M16. Jar-dur.

M16. Jar-dur.

 

Już nie pamiętam czy przepuściłem całą kasę nad Bałtykiem, czy powód był bardziej prozaiczny i rodzice mnie po prostu nie puścili. A może nie miałem z kim jechać? Nie wiem. Wiem za to, że Jarocin ‘92 ogarniałem w gazetach i za pośrednictwem radia. Powróciwszy z nadbałtyckich wakacji, drugą połowę lipca trzeźwiałem na wsi, jeśli można używać tak górnolotnych sformułowań, mając  „Bar pod Jabłonką” pięćdziesiąt metrów od domu.

Leszczyna. Rodzinna miejscowość mojej mamy. Kocham ją całym sobą. Wszystko. Harówkę w polu, kolegów, dziadków i ich kolegów i koleżanki. I świniobicie też. Sad „za granicami”, pole w Królówce, Gackach i na Brzegach. Ursus C-330 na którym zjeździłem kilka tysięcy godzin po polu, sadzie, lesie.

Spędzałem tam każde wakacje i ferie odkąd pamiętam. Jako dzieciak zabawowo, jako młodzieniec do zabawy doszło zarobkowanie u dziadka i wujka. Wujek Staszek jeździł za granicę pracować na budowach, a ja w okresie letniej kanikuły ogarniałem z dziadkiem ze trzy hektary pola i sad. Robiłem wszystko co robić musi rolnik na wsi. Traktor z osprzętem wszelakim obsługiwałem. Koniem orałem, kosiłem kosą, kosiarką i Bóg wie czym jeszcze. Gnój, siano, żniwa, opryskiwanie? Jaki problem? Jabłka, pomidory, ogórki obrobić? Bez problemu. Świniobicie? Czemu nie, skoro trzeba? Patrząc na to po latach, to cóż to za problem był dla chłopaka z miasta? Z miasta Nowa Huta.

Żaden.

Było mi więc w tej Leszczynie  prze zajebiście jak zawsze i nawet ten stracony Jarocin średnio bolał. Zwycięzcę festiwalu objawiła mi Gazeta Wyborcza. Do kiosku po świeżą prasę jeździłem maluchem 125 p. z ujebanym ogranicznikiem fotela. Długi byłem, więc auto które dostałem we władanie, musiałem lekko zmodyfikować. Trzy kilometry do Trzciany albo sześć do Żegociny, tam gdzie były ulokowane najbliższe kioski z prasą pokonywałem popierdując radośnie z fiacika. Startowałem wcześnie rano, bo i sportowe na wskroś „Tempo” i „Gazeta Wyborcza” szły wtedy jak ciepłe bułki.

To, że Jarocin wygrał Defekt Muzgó było dla mnie sporym zaskoczeniem. A prawdziwym szokiem to, że:

 

Wszyscy jedziemy na tym samym wózku

  od strachu uratuje nas tylko defekt mózgu.”*

*(Defekt Muzgó, fragment utworu „Defekt muzgó”)

 

Jak to wszyscy? I to w tym samym kierunku? Defekt mózgu wyczuwałem u siebie od jakiegoś czasu, a to co przeczytałem, utwierdzało mnie  w przekonaniu, że za normalny to ja chyba nie jestem. Koleś z miasta pomagający ogarniać kilkuhektarowe gospodarstwo rolne? Jak to tak? Nienormalny jakiś…

 

„Nie słucham nikogo

I nie wierzę w nic

Żyję z dnia na dzień

Żeby jeść i pić

Wasze ideały nie obchodzą mnie

Wiec dlatego wszyscy nienawidzicie mnie”*

Defekt Muzgó, fragment utworu „A ja żyję”)

 

 

Nuciłem sobie pod nosem i w polu mi się lepiej robiło. Nie przejmowałem się wtedy niczym. NICZYM. W końcu miałem defekt, a Leszczyna była lekiem na całe świata zło!

