To już tyle lat na soundsystemie u Kazika
Za marne sto pięćdziesiąt złotych co dzień tyram
Pracuje, żyję, choć mało mam, Bóg mnie chroni
I już niedługo zawołają mnie na mikrofon
To dobry didżej gdzieś tam sobie z boku stoi
Ja nie mam czasu żeby tutaj coś pierdolić
Zawołaj mnie jeśli mnie potrzebujesz
Ja za te sto pięćdziesiąt złotych tutaj służę
I choć pracuję tutaj w pocie czoła
To wiem, ze Pan gdzieś tam z góry on mnie wspiera*
*fragment utworu Janusza „ Na soundsystemie u Kazika”
Na poznańskim koncercie, przed kamerami i milionową publicznością okazało się, że mam talent do łapania ludzi na koncertach zespołu Kult. Szczególnie dziewcząt o wadze do sześćdziesięciu kilo. Poza tym jednym, nie złapanym przeze mnie pijakiem, reszta została połapana sprawnie i nie musiała korzystać z pomocy ambulatoryjnej. To zadecydowało o powołaniu mnie do formacji Kult Ochrony na jesienny sezon koncertowy w 2005 roku.
– Cześć Tomuś. A nie chciałbyś pojechać z nami w trasę pomarańczową? Jako ochrona. – telefon od menadżera mojego ukochanego zespołu miał miejsce jakoś pod koniec lata.
– Oczywiście. A kiedy konkretnie? – zgłosiłem wstępny akces do grupy łapaczy.
– Zaczynamy trzynastego października, w Toruniu. Potem Gdańsk, Szczecin, Kraków i inne.
– Jadę! – byłem wkultowstąpiony.
Jednak w mojej pracy, którą wtedy uprawiałem, postanowiono mi pokrzyżować plany. Szybo wiec musiałem zameldować problem szefowi.
– Cześć Piotruś. Kurde. Plany mi się pokomplikowały. Do osiemnastego października jestem na Krecie. Z pracy mi kazali lecieć. Na tydzień.
– To może zaczniesz od Krakowa? Dwudziestego pierwszego?
– Jasne! Jak tylko wrócę to się zdzwonimy. Wyślij mi resztę terminów, żebym sobie wszystko poustawiał.
– To jesteśmy umówieni. Udanego wyjazdu i do usłyszenia.
– Pa! – pożegnałem się radosnym smutkiem.
A nawet lekkim wkurwieniem. Czekała mnie przygoda życia, a w robocie, pomimo zajęcia miejsca poza podium, szefowa firmy Bel-Pol, mojego wtedy zakładu pracy, zadecydowała, że „pan Gomółka to do tej Grecji to ma lecieć i koniec, bo choć minimalnie przegrał konkurs to i tak zasłużył”. Konkurs polegał na tym, że trzeba było sprzedać jak najwięcej metrów kwadratowych podłogi panelowej firmy polskiej, która najlepszym kierownikom i szefostwu firmy fundowała atrakcyjny wyjazd z darmowym ochlejem, wyżerką oraz zwiedzaniem. Nie powiem, kusił ten wyjazd bardzo, bo nie dość że w Grecji, a nawet na Krecie nigdy nie byłem, to jeszcze pierwszy raz w życiu mogłem polecieć samolotem. Ale jak to się miało mieć do trasy z Kultem? Jednak nijak kurwa! Ni-jak.
Kontrolowałem więc konkurs i sprzedaż utrzymywałem na bezpieczną odległość od podium. I kiedy po podsumowaniu okazało się, że minimalnie przegrałem wczasy u Greka, byłem szczęśliwy. Niedługo niestety, bo jak pisałem wyżej, szefowa, pani Barbara, dokoptowała mnie do wycieczki pomimo mojego wysiłku w ustawieniu końcowej tabeli.
