M20. Kul(t)de moll

M20. Kul(t)de moll

 

Pierwsze juwenalia na które się wybrałem, na początku lat 90 tych, miały miejsce na miasteczku studenckim AGH. Polazłem tam nie tylko z przyjemności, ale też z obowiązku. Po prawdzie studentem jeszcze nie byłem, ale obowiązek był, bo grał Kult. A może i KNŻ grał na drugi dzień? Mogło tak być. Bo wtedy było po prostu mocno inaczej.

Scena była zlokalizowana pomiędzy akademikami. Wjazd na koncerty juwenaliowe, na początku ostatniej dekady XX wieku był darmowy. Zabawa toczyła się żwawo, niczym nieograniczona. Klasa i kultura bawiących się wtedy osób stała na wysokim poziomie. Było miło i bezpiecznie, Odbiorcy żakowskich zabaw koncentrowali się głównie na przeżywaniu muzyki i to był ich podstawowy, obok picia na umór, cel. To przyciągało miłośników chlania i grania na żywo, wśród których byłem i ja.

Kazik odkąd sięgam pamięcią, występował w Krakowie od początku mojego juwenaliowania. Z Kultem i z KNŻ. W początkowej fazie lat dziewięćdziesiątych, dzień po dniu. Prawdziwa uczta dla Kazofanatyka. I nawet powroty na piechotę kilkunastokilometrowe, z miasteczka AGH do Nowej Huty, nie były mnie w stanie zatrzymać w domowych pieleszach i odwieść od zabawy. Na taksówkę nie było mnie stać i warianty powrotu pozostawały dwa. Nogi własne albo poranne autobusy. W czasach technikum opcja pierwsza była wykorzystywana najczęściej, bo było jak było, czyli biednie. Potem już w portfelu przybyło, dzięki zawodowemu uprawianiu sportu i zabawa trwała do rana. Do pierwszych promieni majowego słońca. Inna sprawa,  że przez jakiś czas byłem jako student zobligowany do uczestnictwa. I korzystałem z tego garściami.

Ale wszystko co piękne musi się kiedyś skończyć. Początkiem końca darmowego stanu rzeczy stało się biletowanie koncertów juwenaliowych. Zabawę przeniesiono na boisko mineralne TS Wisła. Teren był ogrodzony a wstęp biletowany. Pierwsze imprezy to były opłaty symboliczne bardzo, ale były i to z lekka przerzedziło towarzystwo. Zrobiło się więc luźniej i bardziej przejrzyście. Zaczęło też występować zjawisko obfitości opadów, które towarzyszyło plenerowym występom Kultu w Krakowie, przez kolejnych kilka lat. Odbiorcy sztuki granej zaczęli przeważać nad osobnikami, dla których nie ważne było kto i co gra, byle było głośno i pełno w plastiku.

Coroczne spotkania z Kultem na świeżym powietrzu wpisałem w swój dożywotni kalendarz. Nawet jak pomagałem dziadkowi w prowadzeniu gospodarstwa rolnego, hektary trzy ze sadem, to na czas juwenaliów brałem wolne na żądanie, wsiadałem w małego fiata 125 p. i jechałem do miasta Krakowa się bawić. Ładunek energii który zabierałem w sobie po takim koncercie, wystarczał mi na kilka miesięcy ciężkiej pracy w polu, sadzie, przy gnoju i innych rolniczych zajęciach. Następnie trzeba było tylko ten ładunek podtrzymać za pomocą nośników z muzyką, dostępnych w danym czasokresie i można było tyrać.

Pod sam koniec dwudziestego wieku wszystko szło już w trybie ekspresowym. Zakończyłem pracę w Hucie imienia Tadka Sendzimira i zająłem się prowadzeniem mojemu chlebodawcy salonu z materiałami wykończeniowymi do mieszkań. Handel zaczął otwierać mi nowe horyzonty, a ja co tylko mogłem adoptowałem na swoje potrzeby. Salonik w którym pracowałem, pewnego pięknego dnia został wyposażony w Internet, który dostarczała Telekomunikacja Polska. Z tej okazji czasami pozwalałem sobie na surfing po kablu.  Nie pytajcie co wpisałem w wyszukiwarce po raz pierwszy. To jest jasne jak czarne słońce.