 

1993 rok rozpocząłem z mocnym postanowieniem poprawy. Nie jest punkiem  ten, co Jarocina choć raz nie liznął. Raczej daleki byłem od wepchnięcia się w sztywne ramy załoganta, czy jakiegoś ortodoksa albo co gorsza obszczypanka. Ale Jarocin to Jarocin i trzeba być. A że miał być też mój zespół ukochany Kult, to lepszego czasu nie mogłem sobie wymarzyć na wyprawę.

Załogę festiwalową zorganizował Michał. Górale z Naprawy i okolic stanowili wspaniałą kompanię, żeby festiwal przeżyć po bożemu i pankowemu.

Michała poznałem na koncercie Ziyo, w okolicznościach co najmniej dziwnych. Koncert odbył się w sali AWF, a dokładniej w auli raczej, z miejscami siedzącymi i małą przestrzenią taneczną, która oddzielała scenę i pierwszy rząd foteli. Przestrzeń taneczna  została przestrzenią taneczną, zaraz po tym, jak Ziyo grać zaczęło i teren ten, gibając się w rytm muzyki, zagospodarowało dwóch kolesi. Ja i on. W końcu usiedzieć w tak młodym wieku nie potrafiliśmy, kiedy z głośników płynęły rockowe dźwięki.

Jurek Durał cudownie zawodził, a ja pląsałem z zamkniętymi oczami, czując tekst swoją młodzieńczą duszą.

 

alkoholowe ilustracje są blisko mnie
otwierają usta wtedy słowa jak rzeka
to dotyka mnie bardzo i sprawia że czuję
ile błędów dzieciństwa popełniłem na ulicy

a potem głową w dół
spadam głową w dół
a potem głową w dół
ulica na pół – głowa na pół

alkoholowe sytuacje są blisko mnie
rozwiązują ręce wtedy wszystko jest takie proste
to dotyka mnie bardzo i sprawia że myślę
jak niewiele trzeba żeby przejrzeć na oczy

a potem głową w dół …*

*(Ziyo, „Alkoholowe ilustracje)

 

I tak sobie gibaliśmy z nogi na nogę przed Jurkiem i jego kolegami, w samotnym męskim gronie. Chcąc nie chcąc, jeden drugiego zagadał, drugi zażartował i nie wiem czym się wymieniliśmy, bo komórek przecież wtedy nie było, komputerów też, więc pewnie dałem mu stacjonarny numer na Kościuszkowskie z instrukcją: a zadzwoń. Pewnego dnia zadzwonił, zaprosiłem go więc grzecznie na herbatę, przyszedł i tak rozpoczęła się nasz przyjaźń. Łączyło nas wiele. Armia, Dezerter, Kult, Proletariat, Piersi (zespół muzyczny!) i dziesiątki innych kapel. Priorytety mieliśmy poustawiane lekko inaczej, ale zbiór wspólny był ten sam.

Muzyka nas połączyła i muzyka kazała nam ruszyć w Polskę, żeby ją przeżywać jak najgłębiej. Kult jak wspomniałem wcześniej, miał w Jarocinie grać, więc reszta już była dla mnie mniej istotna, ale także niezwykle intrygująca. Zwłaszcza te zespoły z kręgów podziemia, undegrandu, Punk Rocka z biednych dzielnic i zapadłych dziur. I tylko metal dla mnie nie istniał, bo do metalu to ja nigdy nie dorosłem.

Spotkanie wyjazdowe naszej jarocińskiej ekipy miało miejsce na Dworcu Głównym w Krakowie. Załoga jechała z Płaszowa, a ja miałem dołączyć do nich w pociągu relacji Kraków Płaszów – Poznań. Na Dworcu Głównym stawiłem się odpowiednio wcześniej wyposażony w plecak, namiot, czarne półbuciki ze świńskiej skórki, nawiązujące bezbłędnie do subkultury, ale dające jasny przekaz, że właściciel dba o stopy nie katując ich zakładaniem glanów czy wojskowych buciorów z demobilu, bo jest lato. Gorące sierpniowe lato. Jak to mówi jeden kolega, punk rock to nie rurki z kremem, więc pewnie już wtedy tej zasady się trzymałem, nie znając jej nawet.

