2. Natalia w Brooklynie.
Jeśli napisałem w rozdziale wcześniejszym, że wiek XXI rozpoczął się dla mnie nieszczególnie, to okres ten dotyczył co najwyżej kilku, czy kilkunastu dni. Po czym wszystko, jak to u mnie bywa najczęściej, ruszyło ostro z kopyta. A najwspanialsze dla mnie zrodziło się już w drugiej połowie roku 2000, prosto z Dupy. Ukochanej i umiłowanej do granic możliwości Dupy. El.
Ta historia zaczyna się na JFK
Zanim mnie posłuchasz na razie się nie śmiej.
Żenujące przesłuchanie przez robota z ambasady
W Łomży nie ma teraz żadnej roboty.
Na Greenpoincie jest już siostra i kilka koleżanek
Trochę jej pomogą, bo trudno jest samej
Zdobyć pracę na samym początku
Potem wszystko wraca do porządku.
Najpierw popatrz proszę tu jest Naszoł Avenue
Niedaleko stąd, w dwupiętrowym domu
Mieszka Łukasz Bułka z Nowego Dziennika
Tu jest jak w domu, chociaż to Ameryka.
Pierwszą pracę miała w restauracji na Bronxie
Bała się wracać po nocy pociągiem.
Poza tym łapał ją za pupę szef, jak to u Włochów
Znalazła coś innego, rzuciła ją bez żalu.
O! Greenpoint, Greenpoint jest wielki na wieki
Największa atrakcja światowej turystyki
Turyści tu spędzają przeciętnie osiem lat
Mimo, że jeszcze gdzieś indziej jest piękny
świat.
Maspeth na Quinsie, albo cuda na Jackowie
Też jest cudownie, i tego mi nie powiesz
Ale ona jednak na to miejsce trafiła
I tutaj chyba będzie żyła.
Natalia, Natalia, Natalia w Bruklinie
Ona nigdy, nigdy w naszej pamięci nie zginie.
O tak, o tak!
O! Natalia, Natalia, Natalia w Bruklinie
Ona nigdy, nigdy w naszej pamięci nie zginie.*
*( El Dupa „Natalia w Brooklynie część 1”)
Jak ja to usłyszałem w Antyradio, po prostu i po ludzku zwariowałem na całego. To było to. Przecież może i na Brooklynie gdzieś pracował mój brat, może znał Natalię i Grinpoint zwiedził i na Naszoł Awenju był. Kawałek który rozpierdolił mnie po całości. Był i jest znakomity i do tego siadł mi w tęsknocie, którą czułem do brata będącego gdzieś tam w Nowym Jorku, za wielką wodą. Aż mnie ciary do teraz przechodzą.
Brat jako pracownik Zakładów Tytoniowych imieniem „Raka Płuc” dostał wizę do USA i korzystając z obecności w Ameryce naszego sąsiada , pana Jurka, ruszył po dolary. Jak wracał, pomieszkiwaliśmy razem i razem mieliśmy moc przygód a najbardziej zapamiętałem tę:
Rodzice nie skąpili. Mieszkanie na osiedlu Oświecenia doposażyli mi w garaż oddalony o dwie klatki o mojego wejścia. Do tego mogłem korzystać z Seata Cordoby koloru zielonego często i gęsto, czego nie nadużywałem za bardzo, bo wolałem nadużywać piwo, a te nadużycia nie szły niestety w parze. Z auta korzystał za to chętnie brat, jak wracał na ojczyzny łono, na tę Hutę naszą kwieciem umajoną rozmaitem, posrebrzaną siwizną, pozłacaną żytem.
Stop. Poniosło mnie.
Pojazd rodziców parkowaliśmy więc w moim garażu. Jednego popołudnia brat zawiózł rodziców do cioci Ireny na Piaski i wrócił do naszego gniazda. Miał wrócić po rodziców około 23,00, więc zostawił auto pod garażem, zaniechując wjazd autem do środka. Ja też wróciłem na chatę po swoim siatkarskim meczu, a że w niedzielę nie graliśmy, to kupiłem sobie kilka puszek piwa dla uzyskania relaksu i regeneracji. Wieczorem zasiedliśmy przed odbiornikiem TV i oddaliśmy się we władanie polskiej ekstraklasie, której fanatykami jesteśmy, niestety, po dziś dzień.