Wyjazd był fajny. To trzeba uczciwie przyznać, bo wcześniej mało kiedy byłem tak doceniony. Poza tym wcześniej byłem tylko w Bułgarii, Czechosłowacji i Zakopanem. No i nad Bałtykiem, oczywiście. Za gnojka ta Bułgaria była, czyli bardzo dawno i nie samolotem leciałem tylko jechałem pociągiem. Można więc powiedzieć, że zagranica, świat, były mi raczej obce. Niestety, wyjazdy z roboty mają to do siebie, że są z roboty, a w robocie nie wszystkich się lubi. Do tego zostawiłem w domu Notoryczną i małego synka oraz gdzieś w Polsce Kult. Byłem trochę złamany w pół takim obrotem spraw. Cierpiałem bardzo, ale też starałem się skorzystać z wyjazdu jak najwięcej. Samolot, Kreta, wypasiony hotel z basenem, ciepłe morze pomimo października, wszystko jednak oszałamiało mnie bardzo i pomimo smutku konsumowałem to całym sobą. Do tego miałem za współspacza znakomitego kolegę z Gdańska. Marka ( jeśli miałeś inaczej na imię, przepraszam, wiesz, ja pamięci do imion to za cholerę nie mam).
Marek był obyty w świecie jak ja na starej Hucie. Znałem tylko ruski, a on nawet po angielsku potrafił się dogadać. A ja to wtedy to chyba nawet fakju nie umiałem powiedzieć. Dlatego uczepiłem się go jak ogon psa, i daliśmy wspólnie radę. Wyjazd był bardzo udany. Objechaliśmy całą wyspę, byliśmy w wąwozie tam na dole mapy, koło tej plaży, co kręcili reklamę Bounty czy coś takiego, pooglądaliśmy miasta na mapy górze, oraz uczestniczyliśmy w mega wyprawie na piękną wyspę Santorini. O tej wyprawie kilka zdań muszę koniecznie napisać.
Wyprawa na Santorini miał być oliwką na fecie naszych wczasów. Wystartowaliśmy rano, takim szybkim statkiem, katamaranem pasażerskim czy coś w ten deseń. Miało nas to dostarczyć na Santorini w półtorej godziny. Nie pamiętam czy udało się być punktualnie, ale jeśli nie to nie ma co mieć pretensji do kierowcy tego ścigacza. Ponieważ na morzu był potężny sztorm.
Nasz okręt zabierał na pokład około stu osób. Zaraz po wypłynięciu zaczął się dramat. W skali Boforta mogły być nawet pod dyszkę. Po dziesięciu minutach pierwsze osoby zaczęły mieć zwroty a wszyscy mdłości. I kiedy pierwsi zaczęli wymiotować, domino ruszyło. Wszyscy trzymaliśmy w rękach woreczki na niestrawione jedzenie, które próbowało za wszelką cenę opuścić nasze trzewia. I czekaliśmy na swoją kolej. Wymiotowali prawie wszyscy. Do worków, pod nogi, a jeden nasz menadżer wyższego szczebla, upaprał sobie całe ubranie i po dopłynięciu do celu musiał zakupić wszystko nowe, bo to co miał na sobie śmierdziało strasznie i nie nadawało się już do niczego. Z tej setki ludzi plus załoga, to nie zwróciły treści żołądka tylko trzy osoby z pasażerów, w tym ktoś tam, ja i mąż szefowej, Pan Szef, oraz większość załogi, bo byli też tacy marynarze, którym się niestety ulało, co świadczy o tym, że lekko nie było.