Kult.

Mieliło to wszystko okrutnie. Samo połączenie trwało, wydawać się mogło, w nieskończoność. Transfer musiał być dramatyczny, więc i czasu na głupoty się nie traciło. Szybkie wejście, przeszukanie i jest. Błyskawicznie okazało się, że ten mój Kult ma swoją stronę internetową. Mało tego ma swoje FORUM! I to forum okazało się bazą dla ludzi zjednoczonych wokół zespołu. A przynajmniej tak mi się początkowo wydawało. Większość tematów kręciła się tam wokół zespołu naszego ulubionego. Mało tego. W początkach forum muzycy tam od czasu do czasu pisywali. A nawet kilka lat później też byli obecni. Wszystko to trwało do czasu.

Poza muzykami, Kult Forum pozwalało poznać wiele osób o podobnych zainteresowaniach. Pod koniec dwudziestego wieku niewiele osób miało dostęp do Internetu. Nie był on chlebem naszym powszednim. Grup wspólnych zainteresowań też nie było tak wiele jak teraz. Ludzie zbierali się do sieciowej kupy, między innymi, przy zespołach muzycznych. Dla mnie było to głównie miejsce do poznawania zespołu i przechwytywania wszystkich około zespołowych wiadomości. Pożerałem je z wypiekami na twarzy. To miała być świątynia, w moim mniemaniu, takiej elity zjednoczonej wokół Kultu, żyjącej Kultem, myślącej non stop o Kulcie. I czekającej na Kult w lodówce.

Nie wszyscy jednak tak myśleli i prawda o tym wyszła niczym szydło z worka, podczas spotkania forumowego w Krakowie, przed którymś juwenaliowym koncertem zespołu na Ku.

Nie wiem dlaczego Kraków wybrano na centrum wydarzeń, ale zapewne duże znaczenie miało w tym przypadku stosunkowo dobre skomunikowanie miasta królów z resztą kraju, popularność krakowskich pubów i wysokie zdolności organizacyjne naszych krakowskich pKracych. Nie za bardzo dzisiaj pamiętam kto nas wtedy nawiedził ani kto z ramienia miasta naszego stawał w roli gospodarza . Stawiam na pKracego, wtedy krakowskiego guru formowego. Zapewne on pamięta osoby które przybyły. Ja zapamiętałem tylko długie dyskusje przy piwie o muzyce i ten moment, kiedy zbliżał się wielkimi krokami koncert i już trzeba było wyjść, wyjść szybko, żeby nie uronić ani jednego dźwięku, ani momentu koncertu nie przegapić. Zbierać się szybko. Już i teraz. I nie zwlekać.

I wtedy to okazało się, że to nie zespół jest tutaj fundamentem, a ludzie na forum piszący. Większa część z obecnych była spełniona, bo mogła się spotkać twarzą w twarz i pogadać, napić piwa, posiedzieć. Zaskoczenie dla mnie było ogromne. Coś się przestawiło w kierunku niezbyt zgodnym z moim wyobrażeniem. Moje priorytety były inne. Zespół Kult był podstawą wszystkiego. Fundamentem i prawdziwą świętością.

Z tego też powodu musiałem biec na koncert. Nie było wyjścia. Kilka osób zdecydowało się pójść, bo czuli podobnie jak ja, że to koncert ma być finalną częścią spotkania, klamrą spinającą naszą internetową znajomość.  Chyba też wtedy doszło do pierwszego posłuchania za bębnami Tomka Ghoesa. Dziesiątki wysłuchanych koncertów ze Szczotą za garami i nagle nadeszła zmiana. Szczota odszedł niespodziewanie, a maszyna musiała przecież jechać dalej. Tryb wymieniono i poszło. Jazda naprzód. Ale to pierwsze posłuchanie nowego perkusisty było dziwne. To był jednak inny styl. Taki bardziej poukładany. Bębnione było jak w zegarku. Trzeba było się zatem przestawić i dostosować do gry nowego pałkera. Udało się. Zaakceptowałem go. Dla dobra nas obu.

