Pies Ceramiczny
Pan Poeta wpadł mi do sklepu jak ten sam wiatr. Jak na niego nadspodziewanie energicznie i żwawo.
– Marc Ribot gra w Katowicach 24 listopada. Jedzie? – rzucił mi za biurko informację.
– Jasne! – odparłem natychmiast i natychmiast zapomniałem kto gra, bo pamięci do imion nie mam , a co dopiero do nazwisk, czy nie daj Bóg do imion i nazwisk razem.
– Znakomicie. Mam obiecane pięć wejściówek. Jedziesz ty, Maciek, Tekla i Ola. Zmieścimy się?
– Oczywiście. Bezproblemowo. – Turanik to pojemne auto i taka miła piąteczka dawała szansę na podróż w komforcie.
Coś tam jeszcze pogadaliśmy, zanotowałem datę w telefonie komórkowym i Pan Poeta, który jest także Panem Wokalistą poszedł.
Jak już sobie poszedł, a klienci przemielili mi się nawet żwawo, odpaliłem telefon, żeby zobaczyć jak ja w ogóle z czasem stoję. Do Rajota, bo tak po dziesięciu minutach go nazywałem w swoim tumańskim braku pamięci do nazwisk, było jeszcze ze dwa miesiące. A ta niedziela, właśnie ta, 24 listopada miała być moją pierwszą niedzielą w listopadzie wolną i poświeconą na spędzenie czasu z rodziną, polską ekstraklasą, na kanapie, przy grzejniku odkręconym na 4. Bo na 5 termostat nie działa i grzejnik grzeje jak pojebany a ja na to muszę zarobić. Dlatego w planach marzyłem o grzejniku na 4.
Ale obiecałem.
W sumie bardziej niż nieobecności w domu obawiałem się zmęczenia po trasowego i depresji, która podstępnie już kilka razy zaatakowała wtedy, kiedy za oknem było szaro, buro i ponuro. Jesienią i bezśnieżną zimą. Wtedy to, nawet jakby nie wiem kto grał, to moje umęczone ja miało to w dupie i kazywało mi leżeć przed telewizorem i tempo wpatrywać się w byle co. Ale nie ze mną te numery Bruner i walczę. I jest od dłuższego czasu wszystko pod kontrolą.
Trasa z Kultem, w roli łapacza-ochroniarza w dziesięciu przypadkach i współorganizatora w przypadku jednym, przeminęła płynnie i cudownie.
Nawet taki grafik:
– Piątek. Na 10.00 do pracy. O 14.00 koniec i szybko na dworzec. 15. 17 pociąg do Łodzi Widzew. Tam dzięki serdecznemu koledze na salę. 19.00 – 23.00 robota fizyczna w hałasie ( ale mam stopery!)
– Sobota. 2.15 autobus do Krakowa. 7.15 w domu. 7.30-8.15 śniadanie, toaleta i na 9.00 do pracy. Ale to sobota więc tylko do 13.00. Stamtąd do domu, obiad, leżakowanie i 16.30 start do Katowic. 19.00-23.00 fizycznie w hałasie ( stopery dalej mam. Zawsze mam, jak nie zapomnę kupić w aptece). 23.47 powrót do domu. Jestem kierowcą, więc czysty jak łza. Dzięki temu mam taką znakomitą formę w codziennym życiu.
– Niedziela. Od 11.00 w Łaźni Nowej praca. Umysłowo fizyczna. Stres jak Rudy 102 pod Studzienkami. Do tego przed koncertem w hotelu gaśnie prąd, na jedną dobę, na sali jest ciepło jak w Afryce, a zespół co gra jest po Spodku i spodkowych baletach przy trunkach różnej mocy. Trudno.
– Poniedziałek. O 1.30 jestem w domu. Umęczon jak Pącek pod Piłatem. Na 10.00 stawiam się w pracy. Byle do czwartku. Trzy Warszawy i jedynka w hotelu niosą
nadzieję na regenerację.