Wygląd mój, wśród dworcowego towarzystwa, musiał być charakterystyczny dla osobników jadących na festiwal muzyczny. Nawet myślałem, że mam to na czole wypisane, bo przy kasie podeszła do mnie dziewczyna i  grzecznie zapytała:

– Cześć, jedziesz może do Jarocina? Bo ja jestem sama i szukam towarzystwa.

Kurde, jak ona mnie wyczaiła? Rozejrzałem się dookoła i większego ciecia niż ja sam nie zauważyłem.

– Tak jadę. Ze znajomymi – odpowiedziałem mocno zaskoczony, ale po pierwszym oblukaniu, stwierdziłem chłodno – możesz się przyłączyć.

Jakiś kochliwy specjalnie nie byłem, przygodne relacje damsko męskie mnie nie kręciły, dziewczę jakiejś wybitnej urody nie było, komarów w brzuchu nie poczułem, więc „jebał to pies, jebała cała wieś” pomyślałem, można się balastem dociążyć. W końcu być dobrym jak chleb chciałem zawsze. Kiedy nasz czas nadszedł, a raczej nadjechał, wsiedliśmy z koleżanką do wagonu. Rezerwacja przedziałów była zachowana. Michał, Ania ( teraz żona jego), Wojtek, Łysy i jakaś młoda pankóweczka. Do tego nas dwoje, czyli siedem osób. Plus jakieś punkowe barachło, sztuki ze trzy. Normy przedziałowej przyzwoitości już w Krakowie zostały mocno przekroczone. Podróż zapowiadała się miło jak diabli.

W Katowicach nastąpiła masakracja dantejska i pociąg potężnie dobiło. Po korek, można by rzec. Punkowa stonka wlewała się drzwiami i oknami. Punkogedon szalał na całego. W naszym przedziale zakotwiczyło razem szesnaście osób. W przedziałach sąsiednich, z jednej i z drugiej strony, po osiemnaście. Piekło, tak wyobrażałem sobie piekło. Brud, smród i upał. Nie wiem nawet czy o jakiegoś kaca się tego dnia nie ocierałem, bo odbiór wycieczki miałem mocno traumatyczny. Korytarz zapchany był od kibla do kibla. Głowa przy głowie, korpus przy korpusie a glan przy glanie. A  w WC nadkomplet.

Oddanie moczu wiązało się z wyprawą porównywalną do eskapady w jakiejś dżungli amazońskiej. Ponieważ w domu byłem prowadzony poprawnie, jak na nowohuckie standardy przystało, pierwszy poważny wkurw złapałem na gnojków nawąchanych i napitych po czubek czaszki, okupujących korytarz i śpiewających jakieś swoje przeboje o Żydach, gazie i innych podmiotach. Ciśnienie mi skoczyło, oczy bielmem zaszły, więc zjebałem od faszystów, debili a może i skurwysynów i lekko się po krzyczanym monologu przeraziłem, bo ich były ze dwie dziesiątki najmniej. Klej z wora i jabcoki miały jednak panowanie nad ich ciałami, byli obezwładnieni i dzięki temu nawet próby bójki nie było. Uciszyli się mocno zaskoczeni, ja się szybko wypróżniłem i jeszcze dobrze nie doszedłem do swojego miejsca, a pieśni o Żydach, gazie i innych podmiotach wybuchły na nowo i ze zdwojoną energią. Olali mnie równo, tak jak ja olałem wcześniej pomieszczenie wc. Od góry do dołu.

Towarzystwo  w przedziale mieliśmy niezwykle ciekawe. Poza moją załogą nie zapamiętałem nikogo, tacy byli charakterystyczni i interesujący. Sprostuję teraz to nikogo, bo był jednak jeden koleś, który mnie zaskoczył i to bardzo.