Gdzieś w przerwie oglądanego meczu, od strony północnego balkonu, a mój lokal ma dwa balkony, a tak naprawdę balkoniki, usłyszeliśmy krzyki jak pod Grunwaldem. Poszliśmy popatrzeć. Pijąc piwo spoglądałem z piątego piętra na dwie ganiające się, kilkudziesięcioosobowe grupy. Na moim osiedlu mieszkali kibice piłkarscy, których nazywano „Żydami” a na osiedlu obok mieszkali kibice o wdzięcznej nazwie „Psy”. No i te „Psy” goniły „Żydów” a „Żydy” „Psów”. Ponieważ byłem podpity a do tego miałem i mam inklinacje do bycia „sygnalistą” postanowiłem zareagować, zanim będzie za późno.
997
– Halo, komenda miejska Policji w Krakowie.
– Dzień dobry. Na osiedlu Oświecenia ganiają się dwie bandy bandytów z kijami.
– I co z tego?
– Gówno. Dzwonię za nim nie będzie za późno. Niech pan zadysponuje radiowóz na sygnale i ich pogoni. Tyle.
– Bo co? Nie będzie mi pan rozkazywał. Piiiiiiii – piiies się rozłączył.
Trudno, pomyślałem i wróciliśmy z bratem unurzać się w rozkoszy polskiego futbolu. I nawet zaczął padać ulewnie deszcz, jakby z żalu, że to oglądamy. Około 22.00 brat wyszedł, żeby pojechać po rodziców. Jak szybko wyszedł, tak jeszcze szybciej wrócił. Ponieważ byłem już po sześciu piwach, to nie czułem zbyt precyzyjnie czasu i myślałem, że już miasto objechał. Nie objechał.
– Stary! Ale kurwa jaja. Szybę nam w aucie wybili!
– Co ty pierdolisz? Kiedy? – przeraziłem się nie na żarty, bo auto było nowe, trzyletnie, salonowe, zielone a do tego nie poważałem wandalizmu ani trochę.
– Nie wiem. Chyba przed chwilą. Radiowóz jest pod blokiem, leje jak cholera, pozalewa ludziom auta. Chodź.
Wybiegliśmy przed blok od strony garaży, bo mój blok ma dwie strony jak każdy blok, ale dwa wyjścia jak nie każdy blok. Lało jak z cebra. Widok był makabryczny. Kilkanaście aut miało wybite tylne szyb i woda wlewała się do ich wnętrz. Gdzieś w tej ulewie trzy metry przed naszym autem stał radiowóz.
– Ja popatrzę które auta znam i pójdę do sąsiadów, a ty idź pogadaj z policją czy możemy wjechać do garażu – Jacek zarządził sprawnie.
O! To była misja dla mnie. Dyplomata to przecież moje drugie imię.
Nucąc pod nosem:
„Хоп со слишком песня интересна,
Вoт сo всем успехом всё известна,
Расскажу я вам ребята, свою дельность дипломата,
Вoт какие были там дела.”*
*(Kult, „Dyplomata”)
Pobiegłem do poloneza. No do auta nie do tańca. Otwarłem drzwi tylne, dygnąłem skromnie i moknąc w ulewie grzbietem, bo łeb wsadziłem do pojazdu, zapytałem tak:
– Dzień dobry. Czy możemy wjechać do garażu? O tutaj stoi nasze auto. Zalewa nas – powiedziałem i wskazałem na Seacika z robitą szybą.
– Nie – burknął gość na tylnym fotelu – Jedź dalej – zakomenderował kierowcy i odjechali na koniec bloku.
Stałem więc samotnie jak ten cieć, lało po mnie jak po burej suce i na dodatek auto dalej zalewał deszcz a mnie było jeszcze gorzej, bo zalewała mnie gorąca jak lawa krew.
