1. Trasa Pomarańczowa Covid 1. 9.10.20. Warszawa.

O tym, że ten rok będzie koncertowo-ochroniarko najinniejszy, wiedziałem od września. A nawet od jego początku, kiedy odebrałem telefon:

– Cześć tu Piotr. Możesz rozmawiać? – menager Kultu, jak zawsze, dzwoni we wrześniu.
– Ta jest! A co tam? – odpowiedziałem przeszczęśliwy, bo zapewne rozmowa miała dotyczyć trasy pomarańczowej i miałem nadzieję, że żaden kowid-srowit nie wpłynie na nią, a tym bardziej na mnie, bo w tym roku dołożyłem do przygotowań siłownię w celu uzyskania rzeźby godnej pracownika Kult Ochrony. Chciałem być jak Guma. Co najmniej.
– Słuchaj Tomuś. Bo ja właśnie dzwonię, że w tym roku, z powodu tego całego kowida, musimy zrobić cięcia. No i między innymi rezygnujemy z Kult Ochrony. Tak mi przykro. Jeśli nie poradzisz sobie z tym sam, mogę dać ci telefon do znajomego psychiatry, który prowadzi słabsze jednostki w zespole, więc jakby co to…
– Jezu Maryjka Józef! Nie może być… – zdążyłem wyszeptać i zemdlałem.

Na szczęście byłem w pracy i wlazł na mnie pierwszy klient, który przyszedł kupować lupy i mnie nawet nie zauważył jak leżałem zemdlony przy drzwiach. Szczęśliwie się nie wywalił, po czym zadowolił się byle czym i mogłem oddzwonić do Piotrka, bo on, jak ja leżałem bez świadomości, dzwonił z dziesięć razy.

– Halo! No oddzwaniam. Sorry ale zasłabłem jak mi powiedziałeś, że ten rok bez ochrony będzie. A ja się od stycznia przygotowywałem, wiesz, siłownia i te sprawy. Nie, nie żadne sterydy. Standard – schabowe, frytki, ryż i kurczaki na hormonach. I dużo białka, takiego ze sklepu dla kulturystów. W tym roku chciałem zabłysnąć. A ten pierdolony kowid wszystko… – zabrakło mi słów i zacząłem szlochać w słuchawkę.
– Tomuś. Przepraszam. Ja wiem, że to prawdziwy cios, ale nie dało się inaczej. Zresztą, kto będzie latał? Ehh.
– Wiem. Życie. Znaczy nikt. Nawet życie nie będzie latać. Reszta już wie? – zapytałem w trosce o resztę.
– Na razie wie tylko Wafel. Powiedział, że się nie poddamy i się rozłączył. Cały Wafel.

Pod koniec września wszystko się odmieniło. Za pomocą lakonicznego mejla, odebranego w czasie roboty, od grupy „ZaKultPoŻyciaKres”:

„Jeśli bendzie możliwość pracy przy trasie tej jesieni, nawet bes kasy, to ty tak czy nie?”