Jechał ci on do Jarocina z dziwną jak na odbiorcę muzyki przypadłością. Był głuchoniemy! Zwariowałem niemalże, jak tylko to wyszło na światło dzienne. Koleś jechał z kumplem, który tłumaczył mi jak jakiemuś kosmicie, cel jego wyprawy.  Był on identyczny jak mój. Posłuchać muzyki, może też pochlać, czyli krótko mówiąc, dobrze się bawić. Kolega głuchego jak pień punka wytłumaczył mi najpełniej jak można, że on jednak słyszy muzykę, tylko trochę inaczej i punk rock mu najlepiej wchodzi bo to i tamto. Chodziło o jakieś wewnętrzne drgania czy coś. Nie drążyłem tematu za mocno, bo go nie mogłem w tym zaskoczeniu ogarnąć. Podróż w bydłowozie była sama w sobie ponad moje siły i mam nadzieję, że jednak kaca nie miałem, bo pewnie bym wysiadł w locie.

Droga zaczęła przebiegać niezwykle sympatycznie od Wrocławia, bo okazało się, że w sąsiednim przedziale są dwie osoby więcej i na dodatek ostro się porzygały. Smród musiał być potężny a nasza radość, że to nie u nas, wielka. Sierpień, nadkomplet, upał i rzygi.  W klasyfikacji komfortu byliśmy więc elitą w stosunku do sąsiadów. Znaleźliśmy więc jasną stronę tej części wyprawy. Zawsze tak jest, kiedy tylko można sobie zanucić pod nosem:

 

Hej, hej, hej!

Inni mają jeszcze gorzej!”*

*(Kazik, fragment”Nie mam nogi”)

 

Do końca podróży za ćwierć uśmiechu już nic szczególnego się nie wydarzyło, nie licząc gościa który się wychylił kilka kilometrów przed Jarocinem i palnął łbem w słup trakcyjny. To był najebany sąsiad z przedziału sąsiadującego z nami z drugiej strony. Nie z pierwszej tylko z drugiej. I to zderzenie spowodowało, że jako jeden z nielicznych uderzył na Poznań zamiast wysiąść w Jarocinie. Kompanię miał zacną wielce, bo go zakrwawionego, z sikającą z głowy posoką, nieprzytomnego do dna, ułożyli niczym lorda jakiegoś, na siedzeniu, w pozycji bardzo wygodnej, leżącej oczywiście i dopiero po odjeździe pociągu zgłosili niedyspozycję i awarię kolegi.

Po powrocie z festiwalu coś grzebnąłem w prasie, szukając jakiejś wzmianki o nim.

„W Poznaniu, w pociągu relacji Kraków Płaszów  – Poznań Główny znaleziono młodego mężczyznę z pękniętą podstawą czaszki. Prawdopodobna przyczyna wypadku: nieuwaga i niezachowanie odpowiedniej ostrożności podczas wychylania się przez okno”.

Z krótkiego, lakonicznego opisu, wypisz, wymaluj, sąsiad.

Z dworca w Jarocinie tłum pociągnął nas na pole namiotowe. Wielkie to było pole. Jak to wielkie bywały pola Pegeeru.  Nowopoznana koleżanka z krakowskiego dworca, bidula jedna, nie miała namiotu i w ten sposób została moim współlokatorem. Byłem pankiem z anarchią w swojej głowie, mózg starał się pracować niezależnie, więc amory nie były mi w głowie. I dobrze. Bo trzeba było chłonąć klimat a nie zawracać se dupy babami.

Na polu namiotowym rozbiliśmy się sprawnie, jak nie punki. Zapewniwszy sobie dach nad głową, ruszyliśmy sprawnie na stadion, gdzie na dużej scenie trwał w najlepsze festiwal. Podobno największy do tej pory, zgromadził dwadzieścia pięć tysięcy głodnych muzyki, młodych ludzi. Nie przeczę, było nas w chuj. Z pierwszego dnia zapamiętałem doskonale GaGę Zielone Żabki. Z grubsza rzecz biorąc kazali olewać system więc łykałem to chętnie. Smalec ze sceny mocno improwizował tekst i coś tam nawijał na bardzo poważnie, jak to Smalec. Dla większości gówniarzy, liczyło się jednak tylko jedno. Olewaj system. Fajny, prosty, punkowy przekaz. Było też o mieście Gagowych chłopaków:

 

W moim mieście dzieci
Na ulicy grają w badmintona
Starsi i młodsi piją wino
W bramach albo w swoich domach

