M18. NH Dur .
W ostatniej dekadzie XX wieku, moje życie w Nowej Hucie toczyło się leniwie. Od meczu do meczu, od imprezy do imprezy i oczywiście od koncertu do koncertu. Nigdy nie odczułem, żeby Huta była jakimś siedliskiem zła czy slumsem Krakowa. Bo i nie była. Zła sława była robiona sztucznie, głównie przez media, które lubiły sobie naszą dzielnicą dupę podcierać i ludzi, którzy w życiu Huty nie liznęli. Czasem mogło się zdarzyć jakieś małe zamieszanie, ale tak strasznie jak w Farben Lerowych „Helikopterach” u nas nie było. Za to na takim Kazimierzu…
„A Ty nie ufaj nikomu
Wracaj szybko do domu
Nikomu nie patrz w oczy
O nic nie pytaj
Nie pozwól, by ktoś za Ciebie decydował
Nigdy nie bój się patrzeć na niebo
na niebie tylko helikoptery
A Ty nie ufaj nikomu”*
*(Farben Lehre fragment utworu”Helikoptery”)
Nieczęsto wtedy zapuszczałem się na Kazimierz, dzisiaj dzielnicę turystyczno rozrywkową, a kiedyś strefę takiej patologii, że ja nie pierdolę. Każde przejście przez kazimierski teren wiązało się z zaczepkami, agresją i ucieczką. Jako człowiek uprawiający sport, nigdy nie dałem się złapać. Dzięki Jehowa za pomoc.
Za to nasza Nowa Huta miała kombinat metalurgiczny im. Lenina, a w latach dziewięćdziesiątych już, pod wezwaniem Tadeusza Sendzimira. I tenże kombinat potrzebował spawaczy. Ze względu na swoje wykształcenie zawodowe, Wacław z Jastrzębia, został oddelegowany z jakiejś śląskiej czy warszawskiej spółki do huty, do pracy. Już wcześniej koledzy z Górnego Śląska nas odwiedzali. Zazwyczaj było to z okazji wszelakich świąt urodzinowych czy imprez organizowanych w domach kultury lub na działkach w Szarowie. Jastrzębianie dali się poznać jako nieprzeciętnie mili, nietuzinkowo towarzyscy i niezwykle zabawni młodzi ludzie.
Jedna z naszych wspólnych potańcówek miała miejsce na moim osiedlu Kościuszkowskim. Wynajęliśmy salę w osiedlowym domu kultury, tym w którym przed laty miałem się nauczyć grać na akordeonie. Zaproszeni nie tylko z daleka goście dopisali. A ci z daleka tym chętniej, że i nocleg, wikt i pełen barek mieli zapewniony. Nasz przyjaciel Gruby dysponował już lokalem samodzielnym i ten to lokal stawał się nie raz i nie dwa naszą bazą, schronieniem i przytułkiem. Sam miałem kilka razy okazję przenocować na osiedlu Sportowym, będąc w pilnej potrzebie, i nie to niekoniecznie samotnie.
Impreza w osiedlowym klubie trwała do białego świtu. Było pite, było bite i tańcowane. Nad ranem nadeszła pora udania się w domowe pielesze. Wacław dysponował fiatem 125 p. koloru sahara i nim przyjechał ze Śląska pod sam klub. Tym to fiatem postanowił też wrócić do swojego jastrzębskiego domu, a wcześniej udać się na nocleg na osiedle do Artura. I nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że koledzy zapomnieli ustalić kto będzie kierowcą, tego chłodnego, poimprezowego poranka. Stan ciała i umysłu nie predysponował nikogo, więc Wacław postanowił, jako najlepiej czujący specyfikę pojazdu, przejechać przez te kilka hucianych osiedli, żeby nie trzeba było tracić pieniędzy na taksówkę, skoro samochód jest pod nosem.