Po zwiedzeniu wyspy na miękkich nogach, albo precyzyjniej jej małej ale uroczej części, szefowa podjęła decyzję o bezwzględnej zmianie powrotnego środka transportu. Nawet zapewnienie jej przez szefa katamaranu, że sztorm już minął precz i najbliższy będzie Zeus wie kiedy, nie podziałało i szefowa klnąc się na Posejdona kazała naszemu odświeżonemu menadżerowi szukać czegoś, co się gibać w drodze powrotnej nie będzie. Nawet przepadek grubej kasy, bo bilety jedne przepadły a drugie trzeba było zakupić, na szefowej nie robił wrażenia. Gwarancja nie przeżywania koszmaru zwrotu treści na oczach pracowników warta była każdych pieniędzy. Menago dał radę i wracaliśmy statkiem tak wielkim jak kościół Arka w Nowej Hucie. Oczywiście zamiast godziny i trzydziestu minut, toczyło się to monstrum godzin pięć. Ale udało się i wcale nie bujało.
Po tej kretyńskiej przygodzie, pozostało mi już tylko czekać na spełnienie marzeń i pracę w Kulcie Kazika.
Piątek 21.10.2005 roku nadszedł jak z katamaranu strzelił. Szybko i bezsztormowo. Na hali Wisły zameldowałem się z wyprzedzeniem. Piotrek przedstawił mnie nowym kolegom, których imion czy ksyw nawet nie zapamiętałem ze strachu i kazał im się mną zająć. Przywitali mnie jak swojego, burcząc coś pod nosem i patrząc na mnie spode łba. Całe szczęście zespół mnie przygarnął towarzysko i wejście miałem przez to łatwiejsze. Nowi koledzy nie patrzyli już bykiem, tylko z litością. Bo nie widzieli mnie w akcji i nie wiedzieli czego się po mnie spodziewać, czy nie będę zawadzał albo co gorsza przeszkadzał i kablował.
Kiedy stanęliśmy pod sceną na hali zgasło światło, zespół zaczął grać a ja rozpocząłem swoją prawdziwą karierę z zespołem Kult. Oparłem się o scenę jednym łokciem, dłonie zaplotłem na brzuchu, a nogi skrzyżowałem niechlujnie. Sektor dostałem raczej centralny, bo tam było najwięcej roboty a nikt nie miał zamiaru zapierdalać za mnie. I kiedy to światło zgasło, zespół zaczął grać, to po kilku taktach na moim odwłoku wylądował człowiek. Głową na dół, nogami u góry. Mało się ze strachu nie zesrałem. Uwolniłem ręce i w ostatniej chwili złapałem to coś w pół pasie. Światła się zapaliły a ja trzymałem do góry nogami, małą, chudą dziewczynkę, którą tłum w swoim podekscytowaniu przerzucił w stronę sceny. Jak dobrze się stało, że stałem na drodze jej przelotu, bo jeśli przelatywała by pół metra w lewo czy w prawo, to mogła by tego nie przeżyć. Ale znowu się udało, jak w Poznaniu i mogłem przerażony wrócić do swojej roboty, pod czujnym okiem Kult Ochrony, która robiła sobie ze mnie podśmiechujki. Ale jak zobaczyli, że sroce z dupy nie wypadłem i nie boję się pracować, zaczęli mnie pomału akceptować.
Po koncercie raczej szybko uciekłem do domu. Ale w euforii zapewne, bo stałem u stóp swoich idoli i pracowałem dla nich i z nimi. Nazajutrz pojechałem, chyba swoim transportem do słynnego Katowickiego Spodka. Tego magicznego miejsca które Kult od lat zapełniał w całości i do którego chciałem się wybrać pod koniec XX wieku, przez co o piczy włos z pracy nie wyleciałem. A było jakoś tak.