A kultura tu podobno jest
Świadczy o tym nasz wspaniały dom kultury
Nawet z jego okien płynie nieraz jazz
To dlaczego jest jak jest – nie rozumiem

Knajpy pełne są młodzieńców
Może twórczych może zdolnych
Ich ambicje giną w kuflach
Bo za dużo tu chwil wolnych*

*(Zielone Żabki, fragment utworu „Kultura”)

 

Antysytemowe jarocińskie pany. Prosto i skutecznie. Potem zagrali The Bill i Strajk. Zapamiętałem i uzupełniłem po powrocie kasetotekę. Zespoły zrobiły na scenie to co zrobić chciały. Znalazły we mnie oddanego kibica.

Apteka i Lech Janerka zakręciły mnie średnio. Czas pokazał, że do niektórych rzeczy trzeba dorosnąć. Za to jak dorosłem, to znalazłem tam to czego mi było potrzeba. Tego czegoś na murawie Jarocińskiego stadionu nie poczułem bo byłem jeszcze za głupi na taki przekaz i te zespoły. Ta zabawa nie była dla dziewczynek. Potem poszła Brygada Kryzys. Znana, szanowana, słuchana przeze mnie dużo wcześniej, potwierdziła swoją klasę wspaniałym koncertem.

Piersi odjebały za to jakiś show, ze stołami, kiełbasą i wódką na scenie. Kukiz wciągnął gawiedź do zabawy, mnie wciągnęło pogo, a but półbut , jeden z dwóch braci jedynej pary jaką miałem na tym wyjeździe, zaginął w tańcu. Nie mogło to dziwić, bo pogo było potężne, o średnicy kilkunastu metrów. Zapierdalało się w koło i niczym bizon na prerii, i wzbijało wszędzie tumany kurzu, bo sucho było jak na pustyni. Biegnąc przed siebie w amoku, rytualnie popychaliśmy, ocieraliśmy, nacieraliśmy, kopaliśmy, wyliśmy. Się, siebie, się.

I ci co mniej ogarnięci gubili czasem buty. Mój też zaginął. Matko moja Boska Glanowska! Jak przeżyć festiwal bez buta? Wizja stąpania boso po Jarocińskiej ziemi nie jawiła mi się jako spełnienie moich marzeń. Nawet Jezus, dwa tysiące lat temu miał sandały i z nich korzystał, dopóki mu ich nie zabrano przed ukrzyżowaniem. A teraz mieliśmy koniec dwudziestego wieku i zanosiło się na nie lada dramat. Myśli kołatały mi we łbie jedna za drugą. Rozważałem kilka wariantów co zrobić w zaistniałej sytuacji. Wygrała opcja najrozsądniejsza, nie ta z cyklu: a tam, zajebię komuś buty na polu namiotowym, tylko ta bardziej elegancka: szukaj Tomuś buta tam gdzie ci zaginął.

I zanurkowałem w młyn. Na czworaka będąc w centrum oszalałego tłumu, wykonałem ze dwa pełne kółka. Popierdalałem jak jakiś dzik w ziemniaczysku. Spowodowałem też niechcąco kilka wywrotek pędzącej maszyny, zaliczyłem moc kopniaków, raz nawet, kilkanaście osób przebiegło po mnie tanecznym krokiem, ale cel osiągnąłem. Znalazłem mojego towarzysza buta. Tańce wojenne między punkowcami odłożyłem na inne czasy.

Dosyć przeżyć jak na pierwszy raz, pomyślałem. Przygotowanie do pogo oceniłem na niezadowalające pod względem sprzętowym i wycofałem się do sektora, gdzie trzepanie łbem było najostrzejszą formą przeżywania sztuki. Ale pech ciągnący się za mną od rana, niczym smród po gaciach, sprawił, że do sektora ludzi w miarę spokojnych, przyciągnęło też element wywrotowy. Nie, nie. To za duże słowo, za patetyczne. To były zwykłe kurwy i złodzieje. Spokojni słuchacze jawili się niektórym jak baranki na rzeź przyprowadzone. Element  bandycki postanowił więc golić.