Odpisałem:
„Co za debil pyta? Jasne, że kurwa TAK!!!”
I do końca dnia nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Czekałem na sygnał, co i jak. Od byle kogo.
Wieczorem zadzwonił Guma:
– Dzień dobry wieczór! A co tam u pana słychać?
– W porządeczku, dziękuję. Prasować zbroję? – od razu przeszedłem do sedna sprawy w sprawie trasy pomarańczowej.
– Prasować! I być już w czwartek, dzień przed robimy szkolenie. Zrobimy odkżanko i szkolonko!
– Odkażanko? Szkolonko? – powtórzyłem pytająco, mocno zaskoczony tym co usłyszałem.
– A tak. Sytuacja jest nadzwyczajna, więc poszliśmy z Waflem do Kaza i przekazaliśmy mu nasz plan, żeby nie rezygnował z nas tego roku.
– Ale jak wam się udało? Kazo nie ma na nic czasu bo ogląda seriale… – przypomniałem sobie ostatnią płytę kolegi.
– No tak. Nawet nie mogłem się dodzwonić przez tydzień, ale w końcu się udało, bo była dwudniowa konserwacja kablówki i internetu u mistrza w bloku. Poszliśmy i przedstawiliśmy nasz plan. W końcu nie samym lataniem żyje ochrona. Nie samym! Zwłaszcza w czasach pandemii! Co nie?
– Nobojawiem? – wszystko zaczęło mi się zlewać w jedną wielką niewiadomą.
– Słuchaj. Z naszych funduszy zakupimy termometry, łapaczki, ubrania ochronne, maski gazowe przerobione na wirusowo odporne, narzędzia do wyłapywania na dystans, metry. Musimy chronić zespół! Do tego zostaliśmy wybrani. Nie pozostawimy ich samych. Nie teraz.
– Maski? Narzędzia? Fundusz? – powtarzałem bezwiednie po Gumie, bo nie wiedziałem o co kompletnie kaman wszystko.
– Tak tak tak. Musimy być gotowi i będziemy, dzięki funduszowi. Pamiętasz te zebrane na koncertach zegarki, telefony, dokumenty, drobniaki i złote zęby? Wszystko co nie odebrano do siedmiu dni, trafiło do Wafla, który przez dwadzieścia jeden lat wszystko zbierał w piwnicy, a teraz przyszedł czas i to sprzedał! Gumi! Dzięki temu mamy środki na trasę i Wietecha nie musi nas wspierać. Proste?
– Nie… To znaczy tak! Jasne!
– No! To zajebiście! Zrobimy trasę w piątkę: ty, ja, Daro, Kozi i Wafel. Jak będzie potrzeba, dobierzemy ludzi w trakcie. No! Kończę, bo zaraz wpada Daro i będziemy robić sieć! Cześć!
– Sieć?! – to pytanie zadałem już nikomu, bo Grzesio się rozłączył.
W Warszawie miałem stawić się ósmego dziesiątego, żeby przejść szkolenie z obsługi wszystkich przydatnych gadżetów, jak to Wafel określił. Jednak zanim wyruszyłem, trasa zawisła na włosku.
Pierwszy odszedł Glazo. Stwierdził, że ma dość niepewności, i odchodzi. Trzy dni po nim swoje odejście oznajmił pan Janek. Grupa została bez klawisza. Znaczy bez muzyka obsługującego urządzenia klawiszowe, a nie to co wielu z was pomyślało. Zrobiło mi się w tym przypadku bardzo przykro, bo przecież rok temu zostałem zaproponowany jako panajankowy drugi wokal w „Totalnej stabilizacji” i zanim wszystko się na dobre zaczęło, to już się skończyło. Ale czym były moje małe prywaty przy rozpadzie Kultu? Niczem.
Na szczęście, jeśli w tym przypadku można mówić o jakimś szczęściu skoro odeszli bliscy koledzy, skład uzupełnione błyskawicznie, i do tego w jednym przypadku o dobrego znajomego, bo na saksy zaproszono Maria Mechagodzillę, który już – a to w Buldogu, a to u Jana Zduna się pojawiał. Drugie brakujące ogniwo uzupełnił Konrad, którego nie znam kompletnie, ale postawi skrzynkę wódki ochronie i jakoś się dogadamy.

