Po każdym sukcesie, a w przypadku mojej siatkarskiej przygody w nowohuckiej Wandzie, takim był awans do II ligi, przychodziła nadzieja na lepsze. Na lepsze pieniądze, lepsze wyniki, lepsze wszystko. W temacie Wandy marzyliśmy o ciepłej hali, regularnych wypłatach i sowitych premiach za wygrane mecze.
Drużynę wzmocniono nie byle jak, bo dwoma środkowymi z pierwszoligowym doświadczeniem, których sprowadzono z sąsiedniego Brzeska. Rafał i Krzysiek. Zdrowe, wielkie chłopaki ze sporymi umiejętnościami i dużym doświadczeniem. Wypłaty i premie też się, co prawda do czasu, zgadzały. Pozostało tylko ciepło – a raczej jego notoryczny brak, które w przypadku sportów halowych jest niezwykle istotne.
Sekcja nasza opierała się na środkach które zapewniał jej prezes i sponsor Bogusław. Klub miał ogarnąć zaplecze, sprzęt oraz kasę na sędziów, takie minimum do codziennego funkcjonowania. I starał się jak mógł. Raczej gorzej niż lepiej. Jak wspominałem wyżej, jednym z naszych marzeń była ciepła sala sportowa. Jeśli trenowanie i granie na poziomie trzecioligowym, w hali, na której jest około dziesięciu stopni Celsjusza, byłem w stanie zrozumieć, to kontynuowanie takich standardów poziom wyżej wyglądało co najmniej słabo. Żeby nie powiedzieć chujowo. Zdarzały się sytuacje, że rywale czy sędziowie kazali mierzyć temperaturę na obiekcie, bo przepisy jasno stanowiły, że poniżej pewnej temperatury gra jest niemożliwa. To pocierało się termometr i zaklinało rzeczywistość, wiedząc, że taka akcja jest słaba i żenująca.
Wanda to był specyficzny klub jak nie wiem co.
Nie wiem czy to po awansie, czy może rok wcześniej, chyba dzięki pieniądzom z miasta, wyremontowano sieć ciepłowniczą na obiekcie i kupiono nowy piec. Miało być wszystko na poziomie. I było by, gdyby nie to, że pilnujący hali chłopki – roztropki, napaliły w piecu na maksa, zapominając o poodkręcaniu zaworów. Po napaleniu poszli, jak co drugi dzień, w gaz, tak do spodu i piec rozerwało. Wróciliśmy więc do korzeni. Albo precyzyjniej, do krainy, bez mała, lodu.
Poza nami siatkarzami, Wanda posiadała sekcje żużlową, piłki nożnej chłopaków i może kobiet, była sekcja ping-ponga, którą zarządzał Albercik – miłośnik kauczukowej piłeczki i jeszcze większy miłośnik odbijających tę piłeczkę dziewcząt, a dla nas kierowca wesołego autobusy którym pruliśmy po Polsce południowej.
Najciężej było utrzymać żużel. Znaczy sekcję żużlową. Kraków nie posiada jakichś wielkich tradycji w tym sporcie, ot w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych jeżdżono w kółko, ale zaprzestano, bo wyników nie było. W 1993 roku dzięki zapaleńcom, motory zaburczały przy ulicy Bulwarowej, ale poziom był taki sobie. Bo nie było nigdy na tyle kasy, żeby dokulać do czołówki krajowej. Nie powiem, było bardzo fajnie, bo sam miałem, po reaktywacji, przyjemność bywać na stadionie i przy drinku, leżąc na trawie wdychać metanol i podziwiać częściej kraksy niż pasjonujące wyścigi, co jednak w niczym mi nie przeszkadzało. Stadion Wandy był jednym z niewielu obiektów w mieście, na którym piło się do spodu, pomimo zakazów i nakazów. Kulturalni kibice chodzili, więc organizatorzy przymykali oko na spożywanie na sportowym stadionie płynów wyskokowych.
I tak jak w Wawelu otarłem się o Roberta Korzeniowskiego, tak w Wandzie otarłem się o „czarny sport”. Z tym pierwszym byliśmy kolegami klubowymi, często korzystając wspólnie z klubowej sauny i innych udogodnień. Robert, był niesłychanie spokojnym, życzliwym chłopakiem. Żadna tam gwiazda. Olimpijczyk, Mistrz Świata, Europy, Polski i diabli wiedzą czego. Trochę darliśmy za jego plecami łacha z dyscypliny chód sportowy, ale na co dzień byliśmy pełni podziwu dla jego wyczynów i normalności. Prawdziwy Mistrz. Szkoda tylko, że w życiu prywatnym mu się obie stopy od podłoża oderwały, ale co zrobisz? Każdy sobie coś tam skrobie.
