje.

– Na pewno! – rozmowa się skończyła i zaczęło się przepytywanie.

Przygotowany byłem solidnie więc dałem sobie nieźle radę.

– Trzy panu daję. Trzy! Ale powiem panu jedno! Pan i tak tej uczelni nie skończy. I zrobię wszystko, żeby tak się stało!

– Ale dlaczego? – zaczynałem się denerwować mocno – Nie rozumiem pana psora.

– Bo ja panu tak mówię! Nie pozwolę na to! – darł mordę na mnie jakby szatan go opętał.

Nauczyciel młodzieży. Autorytet, kurwa, moralny, zaczął mnie straszyć jak juniora.

– Ale pan przesadza! Co ma wspólnego moja gra w Brzesku z nauką? – nie mogłem uwierzyć.

– Nie skończysz pan, nie skończysz. Obiecuję!

Tego było za dużo. Mimo jego mocno czerwonej twarzy nie zanosiło się na wylew krwi do starego mózgu.

Miałem wszystkiego dość. Układy, układy, układy. Basta!

– To studiuj se pan sam! Pana mać! – nie utrzymałem nerwów na wodzy i zakończyłem rozmowę rzucając indeksem w pana doktora.

Obróciłem się na pięcie i wybiegłem z uczelni. Nie spodziewałem się takiego zakończenia. Nie tak to miało wyglądać.

Swój pierwszy kontakt z uczelnią wyższą skończyłem na tarczy, ale za to w zgodzie ze swoim sumieniem. Mamuś i Tatuś nie byli zadowoleni kiedy wyszło szydło z wora. Mnie też było głupio, że zawiodłem strasznie. Ale co zrobić ? Dupy dawać nie potrafię. Patrząc jednak z perspektywy czasu trochę żałuję, że finał był taki szybki. Może należało walczyć pomimo przeciwnością losu i nie poddać się tak łatwo na pierwszej przeszkodzie? Kto wie?

Akcję z zakończeniem studiowania rozmyślałem w samotności w kinie Kijów podczas samotnej wyprawy na Listę Schindlera. Ja, wina dwa i Schindler ze swoimi Żydami. Smutne to było wyjście.

Przynajmniej dla mnie. Ale nie dla nowych znajomych Schindlera.

 

Jedna odpowiedź do “S18. Ostatnia nadzieja piwoszy.”

Skomentuj Piotr Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.