Forum Kultu wchłonęło mnie na długie lata. Było miejscem planowania, organizowania i działania. Przenosiło pomysły z cyberprzestrzeni do świata realnego. Szybko, sprawnie, konkretnie. Dzięki internetowi i trochę przypadkowi wszystko stało się dużo łatwiejsze. Pomimo tej pierwszej z lekka rozczarowującej akcji, wdepnąłem w kult forum na maksa. Uczyłem się z nim żyć i maksymalnie go wykorzystywać. Czerpać korzyści, zdobywać cenne informację i poznawać wspaniałych ludzi. Jednak wszystko co piękne ma i swój koniec. W następnym wieku forum mnie zmieli, przetrawi i wysra na śmietnik e-historii. Wcześniej pokopie  Kazika i przegna zespół precz, pokazując swoją siłę zza monitora. Ale to się stanie za kilkanaście lat.  Przy którejś tam kolejnej zmianie forumowiczów.

 

 

Po zagłębieniu się w strony www oraz teksty piosenek Kultu, na własnym organizmie przekonałem się, że można mieć też troszeczkę kataru niekoniecznie z przeziębienia.  Jeśli wiesz o czym ja mówię. Wystraszony jak uczeń szkoły podstawowej zameldowałem o tym komputerowi. Ten wiadomość przyjął i wrzucił na stronę forum Kultu. I stało się to co miało się stać. ON odpisał. Odpisał na to młodzieńcze odkrycie. Potem odpisywał jeszcze czasami i czuć było w tym jakiś miąch taki. Taki dziwny jak podczas pierwszego zauroczenia. Mrowienie pod palcami. Pewnie każdy komu odpisywał miał to samo i czuł się wyjątkowy.

Na internetowych stronach zespołów Kazikowych, nowy menager Kultu, niejaki Piotr Wieteska, współtwórca mojej muzycznej miłości, przedstawiał plany grupy z odpowiednim wyprzedzeniem. Można było precyzyjnie ustawiać akcje koncertowe. Jedna z nich wypadła zaraz po forumowym zauroczeniu. Wyczytałem, że na hali Wisły zagra Kazik Na Żywo.  Wybrałem się więc odpowiednio wcześniej, żeby poskomleć pod drzwiami, pokręcić się gdzieś i niby przypadkiem i z ukrycia podejrzeć swojego kolegę z forum, a jednocześnie idola z prasy, radia i telewizji. I pewnie plan niespotkania by się udał doskonale gdyby nie to, że byłem tam w dniu swoich urodzin i tupetu mi tego dnia nie brakowało. Pierwsze wbicie próbowałem zrobić głównym wejściem, na bezczelna.

– Gdzie? – wielki jak ja plus jeszcze pół mnie ochroniarz nie pozostawiał złudzeń, że nie tędy droga.

– Na koncert – odparłem zgodnie z najprawdziwszą prawdą.

– Wpuszczamy za dwie godziny. Uciekaj stąd – pozamiatał mnie profesjonalnie.

Nic z tego chyba dzisiaj nie będzie, tak mi się wydawało i skierowałem swoje kroki do restauracji przy hali. Zakupiłem sobie piwo i wizualizowałem jak zespół Kazika Na Żywo pije moje zdrowie dzierżąc w dłoniach butelki piwa. Butelki? Dlaczego butelki?

– Ma pani piwo w butelkach? – wystrzeliłem jak Filip z Konopii.

– Coś tam mam. A ile potrzebujesz?

– Skrzynkę! – wypaliłem szybko.

– Skrzynki to nie mam, ale kilkanaście sztuk to się znajdzie – barmanka poczuła frajera. W końcu kto przepłaca w lokalu, mając sklep niedaleko. – Siedem, osiem, piętnaście. Mam piętnaście Żywców.

– Super. To proszę policzyć ile płacę i zapakować mi je do jakiegoś pudła – zaryzykowałem zakupami ponad stan, ale co miałem innego zrobić? W końcu miałem urodziny. Najwyżej wypiję sam jak mnie nie wpuszczą do garderoby.

Zapłaciłem, zabrałem pudło i polazłem przed siebie. Prosto na halę, korytarzem łączącym obydwa przybytki.

– Gdzie! Tu nie wolno! – kolejny bramkarz też był profesjonalnie czujny na swoim posterunku.