Kult miał grać w piątek w Spodku, może w dziewięćdziesiątym ósmym roku, może rok potem. Wymarzyłem więc sobie, żeby pojechać i w największym trasowym wydarzeniu uczestniczyć. Pojechałem więc do pracy autem, może nawet był to jeszcze fiat 125 p. w kolorze czerwonym. Od rana nosiło mnie strasznie, nie mogłem w sklepie usiedzieć na dupie, wieczorny trening olałem ciepłym sikiem dając jednak znać, że w sobotę na mecz oczywiście pojadę. I z tych całych emocji, pozwoliłem sobie zamknąć sklep cztery minuty wcześniej, nieświadom tego, że po uzbrojeniu alarmu sygnał idzie do szefa. Cztery pierdolone minuty, po całym dniu siedzenia z samym sobą. I zanim wyjechałem za bramę pracowniczej miejscówki, już miałem telefon, zjebkę jak sto osiem i wezwanie w sobotni poranek na rozmowę dyscyplinującą. Czas był wtedy ciężki, rynek pracy się kurczył jak jajca w zimnym morzu, w klubie sportowym Wawel oczywiście chuja płacili, a ja miałem zarobić sobie na wykończenie mieszkania które kupowali mi kochani rodzice.
Tak mnie to wszystko rozbiło emocjonalnie, że zrezygnowałem z wyjazdu. W pracy dostałem ostrzeżenie, że to pierwszy i ostatni taki wyskok, odebrano mi premię za najbliższe trzy miesiące, i ogólnie pokazano mi miejsce w szeregu. Tak to u prywaciarza funkcjonowało. Z drugiej strony dostałem też nie byle jaką nauczkę i wyciągnąłem z niej wnioski na przyszłość.
W końcu do legendarnego Spodka dotarłem po latach, i to nie w roli widza, statysty, a funkcyjnego robotnika mojego ukochanego zespołu. Pamiętam jak wielkie wrażenie zrobił na mnie ten tłum ludzi przed sceną. Strach też mnie na pewno obleciał, bo obydwa dotychczasowe koncerty zaczynałem niezbyt uważnie, przez co w końcu ktoś mógł pod moimi nogami zginąć na śmierć. Skoncentrowałem się więc na zadaniu jakie mi szef Piotr wyznaczył czyli łapaniu takim profesjonalnym, bez dotykania dziewczęcych piersi i okolic innych. Co ja się musiałem przy tym nagimnastykować. A i tak kilka dotknięć było, ale nie tak oficjalnych jak u moich bardziej doświadczonych kolegów. Po koncercie zawinąłem się chyba do domu, bo jeszcze nie byłem świadomy co mi wolno a czego nie. Potem się dowiedziałem od Kazika, że raczej nie wolno mi jechać na noc bo niebezpiecznie jest jeździć nocą. A wolno, czy nawet trzeba biesiadować z kolegami.
Ale wtedy raczej pojechałem do domu, do rodziny kochanej. Tym bardziej tak mogło być, bo do ochrony w rzeszowskiej Akademii nie było potrzeba wszystkich Kult Ochroniarzy i niedzielę miałem wolną.
Kolejny wyjazd wypadł mi w czwartek. Do Wrocławia. Tam zaczęliśmy przełamywać lody, ale nie takie jak pewnie część z was pomyślała, tylko takie inne, z podstawowymi członkami, ale dalej nie tymi o których cześć was myśli. Trzon organizacji stanowili: Bzyk, Guma i Daro. Był jeszcze wtedy z doskoku Arkusz, z tych ważnych i taki jeden, ksywa Wafel. I tyle. W zależności od wielkości obiektu w którym zespół koncertował, było nas dwóch ( Rzeszów), czterech, pięciu albo i ośmiu ( Spodek). Po koncercie, w czasie którego znowu nikt nie ucierpiał z naszej winy, wróciliśmy do hotelu i starszyzna ochroniarska zadecydowała.
– Za dziesięć minut na dole. Idziemy na miasto.
Myślałem, że zabalujemy z zespołem, ale może wtedy jeszcze sypialiśmy w innych hotelach, albo zespół miał inne plany. Ruszyliśmy więc na miasto samą bramką.
– A ty to co robisz na co dzień ? – Bzyk był ciekawy co u mnie, jak jakiś komisarz śledczy.
– Jestem kierownikiem sprzedaży detalicznej w sklepie z panelami.
– Ooo. Zarobas. To dobrze. Stawiasz!