O. Taki grafik nie złamał mnie tego roku. Ani fizycznie ani psychicznie. ( Dzięki Roman! Dzięki Seba!)
Na tydzień przed występem Ceramicznego Psa, w tym całym kotle pracowniczo-koncertowym, o całej wycieczce już zapomniałem. W głowie mi latał wianek, badylek i baran, a wszystko to działo się tu,tu,tu. Bo mój mózg mieszkał w Polsce. Do tego wszystkiego, żeby nie wypaść z muzycznego obiegu zbyt gwałtownie, na dzień przed wypadem do Katowic miałem dla Galicji oporządzić Lady Pank w teatrze Łaźnia Nowa, bo szef Janusz sobie Jarocin z lat 80 tych we Wrocławiu urządził. To pachniało mega zmęczeniem, planowałem więc po robocie z Pankami lekko nadużyć tego i tamtego, a niedzielę spędzić z rodziną i polską, tfu, ekstraklasą.
Koło środy albo czwartku misternie tkany plan uległ całkowitej zmianie.
Zanim pierwszy klient do teleskopów kropka pl dotarł, wpadł On. Pan Poeta i Pan Wokalista w jednym.
– Jadę do Łodzi. Ola poszła do pracy. I ten tego.
– Jasne. – zrozumieliśmy się w mig w sprawie akcja 200.
– A w niedzielę o której jedziemy? Musimy być przed osiemnastą pod klubem. Zanim zaczną wpuszczać ludzi, organizator nas wprowadzi. Jedziemy we czwórkę. Najwyżej sobie kogoś jeszcze weźmiemy. Szkoda żeby wejściówka przepadła.
O kurwa, zakląłem siarczyście w środku siebie, ale tak, żeby kolega nie zauważył, że o wszystkim w sumie trochę zapomniałem. A o koncercie na wyjeździe, całkowicie.
– A gdzie ten koncert jest dokładnie? – dobrze, że pamiętałem chociaż, że na koncert żeśmy się umawiali.
– W Hipnozie. Na placu takim a takim w Katowicach.
Zanotowałem, żeby za chwil kilka nie zapomnieć. Na Google mapy sprawdziłem kilometraż i ustaliłem odjazd Turana na 16.30 spod sklepu z wiatrówkami. Żeby pasażerowie mieli blisko od Pana Poety do środka transportu. Usatysfakcjonowany Pan Wokalista, Poeta i zapomniałem wcześniej dodać,Pan Pisarz, w jednej osobie, wyszedł kontent bardzo, zająć się muzykowaniem w Polsce centralnej.
Czyli niedziela wypada mi w Kato. A tu jeszcze imieniny Notorycznej Katarzyny Narzeczonej w niedzielę oczywiście wypadły. Szczęście w starzejącym się nieszczęściu, w naszym gospodarstwie domowym imienin nie obchodzimy. Potrafimy co roku starzeć się z godnością i urodziny z tej okazji celebrujemy. Ale telefon na chatę wykonać musiałem.
– Heloł kochanie. Bo ja w niedzielę ze Świetlikiem do Katowic jadę. – rzekłem w aparat komórkowy.
– Wiem. Mówiłeś mi już dawno temu. – odparła narzeczona z wnętrza aparatu komórkowego.
– Tak? Znakomicie. To mogę?
– Jasne.
Jedno miałem poukładane. Teraz musiałem tylko nie ochlać się po Lejdich Pankach i obietnicę wspólnej podróży mogłem realizować zgodnie z obietnicą.
W między czasie wyguglowałem sobie wydarzenie, poczytałem z kim mam mieć przyjemność i nawet sobie na jutubie coś zapuściłem. Nie zmrowiło mi karku i rąk od łokci do dłoni, ale te dwa wysłuchane kawałki dawały nadzieję na coś bardzo fajnego.
W ogóle to ja mam kopę szczęścia. Do znajomych. Zwłaszcza tych mających trochę więcej czasu niż zwykli śmiertelnicy. Artystów tak zwanych. Oni czytają, oglądają, słuchają na potęgę i od czasu do czasu wyślą sms:
– To dobre. Przeczytaj!
– Znakomity serial. Musisz!
– Słuchałeś? Nie? Posłuchaj koniecznie.
Dzięki temu oszczędzam czas i dostaję zwykle porządny produkt do skonsumowania.
Niedziela nadeszła. Jak zwykle po sobocie. Wstałem rano nabuzowany, na lekkim, bardzo lekkim kacu i niestety bez auta w garażu. Piłeś nie jedź, zadziałało. Auto odebrałem zaraz przed wyjazdem. Spod nowohuckiego teatru. Zdrowy i gotowy do powożenia. I odkrywania nowego.