– Ja do zespołu. Piwo mam dla chłopaków – wyrecytowałem jakbym był dostawcą piwa wszystkich zespołów grających w Krakowie.

– Aaa… Chyba że tak! To idź – nie wierzyłem w to co słyszę. Sezam się otworzył, a przynajmniej pierwsza jego część. Teraz wystarczyło pokręcić się przy scenie i zobaczyć co się z tego urodzi.

Pierwsza zaczęła rodzić się katastrofa, bo mi się pudło z piwami zaczęło rozlatywać. Ledwo dolazłem w okolicę garderoby i nagle jeb. Ktoś na mnie wpadł.

– Uważaj, piwo dla zesp… Kazik?

– No.

– Cześć. Jestem Gómi. Gómi z forum – zmieszałem się lekko, ale tylko na moment –  To dla was. Urodziny dzisiaj mam, to pomyślałem, że przy okazji po piwie wypijemy. Razem.

– A, Gómi! – udał że poznaje, a może nie udał bo kojarzył? Dzisiaj wiem że pamięć do nazwisk, przezwisk ma kolega genialną, wybieram więc wariant drugi  – Fajnie. Chodź do garderoby.

Polazłem szczęśliwy jak dziecko, że ten oto idący krok przede mną, idol mój wielki zaprasza właśnie mnie. A może to o piwo bardziej chodziło? Zacząłem się bać, że jednak przeinwestowałem i dam się wykorzystać jak licealistka.

– Postaw tutaj – glos Staszewskiego Kazimierza ocucił mnie z przemyśleń – Wiesz, właśnie mamy próbę, a potem jeszcze na chwilę do hotelu jedziemy, ale po koncercie idziemy na imprezę. Musisz przyjść. Na Grodzkiej, w pubie, tam gdzie Jeżyk mieszka.

– A Jeżyk! Basista Kultu? Wiem gdzie. Na Grodzkiej. U Fishera.

– Tak, będzie tam na nas czekał. Wpadniemy z zespołem.

– Pod filarami. Fisher Pub? – upewniałem się żeby nic nie pomylić i nie stracić tej, być może jednej na milion szansy na wspólną biesiadę.

– Tak. Tam. To do zobaczenia. Przyjdź koniecznie. – w jego głosie usłyszałem, że nie jest to pospolite zbywanie, a faktyczna chęć spotkania się artysty z lokalnym odbiorcą.

– Dobra. Będę. Do zobaczenia.

I wyszedłem oszołomiony jak bokser wagi ciężkiej po dwunastorundowej walce. We łbie się kotłowało, a koncert do którego jeszcze trochę czasu zostało, zdawał się odciągać spotkanie w nieskończoność. Nie pamiętam z niego nic. Kto supportował, jak długo grali i ile osób bawiło na hali Wisły. Nic. Tylko Fisher Pub, Fisher Pub. Po koncercie. Po koncercie.

Miejsce pierwszego spotkania z idolem nie było mi obce. To tam, od pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych do likwidacji pubu, zostawiłem w formie gotówki samochód osobowy średniej klasy. Bez mała co weekend, przez kilka ładnych lat, biesiadowaliśmy z przyjaciółmi od piątku do niedzieli. Nie tylko siadła nam knajpka pod względem klimatu, obsługi i sympatycznego właściciela, ale też z powodu znajomych na bramce, w tym Borysa, przyjaciela serdecznego, który w trakcie studiów czuwał tam nad porządkiem. Czuliśmy się w tym pubie jak w domu. Właściciel miał do mnie tak wielkie zaufanie, że jako jednemu z niewielu klientów pozwalał mi w trakcie swojej obecności puszczać muzykę do zabawy. Do dzisiaj czerwienię się na myśl o tańcach które wyprawiałem przy barze, chociażby do  „Kałasznikowa” Bregowića.

Jak tylko koncert się skończył, poleciałem jak oszalały w dobrze znane mi miejsce. Daleko nie było. Do tego kondycja była wypracowana, więc gnałem ile sił w nogach. W końcu Kazik zaprosił.

Do klubu wpadłem grubo przed wszystkimi.

– Cześć chłopaki. Kazika nie było z zespołem? – wolałem się upewnić przy barze.

– Nie. Ale są stoliki zarezerwowane. Irek był i zarezerwował.