Na dziesięć dni przed koncertem wybuchła prawdziwa bomba. Zostałem zesłany na kwarantannę. Zaraz po otrzymaniu tego ciosu zadzwoniłem do Pewusa.
– O rany. To straszne. Słuchaj, daj znać chłopakom i ustalcie co i jak – dostałem informację jak mam się zachować.
Wykręciłem szybko do Gumy.
– Guma, jestem na kwarantannie.
– Ale jak? Daję na głośnomówiący, jest u mnie Wafel. Mów. Poczekaj. O! Teraz!
– Mów Gómiak! Coś tam nawywijał?
– Kwarantanne mam. Do soboty.
– Jaką kurwa wannę? Co ty pierdolisz?
– Nie wannę, ale kwarantannę. U syna w klasie jest korona.
– Jaka korona? Ten kowit?
– Tak. Ten kowit – nie chciałem już Wafla poprawiać bo był naładowany za bardzo, żeby zrozumieć – i do soboty nie mogę wychodzić z domu.
Po drugiej stronie połączenia zapanowała cisza. Chwilowa.
– Jak nie możesz? W piątek koncert. Masz być. – Wafel w tym roku przejął dowodzenie i musiał się trzymać swojego planu.
– Ale jak?
– Jak? Jak? Bo ja wiem? Przebierzesz się! Że ty to nie ty.
– Że jak ja to nie mam być ja?
– Srak. Mam znajomego w Gazecie, tego od przemian w murzynów. Będziesz pierwszym czarnym w Kult Ochronie. Tak zrobimy!
– Ło mamo! – zaskuczałem – ale to konieczne? Mi nic nie jest… To może ja sobie test zrobię, co?
– To rób! Za swoje rób, i masz być zdrowy. – zakończył Wafel.
– To pojutrze zadzwonię – powiedziałem, ale chyba do nikogo, bo połączenie zostało przerwane.

Po czterdziestu ośmiu godzinach miałem wynik, że nic mi nie jest. I w piątek rano ruszyłem do stolicy. W czwartek już nie dałem rady i trening, oraz wykład, przed pierwszym covidowym koncertem, mnie ominął. Za to w Stodole, na pięć godzin przed sztuką gały wyszły mi z orbit.

Ale zanim tam dotarłem, pierwsze przygody miałem w pociągu. Dwie osoby nie chciały założyć maseczek, więc w porozumieniu z kierowcą oraz kierownikiem składu, zatrzymaliśmy pociąg zaraz za Tunelem, w szczerych polach i wywaliliśmy antykowidowców precz. Pewnie dowieźlibyśmy ich do celu w kiblu, ale jeden kaszlał, a drugi miał taką gorączkę, że aż go trzepało a ciepło biło od niego na cały wagon. Większością głosów zainteresowanych dokonaliśmy więc odizolowania zagrożonych od maskowników i z dziesięciominutowym opóźnieniem ruszyliśmy dalej. Chorzy zostali w polach. Wojna wierzących w pandemię z niewierzącymi wybuchała na dobre, a mi w głowie zapętliły się słowa jednego z wyrzuconych, tego kaszlącego: „Ja was do tefałenu podam, kurwie syny! Wy nie wiecie kogo ja znam! Ja to całe pekape rozpierdole!”

W Warszawie ludzi było jakby mniej, choć z pociągów wylewało się, co rusz, prawdziwe tsunami. I ten smród. Ludzie woleli pierdnąć niżli kaszlnąć. A na smród to nawet maseczka była za słaba. Szybko przemieściłem się więc do metra i po kwadransie byłem w Stodole. Ale zanim do niej się dostałem, minęła kolejna chwila.
– Pan do kogo? Zapytał człowiek w gumowym odzieniu, zza podwójnej maseczki i przyłbicy. Całość dopełniały za małe, wykonane z grubej gumy rękawice.
– Goomi! Kult Ochrona! Ja do roboty! – zameldowałem.
– Z jakiej Rumuni? – zapytało monstrum blokując wejście.
– Gumi! Nie z Rumuni! Z Nowy Huty! Ja do pracy.
– Żyleta! Choć no tu. Ja nic kurwa nie słyszę w tym ubraniu! – wezwał posiłki bramkarz.

Drugi człowiek z obsługi klubu wyglądał jakoś lepiej. Miał kitel jak moja Notoryczna w swojej pracy, okularki pływackie, pewnie z Decathlonu, gumiaki, oraz maseczkę i przyłbicę, no i uszy miał odkryte.
– Słucham?
– Ja do pracy. Kult Ochrona. Gomółka.
– Aha. Proszę przygotować dokumenty, odsłonić czoło. Będziemy badać. Dejna – kiwnął głową na swojego kolegę – zmierz panu temperaturę, a ja wstukam peszel do systemu.
– Pesel chyba – poprawiłem lepiej ubranego.
– Nie pana sprawa. Jak powiedziałem tak powiedziałem.