– A skąd się w Kulcie wziąłeś? – Guma też węszył jak jakiś pies.
– A znam Kazika, Piotrka i chłopaków od kilku lat i mnie zaprosili.
– A gras jesce w siatkówke? – zaseplenił Daro jako ostatni.
– Nie gram już. A wy to co robicie na co dzień?
– Nie interesuj się, bo cie ktoś aresztuje. – Bzyk zakończył wspólne poznawanie się. – Idziemy do knajpy.
I poszliśmy. Do jednej, do drugiej a nawet trzeciej. A że piwo tanie nie było to Bzyk podjął strategiczną decyzję.
– Idziemy do sklepu na zakupy. Wódka, napoje, jedzenie i wracamy do hotelu się najebać.
– Tak jest! – przyklasnęli wszyscy jak w wojsku.
– Tak jest. – powtórzyłem za wszystkimi z opóźnieniem bo w wojsku nie byłem.
Nakupiliśmy ze trzy siatki różności i w drodze powrotnej postanowiliśmy podejść jeszcze do jednego klubu. Wafel ciagnął, bo chciał zobaczyć czy czasem nie ma tam jakichś dziewczyn którym moglibyśmy się spodobać i które mogły by zabrać się z nami na hotelowy balet albo i na jogę. Ja byłem co prawda na nie, bo moje szczęśliwe zakochanie trwało, ale kto tam młodego posłucha? Więc weszliśmy.
Wejście do klubu było na parterze, potem przez klatkę schodową z półpiętrem wchodziło się do dużej sali z barem i tanecznym parkietem. Na wejściu niezbyt miło powitała nas miejscowa bramka, robiąc nam problemy z wejściem z naszymi zakupami do klubu. Ale któryś z nas powiedział, żeby spierdalali bo my tylko na chwilę i po ocenie sytuacji wyszło, że mamy przewagę liczebną i możemy na chwilę wejść. Stanęliśmy przy barze, ale tak, żeby barmani nas nie zaczepiali i żebyśmy nie musieli kupować niczego do picia, bo szkoda nam było kasy. Wafel się oderwał od grupy i pląsając wybierał co ładniejsze i samotne dziewczyny i coś im szeptał do ucha. Po minach zaczepianych dziewcząt wnioskowałem, że chyba nie rozumieją intencji kolegi, który, przynajmniej z pewnej odległości wydawał się być niezwykle miłym i kulturalnym facetem. Jednak kiedy po kilku próbach rozmowy się nie kleiły i w końcu o mało co nie dostał plaskacza w pysk, podszedł do nas i zarządził:
– Spierdalamy stąd.
I ruszyliśmy przez klatkę schodową, na której półpiętrze była niezabezpieczona wnęka z przełącznikami różnymi oraz głównym wyłącznikiem prądu. Widząc to całe dobro na wierzchu, Bzyk, który kochał elektryczność, wajchy wszelakie i ogólnie nie potrafił obok czegokolwiek przejść obojętnie, złapał za wyłącznik i jednym płynnym ruchem pociągnął go na dół. I zapanowała ciemność. Wraz z nią nastała cisza jak makiem zasiał a po chwili, takiej dłuższej, kilkusekundowej zapanował chaos jak w piekle. Ludzie, których było w klubie kilka setek zaczęli w panice drzeć mordy jakby koniec świata nastąpił. Dziwnie to wszystko wyglądało, bo my na ich tle byliśmy spokojni jak zawsze. Może dlatego, że widzieliśmy światełko w drzwiach wyjściowych? A może oświecały nam drogę światła miejscowej bramki, która w panice ruszyła po schodach do góry ratować klubowiczów.
– Z drogi kurwaaaaaa! – przepychali się obok nas – Z drooooogi!
– E uważaj kurwa. Nasze zakupy! – prosiliśmy ich o ostrożność bo reklamówki mieliśmy napakowane na full.