– To poczekam na nich.

Zakupiłem piwo i zacząłem umacniać swoją wiarę w to, że zaraz będziemy razem z Kazikiem, Irkiem i innymi imprezować. Nie do wiary. Nie śniłem o takich urodzinach. Jedną z osób, które na forum Kultu wiodły prym, był niejaki Pewu. Menager zespołu, wszystko wiedzący, zawsze gotowy do pomocy i udzielenia każdej informacji. Oczami wyobraźni widziałem wielkiego, grubego gościa, który ogarnia wszystkie zespołowe tematy siedząc wygodnie przed komputerem, w wielkim fotelu. Teraz miałem poznać też jego. Głównego sterującego kazikowym kramem.

Nie pamiętam kto przyszedł pierwszy a kto ostatni. Wszystko odbywało się jak na przyspieszonym filmie. Nagle małe zamieszanie, ktoś wchodzi, przechodzi, podchodzi i słyszę:

– O! Fajnie że jesteś, tam siedzimy. Chodź do nas – Kazik wyrósł nagle nie wiadomo skąd.

– O! Dziękuję. Jak po koncercie?

I zaczęliśmy gadać o koncertach, o muzyce, o kult forum które już działało prężnie i było wdzięcznym tematem do rozmowy. W końcu to ono stawało się  miejscem zawierania pierwszych wirtualnych znajomości, które przekuwaliśmy na realne spotkania. A tego jeszcze wcześniej nie grali i podjara była wielka. Przy stolikach siedziało kilka osób. Jerzyka znałem, więc szybko złapaliśmy kontakt i zamieniliśmy kilka słów. Jednak brakowało mi menagera zespołu. Nikt z siedzących nie pasował do tej roli. Same konusy, nie przypominające w niczym dowódcy, szefa czy chociażby jakiegoś przewodnika tej całej załogi.

– Kazik, a na forum dużo pisze Pewu, menager. Nie ma go z wami? – nie wytrzymałem.

– Wieteska? To ten naprzeciw nas – wskazał na młodego człowieka, spokojnie siedzącego przy stole.

– O rany! Nie tak go sobie wyobrażałem. Nigdy bym nie pomyślał, że to jest Twój menager!

Gość z naprzeciwka patrzył na mnie, ja na niego i w końcu nadeszła chwila prawdy. Prawie koledzy zza monitora stanęli oko w oko.

– Piotrek Wieteska? – zapytałem nieśmiało – Gómi z forum jestem.

– Gómi? To ty? Nie wierzę. Nie tak sobie ciebie wyobrażałem.

I się wtedy zaczęło. Dokładnie wtedy. Wszystkie Kazikowe projekty, Kulty, KNŻ ety, potem El Dupy, Proformy,  zyskały najbardziej wścibskiego i bezwzględnego fana. Pewnie gdyby Piotrek wiedział, że tak to się skończy to nie był by taki szczęśliwy z naszego pierwszego spotkania. Ale czy on mógł przewidzieć, że ze mnie taki gaduła, maruda i wścibski typ? I że kiedyś coś napiszę o naszej znajomości? Chyba nie. Bo pewnie przemyślał by wszystko tysiąc razy i wytworzył odpowiedni dystans. Ale stało się jak się stało i zacząłem wstępować do jądra kultowej rodziny.

 

Organizatorem spotkania z KNŻ po koncercie, w Fisher Pub, był Irek Wereński. Często koledzy widywali go tam, ale ja tyle szczęścia nie miałem żeby go spotkać i poznać. Basista Kultu, człowiek niezwykle miły i sympatyczny. Prawdziwy łącznik Kult Forum i zespołu. Najpewniejszy reprezentant wszelakich spotkań po koncertowych na terenie nie tylko Polski ale i Europy.