Stałem sobie jak słup soli na boisku Jaroty Jarocin ,wtedy może nazwa klubu była inna, nie wiem, gdy nagle poczułem, że osoba stojąca za mną zabiera się bez gracji za moją tylną kieszeń. Pierwsza myśl, która zakołatała mi w głowie, związana była z próbą poderwania mnie poprzez macanie po dupie. Wszedłem w to myślenie cały. Wyobraziłem  sobie, przymykając z lekka powieki, śliczniutką blond pankóweczkę, pachnącą i wykąpaną w mydełku Fa, która jest zbyt nieśmiała żeby zagadać do mnie i tylko dotyka, niby niechcący, żeby zwrócić na siebie uwagę. I że zastąpię nią w moim wigwamie koleżankę z dworca.

Druga myśl poszła już od mózgu i kazała przeanalizować to nie od dupy strony, bo co będzie począć jeśli robi to chłopak? Do dziś nie jestem jeszcze gotowy oddać się w silne, męskie ręce. Trzecia myśl, ja pierdolę! Kroją mnie! I czwarta, ostatnia. Krótka i konkretna. Napierdalaj samoobroną. Nie ważne jak i kogo. Broń się dzieciaku bo będziesz żarł korę z drzew i wracał przez pół Polski na piechotę.

Zebrałem błyskawicznie w sobie maksimum energii i koncentracji. Ustawiłem stopy odpowiednio, nogi dałem w delikatnym rozkroku, z lekkim wypadem na nogę lewą. Potem niby tańcząc, wykonałem szybki obrót, i pięknym sierpem położyłem rywala. Nakrył się kopytami a z mordy pociekła mu jucha. Moja siostra garda wróciła na miejsce, nogi drobiły ciągle taniec śmierci, lewy prosty ciał powietrze, a wzrok mordercy przeszył stojących obok. Ktoś uciekł, ktoś splunął, ktoś gratulował.

Po minucie z ziemi podniosła się ofiara. Dziewczyna!!! Noż kurwa mać, ale bohater ze mnie, nie ma co. Babę najebałem. Rany Julek, ale obciach, wstyd i grzech ciężki niechybnie. Ale co było zrobić, skoro naćpana niunia szukała łatwej kasy? Chłopak kazał jej szyć publikę, bo za coś butapren kupić trzeba było. Więc próbowała kraść. Po moim blitzkriegu nawet nie zapłakała, wybełkotała tylko coś o okolicznościach jakie zmusiły ją do podjęcia tego desperackiego kroku, po czym rozpłynęła się sprytnie w tłumie. No cóż, miała pecha i jak się jutro okaże nie została jedyną niewiastą którą stłukłem.

Przedostatni na scenę wkroczyli muzycy Proletaryatu . Ja wskoczyłem do piątego rzędu i poszło z całej pety:

 

 

„To my ziemi naszej sól

Z brudnych dzielnic i zapadłych dziur

To hołota, mówią o nas tak

Kto z nas przegrał, to pokaże czas

 

Hej my nie damy nigdy się

Hej nie złapiecie nas za łep

Hej nie zniszczycie marzeń nie

Hej chcemy żyć jak nam się chce”*

*(Proletaryat „Ziemi naszej sól”)

 

Mój czas tego dnia właśnie mijał. Zaczynało mnie odcinać od otoczenia, pomimo tłoku, hałasu i emocji. Od życia chciałem tylko snu. Pół dnia w pociągu, pogo, but, boks. Tego było za dużo jak na jeden, letni, festiwalowy dzień. Przy trzecim kawałku usnąłem na stojąco, przy piątym obudziłem się i odnalazłem swoich załogantów, poczym wróciliśmy do namiotów spać. Sierpniowa, nocna cisza niosła głośno i wyraźnie głos kolejnego artysty, który zainstalował się na scenie. Ryśka Riedla. Przepraszam Ryszard, że wtedy nie wytrzymałem. Przepraszam  bardzo i do zobaczenia. Już w niebie.

2 odpowiedzi do “M16. Jar-dur.”

Skomentuj Marcin Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.