Sytuacja się lekko napinała, jak zwykle w Stodole, ale byłem cierpliwy. Do pewnego momentu.
– Żyleta, to kurestwo znowu nie działa. – powiedział ten pierwszy do drugiego.
– Pokaż. Dejna, ty debilu. Znowu zmiażdżyłeś termometr. Drugi… W takim tempie nie będziemy mieli czym ludzi badać. Luboja! – wydarł mi się przy uchu, opryskując mnie swoją śliną – Wyślij Syrenkę po termometry. I zapytaj czy nie mają jakichś odporniejszych na ściskanie. Migiem. A pana zapraszam do toalety męskiej.
– Tuoalety?! – aż mi się język splątał.
– Tak. Toalety. Temperatura musi być zbadana. Jakkolwiek. Ale musi.

Toalety są zaraz po prawej stronie, wlazłem cały spocony, bo to zakrawało na jakąś farsę. Zaraz za mną wszedł kolejny przebieraniec, ale tym razem mały, a ubranie ochronne jakie miał, wisiało na nim jakby było o trzy numery za duże. Przynajmniej maseczka, taka jak te do szlifowania posadzek, była rozmiarowo okej. I czepek pływacki na głowie też miał dopasowany.
– Wilczur. Pielęgniarz. Żółwik! – wystawił do mnie pięść w podwójnej gumowej rękawicy – Proszę opuścić spodnie i to pod spodniami też.
– Że jak? – zbladłem, a pot zmienił się w rwącą rzekę.
– Przepisy. Ustawa z dnia 17 września o imprezach masowych, ustęp trzeci, [paragon czwarty…
– Paragraf. – poprawiłem
– Nieważne. „Uczestnicy zgromadzeń powyżej stu pięćdziesięciu osób muszą przejść obowiązkowy pomiar temperatury, wszystkimi dostępnymi przez prawo metodami” – wyrecytował – Spodnie i majty w dół. Inaczej nie wpuszczę. A i tak nie wiadomo czy wpuszczę, bo coś mi kolega nie najlepiej wygląda.
– Ale nie można badać przez paszczę? To też otwór – podpowiadałem alternatywne rozwiązania, bo taki termometr mieliśmy dwadzieścia lat temu w domu.
– Oczywiście, że można. Ale Luboja nie wiedział, i przebadał już trzy osoby metodą doodbytniczą, a że awaria wody jest od wczoraj, to tylko przecieramy papierem. Ale jak kolega z Krakowa… Bo ty z Krakowa jesteś, tak?
– Tak. Dokładniej z Nowej Huty.
– Aha. To jak kolega chce do buzi, to ja jeszcze raz może przetrę? – i zaczął przecierać urządzenie, a w oczach miał kurwiki, coś jak koń na widok owsa.

I przesadził z tym wycieraniem i termometr pękł mu w rękach, tnąc kciuk i fakapaluch, tak, że krew trysnęła jak z fontanny w Saskim Ogrodzie.
– Aaa! Aaa! Ratunku! Umieram! – wrzasnął, po czym zemdlał.
Do toalety wbiegły dwie osoby, w tym ta pierwsza miała zaparowane okulary i potknęła się o leżącego pielęgniarza Wilczura, a na nich wpadł ten trzeci, co biegł jako drugi. Wykorzystałem więc zamieszanie oraz znajomość sali i szybcikiem przemieściłem się na bekstejdż. Mijałem drzwi z przelepionymi kartkami: Kazik, Menager, Technika, Sekcja Dęta, Sekcja Rytmiczna, Gitarzyści, i w końcu znalazłem te swoje: Kult Ochrona. Byłem pierwszy. Wykończony opadłem na sofę i pomyślałem sobie, niczym elektryczna gitara: co ja tutaj robię? Dobrze, że jutro będę ze Świetlikami we Wrocławiu, odpocznę od tego zamieszania. Uff.