Pierwszy raz rozmawiałem z nim podczas najmniejszego koncertu Kultu na jakim w życiu byłem, w krakowskim klubie pod Jemiołą. Klub ten mieścił się na ulicy Floriańskiej, a miejscem koncertowym był plac przed klubem, a dokładniej dziedziniec kamienicy w której się klub mieścił, mogący pomieścić nie więcej jak dwieście, może dwieście pięćdziesiąt osób. Ponieważ wiedziałem całym sobą, że z biletami na ten koncert będzie problem, poprosiłem Żuchola o dokonanie rezerwacji biletów. Dzień przed koncertem poszedłem je odebrać, a średnio rozgarnięty barman, co to źle sobie nazwisko Tomasza zapisał, a może i Tomasz rezerwacji wcale nie dokonał, twierdził z wiarą godną Piotra Świętego że:

– Nie ma rezerwacji biletów na nazwisko Żuchowski. Może kolega podał inne nazwisko.

– Jakie inne? Żuchowski podawał, trzy bilety miały być, rezerwował tydzień temu.

– Nie ma takiej rezerwacji. Nie ma i już.

– To sprzedaj mi trzy bilety i sprawa załatwiona.

– Ale nie ma. Są ostatnie do odebrania z rezerwacji i to wszystko.

– To mi kurwa sprzedaj z rezerwacji. Żuchowski, trzy bilety potrzebuję! – myślałem, że wyjdę z siebie i dokonam kradzieży.

Czułem że koncert będzie wyjątkowy. Przecież Kult już halę Wisły potrafił zapełnić, grubo ponad tysiąc osób przychodziło, a tu taka sztuka, dla bez mała narodu wybranego, albo dla przytomnych i zorientowanych, do których tego dnia nie mogłem się zaliczyć i wypadałem z gry. Miałem opuścić pierwszy koncert Kultu od czterech lat? Nie dzisiaj i nie teraz.

– A jakie masz nazwiska na rezerwacji? Może źle ktoś zapisał? – szukałem punktu zaczepienia.

– No mam Żuchowicz. Ale ten pacjent cztery bilety rezerwował – gość się otworzył jak kwiat lotosu.

– Żuchowicz! No tak, kurwa, Żuchowicz a nie Żuchowski. To nasza rezerwacja! – teraz pozostawało tylko wmówić gościowi, że czarne jest białe a Żuchowski to Żuchowicz czy jakoś tak.

– No ale chciałeś trzy bilety a tutaj są cztery. No nie wiem – gość łapał równowagę umysłową czując , że walę z nim w chuja po całości.

– Trzy, ale pewnie dzwonił i domawiał jeszcze jeden. Masz zapisane trzy plus jeden? – wmawiałem swoją rację najlepiej jak umiałem .

– No nie. Mam cztery – chłop czuł bardzo wyraźnie, że ktoś z nas zwariował i że to raczej nie on.

– No właśnie cztery. Bo on coś mówił, że cztery a ja myślałem że trzy. Ile płacę za cztery? –  no to teraz albo nigdy.

– Osiemdziesiąt. Ale czy to na pewno wasza rezerwacja? – gościowi zwoje nie podawały już informacji i strasznie zamulał rzeczywistość.

– Nasza, nasza. No pisze Żuchowicz. Tak, Żu cho wicz. Cztery bilety. Dzięki stary. My musimy tu być!  –   kasa przeszła z ręki do ręki i bilety drogą powrotną. Też z ręki do ręki.

Udało się szczęśliwie dzięki przedziwnemu zbiegowi okoliczności. Mogłem iść spokojny na trening. Obowiązki siatkarza półzawodowego wzywały. A na treningu przydarzył mi się wypadek, który mógł przekreślić koncertową zabawę.  Ciapa podczas małych gier wpadł na mnie z wielkim impetem i przyładował mi z łokcia w głowę. Siła ciosu była potężna. Straciłem na chwilę świadomość, która szybko jednak wróciła, wraz z szybkością fontanny krwi płynącej z mojej głowy. No ładnie. Dzisiaj impreza w Fisher Pubie z przyjaciółmi, jutro koncert a ja kontuzjowany. Ale czy kontuzja mogła to powstrzymać?

Chociaż we łbie kręciło mi się mocno a krew ciężko było zatamować, planów nie mogłem skorygować. O wizycie w szpitalu słyszeć nie chciałem, bo przecież po treningu miałem imprezkę ustawiona z kolegami. Postanowiłem zaryzykować. Obandażowany jak mumia w części górnej, polazłem na małe co nieco. A że ból był nie do zniesienia, z małego zrobiło się duże co nieco. W domu byłem późną nocą.