Niestety nikogo rozgarniętego w pobliżu nie było i plan nie został wstrzymany kategorycznym: pojebało? Gospodarze ze Sportowego wraz z gośćmi ruszyli do celu, po drodze parkując pod domem handlowym Wanda w celu uzupełnienia płynów. Kierowca był w wyjątkowo słabej formie, a może nie chciało mu się chodzić, więc zaparkował auto prosto pod drzwiami sklepu nocnego, na samym środku chodnika. I jak się po chwili okazało, nie było z nim jednak tak źle. Pozostawiony sam sobie zaczął intensywnie myśleć. I wymyślił sobie w pijackim widzie, że należy uniknąć przypadkowej kontroli policji za wszelką cenę. W tym celu podniósł maskę swojego fiata i udawał, że grzebie w silniku.
Kolejka w alkoholowo nocnym „24h na dobę” była spora. W końcu przed piątą rano niejednego mieszkańca Huty miało prawo suszyć po sobotnich balach, a chodniki mogły być zarzygane. Po nie całym kwadransie pasażerowie dokonali zakupu i z radością zasiedli w pojeździe Fiat duży 125 p. Wtedy Esu zauważył brak kierowcy w pojeździe, a postać Wacka zamajaczyła mu pod przednią klapą auta.
– Wacek, jedziemy! Wróciliśmy. – darł się przez otwarte okno. – Zepsuło się co? Wacek! No dawaj!
Odpowiedziała mu cisza. Piękna nowohucka cisza jaka zdarzała się nie co dzień.
– Wacek! Stało się coś? – próbował nawiązać kontakt słowny z zastygłą sylwetką swojego przyjaciela.
Cisza jak makiem zasiał trwała nadal. Znad silnika nie popłynął żaden odzew.
– No chodź kurde!
Żadnej, najdelikatniejszej reakcji nie było. Esu wytarmosił się więc zgrabnie z auta i ruszył w stronę Wacława aka mechanika. Jakie musiało być jego zdziwienie kiedy okazało się, że kierowca, zmęczony baletami i alko w organizmie, usnął na ciepłym silniku. Do dzisiaj nie wierzę, że to mogło się wydarzyć na prawdę.
Wacek spawacz – przyjaciel – kompan od kieliszka, znalazł przystań u Bociana na chacie. Bocian po wyprowadzce taty, został szczęśliwym posiadaczem własnego M. Ponieważ Wacka nawet bardzo lubił, postanowił mu za niewielką opłatą użyczyć jeden z wielu pokoi które miał. A miał je całe dwa, w tym jeden z tak zwaną ślepą kuchnią. Bo tak sobie ktoś, budując bloki na Kalinowym wymyślił. Reszta bandy też lubiła Wacka i prawie codziennie odwiedzaliśmy go w godzinach późno popołudniowych. Wtedy kiedy byliśmy odrobieni z pracami, szkołami, treningami i nie wiem czym jeszcze.
Wacek grał nam na gitarze, zabawiał ciekawymi opowieściami człowieka pracy ( ach te odwiedzone burdele za zebrany złom), a gdy już mieliśmy go dość, graliśmy sobie w karty. Przychodziło nas na takie posiadówki nawet po dwadzieścia osób. Nie tylko nasza ekipa bywała, ale też koledzy Boćka z osiedla Kalinowego i tyle. Tak naprawdę to nie tylko wolna chata i Wacek byli powodem tak częstych odwiedzin. Gospodarz nasz kochany, chcąc podreperować domowy budżet, poszedł z duchem czasu, nie tak bardzo odległego, i wykorzystując nasze zamiłowanie do spirytualiów, sprowadził szwedzką wódkę w kartonie, którą z należytą marżą miał rozprowadzać wśród spragnionych dobrego trunku smakoszy. A miał tego kilkadziesiąt kartonów i cena była niezwykle konkurencyjna w stosunku do tego, co proponowały punkty monopolowe na dzielnicy. Nasza paczka, jako stali bywalcy lokalu, miała oczywiście potężny rabat i mogliśmy dokonywać zakupów bez marży. I tak nam się to spodobało, do tego kartonowy wyrób posmakował nam wybornie, że z sześćdziesięciu kartonów, tylko ze trzy okazały się sprzedane z zyskiem, osobom spoza naszego grona. Powiedzmy sobie szczerze, że jak na pierwszy biznes, poszło Markowi całkiem nieźle.