Po pierwszym kwadransie zapadłem w drzemkę, co po tylu emocjach od rana, nie powinno dziwić nikogo. Po trzecim ktoś mnie zaczął szarpać.
– I tylko Legia! Legia Walsawa! Kochana Legia! Supelpuchal dziś wyglaaaa! Góma! Pobudka!
Daro! Nareszcie ktoś znajomy.
– Daro! Byku! Ale się cieszę!
– To zdlowie! Za supelpuchal!
– Za to zawsze! Cracovia! – wypaliłem na cały głos, po czym wziąłem solidnego łyka z butelki, którą podał mi Darek, w trzewiach poczułem ogień, gałki oczne przekręciły mi się o sto czterdzieści stopni, i szybko wyparskałem wszystko na ścianę, na Darka, na swój plecak – CO TO KURWA JEST???
– Spilytus! Najlepszy na zalazę! Nie ma w tym loku alkomatu! Mamy się odkazać cały czas! – Daro wprowadził mnie częściowo w instrukcję z dnia wczorajszego.

Potem w kolejności pojawili się Guma, Kozi a na sam koniec, tachając wielki worek wpadł Wafel.
– Kurwa, musiałem wszystko przy drzwiach jeszcze raz odkażać! O Górni!
– Goomi … – poprawiłem.
– Dobra Górnik, przekazali ci?
– Co?
– Jak co? Co, co? No jak dziś pracujemy.
– No jeszcze nie, dopiero co wszyscy weszli. Co ty masz w tym worku?

Ale zanim Wafel pokazał mi zawartość worka, do naszej wysterylizowanej garderoby, wszedł menago. Jak go zobaczyłem, to aż przyklęknąłem z wrażenia. Pewus miał piękne, dopasowane ubranie z gumy. Taki kombinezon. Nogawki spodni przechodziły płynnie w buty, wszystko zapinało się z tyłu na zamek, który był odczepiany, żeby osoba rozpinająca ubranie mogła go od razu wrzucić do roztworu z płynem dezynfekująco-odkażającym. Rękawice były osobnym wyposażeniem, z elastycznej, dopasowanej gumy, zachodzące za łokcie. Ubranie miało kaptur, który dokładnie przylegał do głowy, w okolicy uszu wystawały takie jakby lejki, zapewne, żeby lepiej słyszeć. Całość dopełniały niezwykle szczelne okularki pływackie adidasa, gumowa nakładka na twarz w kolorze skóry białego, ale opalonego na Trumpa człowieka, i piękna, wykonana ze szkła hartowanego i srebra przyłbica.
– Witam panów! Ciesz…
– Piotruś! Ale się cie… – ruszyłem uściskać kolegę, ale złapał mnie Kozi.
– Dystans Guma! Dystans ma być! Tylko osoby umieszczone w tych samych pokojach mogą być bliżej.
– No właśnie. Widzę, że jeszcze nie znasz ustaleń z wczorajszej narady. Miałem ci wysłać mejla, ale poddałem laptop kwarantannie i nie miałem jak. Jeszcze raz witam. Wszystkie ustalenia z wczoraj aktualne. Wprowadźcie w nie Goomiego, podzielcie sprzęt. Przed drzwiami czekają na was trzy butelki spirytusu – to prezent i wkupne od nowych kolegów z zespołu. Bądźcie dla nich mili. Aha. I nie wypijcie wszystkiego przed pracą.
– No co ty! Piotruś! Myyyy? – Guma się rozmarzył – A mogę zobaczyć jakiej firmy?
– Co jakiej firmy?
– Nooo spirytus! – I wylazł za drzwi, żeby po chwili oznajmić – Lublin! Najlepszy! Podziękuj.
– Podziękuję. Dobra. Za dwadzieścia osiem minut zaczynamy. Wychodzicie pięć minut przed zespołem. Wprowadźcie Goomiego i powodzenia. Po koncercie nie spotykamy się z nikim, szczególnie z zespołu. Goomi śpisz w piwnicy u Zaciera. Wszystko jest sterylne. Reszta informacji przed kolejnym koncertem. Powodzenia.
– Na zdrowie!
– Guma… Niech chociaż wyjdę…
I wyszedł.
– Dobra dawaj po łyku Guma. Za nowych! – wydał komendę Wafel – i słuchać mi tu.