Obolały i z zapitym ostro bólem, postanowiłem się ponaprawiać przed czekającym mnie koncertem. Przygotowałem wodę utlenioną a może spirytus nawet, bo to prędzej można było spotkać w moim mieszkaniu, uwolniłem głowę z okowów bandaży i zacząłem oceniać straty. Strup na głowie był potężny, włosy leżały w krwistej galarecie, a stan w jakim się znajdowałem, przypomniał mi wszystkie filmy w których bohaterowie naprawiają się sami. Chciałem być jak Terminator a zostałem zwykłym Rambo.

Najpierw zmyłem krwawą galaretę i nożyczkami wyciąłem wielki kawał włosów. Ciąłem i płakałem z bólu. Potem lałem na to spirytus i wyłem. Ale odkazić trzeba się było bez dwóch zdań. Szrama na głowie miała dobre kilka centymetrów. Przemyłem wszystko raz jeszcze, odkaziłem i postanowiłem, na szczęście, samodzielnie się nie zszywać. Założyłem czapkę z bandażu, strzeliłem dobijającego drinka i poszedłem ze spokojem śnić o nadchodzącym koncercie.

Na koncert stawiliśmy się lekko przed. Wykorzystując przewagę wzrostu i masy, wbiłem się pod samą scenę. Ta odgrodzona była od publiczności ławkami. Zwykłymi ławkami zarekwirowanymi stolikom. Aha. Będzie ciekawie jak ludzie ruszą, pomyślałem zapobiegawczo. Gdzieś za drzwiami szklanymi widać było zespół. I Kazika ze swoimi synami. Małe szkraby plątały się koło taty ciekawe wszystkiego dookoła. Prawie punktualnie maszyna ruszyła. Było wspaniale, klimat zrobił niesamowity. Taki bardzo różny od tego co widziałem i czułem do tej pory. Kontakt z zespołem miałem na wyciągnięcie ręki.

Od tego momentu postanowiłem wyszukiwać sobie jak najmniejszych koncertów, bo one mają całkiem inną magię. Przy drugim kawałku ławki wjechały niemal na scenę. Ilość ludzi przekroczyła pojemność dziedzińca i masa zaczęła szukać ujścia. Stojąc w pierwszym rzędzie postanowiłem pomóc ochronie w zabezpieczeniu prowizorycznej zapory oddzielającej publiczność od zespołu. Ale jaja. To proroctwo jakieś było, czy co? Za piętnaście lat zacznę swoją przygodę jesienną porą w organizacji paramilitarnej zwanej Kult Ochrona. Może już wtedy czujne oko menagementu wyłowiło mnie z tłuszczy? Żartuje oczywiście. Wtedy o czymś takim jak Kult Ochrona chyba nikt nie myślał. Ale to wie tylko Pewu.

W połowie sztuki została zarządzona przerwa. Zespół gramolił się ze sceny, a Wereński skorzystał z mojej rannej głowy żeby przebić się do baru.

– Ałaaaaaaaaaaa! Boli! – zawyłem, bo wczorajszy uraz był świeży.

– Przepraszam. Nie chciałem. Co ci jest?

– Łeb mam rozwalony ale na koncercie być musiałem – ściągnąłem czapkę i pokazałem pokrwawione bandaże.

– O rany przepraszam. A wiesz ja miałem niedawno to samo. Ale opowiem kiedy indziej. Teraz szybko muszę siku – powiedział i poleciał opróżnić zbiornik przed drugą częścią koncertu.

Jerzyk. Najpierwszy najbliższy kultowy kolega. Za niedługo się skolegujemy i drżyjcie lokale gastronomiczne, drżyjcie.

Koncert Pod Jemiołą był szczególny z jeszcze innego powodu. Był jednym z ostatnich koncertów, na jakim miałem okazję słyszeć grającego na garach Szczotę. Los tak sprawił, że niedługo po tym wydarzeniu wyjdzie „Ostateczny krach systemu korporacji”. Do tego z nim w roli głównej, w sensie promocyjnym. Krach niedługo wyjdzie a Szczota odejdzie. Na zawsze. Takie życie….

4 odpowiedzi do “M20. Kul(t)de moll”

Skomentuj Tomasz Gomółka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.