Balowaliśmy codziennie przez trzy tygodnie, aż pewnego dnia Wacek gdzieś pojechał a Bocian zarządził przerwę w odwiedzinach, bo złapał fuchę przy skręcaniu jakichś regałów czy reklam. W trosce o higienę umysłu ucieszyłem się bardzo z dnia przerwy. W końcu byłem czynnym sportowcem i wypadało raz w miesiącu się oczyścić z toksyn i zmagazynowanych w organizmie nieużytków. Oraz wyspać. Raz na kwartał porządnie wyspać. Niestety, rano telefon wrzeszczał na całego. Co prawda zignorowałem go bezproblemowo, ale tata miał wolne, był w domu i odebrał.
– Tomek do ciebie, jakiś Marek – dla taty każdy był jakimś Markiem, Mateuszem, Marcinem czy Sławkiem, bo kojarzenie moich kolegów nie było jego mocną stroną.
Wstałem niechętnie, bo detoksykacja trwała w najlepsze, moim zdaniem najlepiej właśnie w czasie snu, a brak alko w organizmie po kilkutygodniowej konsumpcji męczył okrutnie. Tym bardzie chciałem ze dwa dni być być na zero w promilach i ustanowić sobie swój mały mały rekord. Sen był w tej grze sprzyjającym partnerem, ale znowu nie wyszło. Zwlokłem się z wyrka bardzo niechętnie.
– Halo?
– Cześć Góma. Mogę do Ciebie wpaść? – od strzała wyczułem dziwne zdenerwowanie w głosie Marka.
– No jasne, wpadaj – dla przyjaciół drzwi zawsze były otwarte.
– Ale będę z flaszką. Muszę się napić. I pogadać.
– Jak musisz to wpadaj. Ale ojciec jest – uprzedziłem z góry, bo przy tacie nie spożywałem nigdy.
Ojciec patrzył na mnie dziwnie, bo przeczuwał, że rozmowa jakoś nienaturalnie przebiega, więc pewnie coś nabroiliśmy nie wąsko.
– Marek będzie za dwadzieścia minut. Coś się stało – poinformowałem tatę dla świętego spokoju i ruszyłem się ogarnąć.
Marek był szybciej od mojego ogarniania. Wszedł prosto do dużego pokoju i zaczął komenderować.
– Najpierw daj kieliszki – zarządził.
Nieświadomie dałem trzy, dla nas i dla zdziwionego taty. Picie od ósmej rano nie było normalne, ale wtedy jakoś podświadomie usprawiedliwione. Bociek bezpodstawnie za kołnierz z rana nie wylewał. Chyba, że w czasie urlopowej kanikuły. Ale to przecież zrozumiałe.
Strzeliliśmy w strasznej ciszy po jednym, a zaraz potem po drugim kieliszku. Zegar na ścianie chyba ze strachu, jakby coś przeczuwając, tikał cicho jak nigdy.
– O piątej była u mnie policja – Marek zaczął opowiadać z wielkim przejęciem.
– Po co?
– Nie uwierzycie. Wróciłem późno w nocy z fuchy. O piątej rano ktoś zadzwonił do drzwi. Patrzę przez judasza, jacyś dwaj faceci stoją. Otwarłem i pytam: czego? Nie odpowiedzieli, tylko zapytali mnie: Marek taki a taki? Tak, odpowiadam, to ja. Proszę się ubrać, jesteśmy z policji, pojedzie pan z nami. Po co? – pytam. Proszę się ubrać, dowie się pan po drodze. Nie ma czasu na dyskusje.
Teraz ja nalałem, strzeliliśmy i Marek kontynuował. Zegar prawie stanął.