Wafel zaczął wyciągać z worka kombinezony i jakieś narzędzia. Kombinezony były chyba z demobilu, takie wojskowe, zabezpieczone dodatkową, bezbarwną gumą. Dostałem elkę, bo oczywiście nikt nie pamiętał mojego rozmiaru, a do tego nie wzięto pod uwagę mojej rozbudowy mięśniowej, która piła mnie w kroku i ledwo mogłem w tym podnieść ręce do góry, przez co moja ruchomość została ograniczona do minimum. Do kompletu miałem założyć maskę gazową MUA SzM41 – typu Słoń, podpinaną za pomocą rury z odkurzacza do umieszczonego na plecach wielkiego worka, z, jak mnie zapewniano pomiędzy toastami, wszytymi filtrami antycovid 19 generacji 4. Do łapania mieliśmy używać sieci, plastikowych spychaczy, długości dwóch metrów, zakończonymi gąbczastymi zabezpieczeniami, żeby nie poranić latających. Ogólnie chodzić miało o to, żeby nikt za barierki nie przeleciał, a jeśli już, to do sieci miał zostać złapany, i w tej sieci wyprowadzony do punktu sanepidu, umieszczonego z prawej strony sceny, gdzie po standardowych badaniach mógł wrócić przed scenę, albo zostać wywalonym na zbity pysk. Ale o tym już decydowały specjalne służby. My byliśmy za krótcy.

Przebrani czekaliśmy na godzinę zero. I popijaliśmy, żeby się odkazić jak najpełniej. Kiedy nagle, ni z tego niż owego, w drzwiach stanęły cztery osoby w uniformach, takich jakie mają od marca w jednostkach antykowidowych. Przy czym najmniejszy miał coś ala pagony na ramionach i order w kształcie przekreślonego wirusika na klacie. A może wirusik był wisiorkiem? Na bank był przekreślony.
– Czy jest tu Euzebiusz Wafel?
– Jestem. Abo co?
– Abo to. Właśnie przyszły pana wyniki. Robimy je standardowo wszystkim z obsługi, żeby moieć trzysta procent pewności. I ją mamy. Jest pan nosicielem.
– Ja? To nie możliwe… Ja nie … – Wafel nie wierzył, w to co usłyszał.
– I zapewne pana koledzy już też. W takim razie w imieniu Premiera Rzeczypospolitej i naczelnego Sanepidziaża kraju zostaniecie panowie w zamknięciu do jutra rano, po czym zostaniecie przewiezieni i odizolowani od zdrowej tkanki. I wyleczeni. Mamy nowy, pilotażowy program naprawczy dla skowidowanych. Ostatnie życzenie?
– Jakie ostatnie? My musimy łapać. My mamy przeszkolenie, my jesteśmy odkażeni. To nie jest prawda. – Wafel łkał, a my patrzyliśmy po sobie.
– A pan, panie Gumułka, nie zrobił badań temperatury. Wstyd.
– No bo ja…

Nie dokończyłem. W oknach montowano stalowe kraty, a drzwi zablokowano kasą pancerną, którą specjalnie sprowadzono, żebyśmy nie uciekli. Oczywiście próbowaliśmy się wydostać, ale sami wiecie, że po spirytusie wszystko wygląda lekko inaczej. Chyba gorzej. Jest sobota. Godzina 12:39, spirytus nam się skończył, jesteśmy załamani. Nie mamy żadnej informacji. Telefony nam nie działają, zastosowano blokadę numerów. Nie wiemy jak to się skończy. Dobrze, że podałem to opowiadanie, spisane na papierze toaletowym przekupionemu strażnikowi, któremu niestety wirus odebrał mowę. Mam nadzieję, że mnie zrozumiał i komuś z Kult Turystów je przekaże, a ten to przepisze, i wrzuci do sieci. A ja dam znać co u nas, jak tylko złapię zasięg. W końcu to dopiero początek pomarańczowej i kupa roboty przed nami. Bo bez nas, może być krucho. W końcu jesteśmy gotowi. Jak zawsze.