Tej normalności nie mieli żużlowcy, których znałem. Byli kosmitami na swoich błyszczących motorach. Coś jak u Wańki Wstańki & Ludojades:
Dobry wieczór! WSK – wiejski sprzęt
kaskaderski!
Ref. Wiejscy motocykliści
Na swych błyszczących maszynach
Wiejscy motocykliści
Na swych błyszczących maszynach
Rumiani chłopcy na motorach
Sworne dziewuchy podoczepiane
Rumiani chłopcy na motorach
Nowa kultura prosto z pola
Wańka Wstańka i Ludojades
Szczególnie ci dwaj, którzy z powodu nie wypłacanych gaż postanowili zastrajkować. Tylko nie tak byle jak. Oni to zrobili z przytupem. Postanowili wziąć klubowe władze głodem. Ale to było medialne! Ale to było odważne! Ale to było pionierskie! Dla tych którzy czytali, oglądali i byli w chuj daleko od tematu. Nawet nas robili w bambolo. Jak trenowaliśmy, to byli przykuci kajdankami do kaloryfera. Dawaliśmy im wsparcie słowem, bo sami zaczynaliśmy mieć opóźnienia w wypłatach i ogólnie było nie fajnie. Aż zapadał zmrok, hala pustoszała, a nasze gagatki wracały do życia na pełen bak. Były dziewczyny za pieniądze, było KFC, było alko. Było słabo, słabiej aż nagle nastąpiło wielkie BUM!
To był Sylwester 2001. Chłopaków poniosło. I to nie z głodu. Z nadmiaru adrenaliny, wódeczki, po której wypiciu udali się na pole, pod stadion. A może pili na głodnego? Tego nie wiem. Jak już na to pole wyleźli, oczom ich ukazał się zaparkowany przy obiekcie autokar. Motor, autobus, jeden ciul jeśli masz ochotę pojeździć. Włamali się więc do niego, tego autobusu, odpalili go i zaczęli jeździć po placu, na którym pojazd był zaparkowany. Tak im to szło opornie, że zatarli silnik. Rano ktoś odkrył, że coś dziwnego stało się tej przełomowej nocy. Jak połapano wszystkie sznurki, kolegów żu(ż)lowcó przycisnęła policja i polegli na pierwszym wirażu. Klub miał po przesłuchaniu sznurki od maszyny startowej w ręce i za obopólną zgodą rozwiązano kontrakty, zakopując wszystkie brudy pod nowohucki śnieg. Chłopcy motorowcy zrzekli się wszystkiego o co walczyli, spakowali manatki i kręcąc się w lewo odeszli w siną dal.
Żuzel żużlem, motory motorami a na naszej wyziębionej hali sprawy miały się średnio, bo i średnio nam się powodziło w lidze. Postanowiono więc zmienić trenera i na ulicy Odmogile pojawił się legendarny trener, prawdziwy specjalista od piłki plasowanej, Jerzy Piowowar. To był największy z największych, pod którego batutą miałem przyjemność poruszać się krokiem odstawno – dostawnym, przekładanką, plasować, bronić i przyjmować. Popularny Piana był mistrzem spokoju. Nie krzyczał, nie kurwował, nie obrażał się z byle powodu. Zaufaliśmy mu bezgranicznie i po ciężkiej walce zachowaliśmy miejsce w drugoligowej stawce.
I wtedy to, po raz pierwszy, po ostatniej piłce sezonu miałem siatkówki dość. Byłem fizycznie i psychicznie wykończony. Praca, siatkówka i rodzina, której skład powiększył się do cyfry trzy, wysysały ze mnie życie. Trzeba było pozmieniać priorytety i rodzinę postawić na szczycie góry. Reszta miała być tylko dodatkiem do osiągnięcia nirwany.
Pierwszą decyzją była rezygnacja z gry w Wandzie. W sumie, to chciałem już dać sobie spokój z siatkówką na wieki wieków. Nie było z tego finansowych bodźców, a sama przyjemność z grania i trenowania już nie napędzała z równą mocą. Chciałem więcej czasu spędzać z synem i to był argument za rezygnacją z półzawodowej zabawy w sport. Tym bardziej, że i Wanda kulała finansowo i nie wszystko co grając w niej zarobiłem, otrzymałem. Chciałem, chciałem, chciałem a wyszło jak wyszło. Sportu tak szybko się nie porzuca. Co wkrótce miało się okazać prawdą.