– Ubrałem się szybko, zeszliśmy na dół. Wsiedliśmy do poloneza i wtedy ten jeden mnie pyta czy znam taką a taką dziewczynę. No to ja myślę, myślę i mówię, no że kojarzę. A co się stało?- pytam. Zaraz pan zobaczy. Wzięli mnie na komendę i zaczęli o nią pytać. Jak dobrze ją znam, od kiedy, czy z nią rozmawiałem, kiedy ostatnio i tak dalej. Powiedziałem co wiedziałem. Że znam z widzenia, że wariatka, i że raczej nigdy z nią nie rozmawiałem. Zapisali. Pytali co robiłem wczoraj wieczorem. Powiedziałem ze miałem fuchę. Pytali kto to może potwierdzić. Dałem numer do tego co mi ją załatwiał i był na niej ze mną. Zadzwonili, potwierdził. Nalej.
Nalałem wypiliśmy w ciszy. Zegar już chyba stał z przerażenia. Nie wiem dlaczego, ale poczułem dziwny smród.
– Wtedy on, ten drugi policjant powiedział, że ona skoczyła wczoraj z bloku obok. Z dziewiątego piętra! I że miała moją legitymację zawodniczą Hutnika w ręce. Ja pierdolę! Wyskoczyła z moją legitymacją z dziewiątego piętra i się zabiła.
Polałem bez proszenia. Zegar bez komendy ruszył. Smród okazał się trupi.
– Zacząłem myśleć i przypomniałem sobie, że nie tak dawno robiłem porządki i legitymację Hutnika Kraków wywaliłem do śmieci. No i pewnie ona ją w śmietniku wygrzebała i łaziła z nią. Tylko po co?
– I co oskarżają cię o coś? – zbladłem na całym ciele.
– Nie wiem, chyba nie. Po wszystkim podpisałem protokół i pojechaliśmy do kostnicy na rozpoznanie. To była ona, ta upośledzona dziewczyna z Kalinowego.
Zamarliśmy przez chwilę. Wszyscy, łącznie z zegarem.
– Góma, kurwa, czy ty rozumiesz jakie mieliśmy szczęści? Ja pierdolę – Marek wybuchnął – Rozumiesz, kurwa?!
Zrozumiałem szybko i wszystko. Przed oczami zamajaczył mi poranek trzy dni wcześniej. Walające się po kwadracie kartony po wódce, ze cztery osoby na chacie dosypiające. Ogólny po imprezowy syf. Jakby wtedy, trzy dni wcześniej dzwonek do drzwi oznajmił chłodno, że ktoś wyskoczył z bloku obok, to mielibyśmy pozamiatane. Kto by nam uwierzył, że to nie nasza wina? Nikt. Nie mielibyśmy żadnego alibi a pewne jak nic promile w organizmie byłyby tylko stryczkiem na szyi. Pierdzielibyśmy za zabójstwo jak złoto. Wykrywalność by wzrosła bez wykrywania. Życie mogło by się skończyć zaraz po jego rozpoczęciu. Nowohucka Bozia czuwała nad nami bardzo. I chwała jej za to.
Marek wyrzucił z siebie cały strach, złe emocje, i poczuł się zdecydowanie lepiej. Uspokojony przez mojego ojca postanowił wrócić do siebie. Ja polazłem do pokoju zdołowany psychicznie. Jednak gdzieś w zakamarkach podświadomości czułem nieodgadnioną ulgę, która z minuty na minutę zaczynała dominować i przywracać mi równowagę. Mieliśmy niesamowite szczęście. Furę szczęścia. Podkręciłem grające gdzieś w tle radio. Prowadzący zapowiedział kolejny kawałek. I poszło, wpisując się niezgorzej do panującej sytuacji.
Prosisz mnie znowu, który to już twój list?
By ci odpisać, jeśli tylko bym mógł
Jakie postępy poczyniłem na dziś
W sztuce latania, najtrudniejszej ze sztuk
Co rano windą wjeżdżam prawie na dach
Jest tu w osiedlu taki najwyższy blok
Codziennie myślę, patrząc z niego na świat
Co będzie, kiedy wreszcie zrobię ten krok
Ostatni krzyk, łabędzia nuta
I dalej nic w teatrze lalek
Ogólnie mówiąc – life is brutal
Poza tym wszystko doskonale*
*(Lady Pank fragment utworu”Sztuka latania”)
jakie mieliśmy szczęści?