Ruszyliśmy punktualnie, nawet byłoby lekko przed czasem, ale kompania zebrała się pod sąsiadującymi z wiatrówkami teleskopami kropka pl. Zrobił się komplet, bo Ola jednak zdecydowała się na uczestnictwo. Pod Hipnozą, klubem ukrytym w wielkim budynku, przy dużym placu w centrum Katowic, wylądowaliśmy o umówionym czasie. Weszliśmy do środka przed publicznością biletowaną, zaraz po próbie, a w trakcie krzesłowania sali. Koncert na siedząco? Niech będzie. W końcu miał być też grany dżez.
Organizator zabrał naszą kamandę, z tym Panem Poetą na czele, pod scenę na której siedziało dwóch prawie dziadków. Jaśniejszy i ciemniejszy, a ten ciemniejszy z przedziwną jak na człowieka czaszką. Ktoś, nawet wiem kto, stwierdził, że ta dziwna dwuczłonowa czaszka to od słuchawek jest. Ta. Na pewno.
Pierwszy był tym na którego przyjechaliśmy, gitarzystą nie z tej ziemi, a drugi też był tym na którego przyjechaliśmy. Basistą z palcami pianisty. Zaraz okaże się oczywiście, że nie mniej genialnym. Ribot przez jakiś dłuższy czas nawet na nas nie spojrzał. Grzebał przy swojej gitarze akustycznej. Spojrzał za to basista i się ucieszył i z Panem Poetą naszym przywitał. Po tym wstępie poszedł sygnał, żeby Nasz Człowiek od słowa pisanego i śpiewanego z gośćmi od Ceramicznego Doga zaśpiewał. Na to ten Znany od nas się lekko mocno stremował i poszedł z resztą załogi palić papierosy w palarni, a ja się zabrałem za pomoc w krzesłowaniu sali. Z nudów, bo nie jaram od ponad roku.
W przed koncertowym międzyczasie doszło do spotkania na zapleczu naszego Pana Poety z zespołem. Trema Panu Poecie, który miał lada chwila być wokalistą u Wielkiego Gitarzysty, uleciała, Ola tłumaczyła to co organizator tłumaczyć pozwolił, jutube zagrało w telefonie „To ten sam wiatr” i mieliśmy gotową niespodziankę. No i basista pochwalił się znajomością twórczości pisanej naszego Mistrza.
Zasiedliśmy się w rzędzie pierwszym, bo tam organizator zorganizował nam miejscówki. Równo piętnaście minut po wyznaczonym czasie zaczęło się. Lekko niemrawo, nie wszystko chodziło jak trzeba, ale kilka grzebnięć w podłodze do której była wpięta gitara pana Marca, kilka poprawek ze stołu realizatorskiego i ruszyło. Po trzech kawałkach byłem już pozamiatany.
Ze sceny leciał taki pank rock dżez, że ja cie nie pier… i te sprawy. Gitara tak szyła, że Matko Boska nie uwierzysz. Był pank, była szczypta dżezu, blusa, byli Bisti Bojsi jak żywi. Była improwizacja, zrozumienie wzajemne grających i cuda na gitarę, bas i perkusję, którą obsługiwał chłopak jak z amerykańskiego snu, co stwierdziła Ola. Sen snem, nawet amerykańskim, ale chłopak zasuwał mistrzowsko.
Tekla tańczyła siedząc, panowie Świetliccy czujnie obserwowali spektakl, co chwilę potrząsając głowami z zachwytu, a ja zbierałem szczękę z podłogi. Było kurwa mać ZAJEBIŚCIE.
Set składał się z dwóch części, jedna lepsza od drugiej. A na bis Mistrz Gitary Marc Ribot zaprosił na wokal Naszego Człowieka. I poszła siedmiominutowa interpretacja „Tego samego wiatru”. Bez przygotowania. Z serca, z duszy, z talentu i miłości.
Tak było.
Dzisiaj jest wtorek. A w uszach dalej gra. Ostatnia płyta Ceramic Dog. Przesłuchana już z sześć razy. Lecę na internety szukać wcześniejszych historii. Bo nie ma wyjścia, trzeba się z tym dalej mierzyć. I tak uczynię.