Wyszliśmy sprawnie nie rozumiejąc co może być przyczyną takiej paniki. Brak światła? Bzyk wiedział najlepiej i służył wszystkim pomocą:
– Chyba wam prąd odcięli za niepłacenie. Albo korki wam wyjebało. Dobranoc!
I ruszyliśmy przez rozbawiony wrocławski rynek do hotelu. Wafel był trochę smutny więc go próbowałem zagadać.
– Ty, co ty z tymi laskami w tym klubie gadałeś?
– Ja? Nic. Pytałem tylko czy nie chciały by jogę ze mną poćwiczyć. Ale nie chciały. To mi smutno.
W ogóle ten cały Wafel to jakiś miłośnik jogi był straszny i do tego nie gawędziarz. Skąd on się wziął, tego nikt nie wiedział. Brylował w ochronie w warszawskiej Stodole, był miły, kulturalny, małomówny raczej, i potrafił odróżnić Kult od KNŻ-tu. Ale poza pracą to był pies na jogę. Dawała mu podobno jakąś metafizyczną łączność ze wszechświatem.
Na którąś z tras pojechał z kolegą i po koncercie oderwali się od grupy szybko, bo w trakcie pracy pod sceną poznali dwie miłe panie, które zaprosili do pokoju, żeby wypić kawę i podyskutować o jogowaniu. Jedna poszła z marszu, druga musiała zadzwonić do męża, żeby z kolacją nie czekał bo ona niby jest u koleżanki. Nikt wtedy przecież nie odważył by się powiedzieć prawdę, że ćwiczy jogę ze znajomymi. Bo joga była wtedy passe.
Więc zanim ona tam doszła, to Wafel z kolegą i koleżanką zaczęli już tę jogę ćwiczyć. W trójkę. Podczas zmiany pozycji z Supta Gomukhasana czyli na polski z Pozycji Leżącego Krowiego Pyska na Parivrtta Surya Jantrasana czyli najzwyklejszą Pozycję Słonecznego Kompasu, kolega Wafla tak nieszczęśliwie obrócił ćwiczącą, że złamał jej obojczyk. I ona w takiej dziwnej pozycji Kompasu została, z wiszącą, bezwładną ręką, aż do chwili kiedy ta druga doszła. Jednak ćwiczyć nie przestali, pomimo tak poważnej kontuzji. Joga to joga i jak widać, żartów z nią nie ma. Ciało i duch są widocznie możliwe do opanowania pomimo złamań i bólu. Albo przynajmniej można się o to postarać.
Zabawę w sezonie pomarańczowym 2005 zakończyłem w Łodzi na hali miejscowej Anilany. Całą sztukę byłem smutny strasznie. Po pierwsze, było mi smutno bo przez cały koncert przypominałem sobie o upadku sekcji halowych naszego Hutnika, który przecież nie raz mierzył się z Anilaną w piłce ręcznej, po drugie musiałem mieć pierońskiego kaca po Wrocławiu, a po trzecie zacząłem tęsknić za rodziną. Dopiero co byłem na Krecie i zaraz po tym wskoczyłem w wir rokendrola. Do tego codziennie zasuwałem do pracy i rodzina cierpiała.
Po koncercie podszedł do mnie Piotrek, który miał też jakieś psychologiczne zdolności.
– Tomuś a co ty taki smutny jesteś? Za rodzinką pewnie tęsknisz.
– Nooooo. Bardzo.
– To jak chcesz to na następne koncerty nie musisz przyjeżdżać.
– Jak nie muszę, to posiedzę w domu. Ale za rok jestem na całej trasie. Żadnych innych wyjazdów w tym terminie!
– To jesteśmy umówieni.
I byliśmy. W kolejnym roku ruszyłem już wszędzie tam gdzie Kult mnie wezwał. Czyli prawie wszystkie koncerty zaliczyłem. A jakie to były miejsca, zobaczę i opisze jak tylko mi się zachce przypomnieć.
Trzymajcie kciuki!