Podbiegłem za policyjnym autem jak łania. Skocznie i niezwykle dynamicznie. Łącząc bieg z niespotykaną gdziekolwiek w Hucie gracją. Byłem gotowy do walki ze całym złem tego świata. Szarpnąłem tym razem za drzwi z przodu, od strony pasażera i bardzo grzecznie zapytałem:
– Panowie, kurwa wasza mać! Co wy odpierdalacie? Auto mi zalewa.
– Proszę odejść. Wiemy co robimy – powiedział pasażer, który tak jak i kierowca ubrany był w mundur burka, czyli policjanta niższego szczebla.
– Gówno wiecie. Macie spisać protokół z naszego auta bo my z bratem jesteśmy i nie ma tu kurwa nikogo więcej. NIKOGO! – wykrzyczałem i piredolnąłem drzwiami z impetem. Chociaż w sumie polonezy tak się zamykało, więc mogło to nie zostać odebrane jako niegrzeczność z mojej strony.
Brat zlokalizował jednego sąsiada, Rafała, ten drugiego i informacja o nieszczęściu poszła w blok. My staliśmy dwie minuty pod otwartym garażem i brat mnie rugał.
– Po co się drzesz? Jeszcze pijany. Uspokój się.
– Co kurwa uspokój – wyciszałem się – co kurwa uspokój?
Polonez wycofał w nasz rejon. Dopadłem do niego ponownie. Teraz znowu szarpnąłem za drzwi tylne. Wsadziłem głowę do środka i oniemiałem. Może ja byłem pijany ale pies cywil też! Co za zbieg okoliczności. Swój swego zawsze wywącha. Zostawiłem go i dawaj do mundurowych, jak najlepszy donosiciel.
– Wasz kolega jest pijany! Proszę dać alkomat. On jest pijany. Alkomat! Już!
Cisza. Cisza jak makiem zasiał zapanowała, a tylko krople deszczu stukające w dach policyjnego poloneza przypominały nam o szarej nowohuckiej rzeczywistości. Zostawiłem ich więc w tej deszczowej ciszy i wróciłem do brata.
– Mamy czekać. Ale ten koleś z tyłu, ten bez munduru, jest pijany.
– Jak pijany? Ty jesteś pijany.
– On też – powiedziałem a z poloneza, prawie polonezem, na miękkich nogach przypłynął funkcjonariusz.
– Proszę wjechać do środka– zadysponował nareszcie coś przełomowego.
– Mogę usiąść? – zapytał i usiadł w szybich potłuczynach naszego auta.
– Panowie. Przepraszam. Jestem cywilnym pracownikiem policji. Byłem na urodzinach żony, kiedy mnie wezwano. Wypiłem trochę, przyjechał radiowóz i mnie tutaj przywieźli. Robię protokół. Nie powinno mnie tutaj być, ale nikt poza mną nie odebrał ani nie zgłosił się do pracy.
– To dlaczego nie podjechałeś najpierw do nas jak prosiłem? – zapytałem.
– Nie wiem. Przepraszam.
– Ja też przepraszam. Zróbmy swoje i idziemy do domu.
Zrobiliśmy. A kiedy skończyliśmy, policji na osiedlu było jak psów w schronisku. Zjechali się z całego miasta. Kilka godzin za późno.
Kilka tygodni później chciano zaprosić brata do białego domku na przesłuchanie w sprawie samochodowej. Brat ich wyśmiał i dał namiar na mnie. Polazłem i okazało się, że cywilnego pałkera chcą zwolnić i ja miałem napisać na niego donos. To napisałem. Przy samej pani komendant. Donos na krakowską policję. Za wszystko.
Jesień jak to jesień. Przełom. Coraz ciemniej, zimniej. Szaro buro i ponuro. A w moje życie, właśnie wlała się nadzieja. Nadzieja na wspólne życie z kimś.
– Drrryn. Drrryn. – dryndolił telefon to odebrałem – Halo?
– Tu mama. Dzwoniła Kaśka, dałam jej twój numer.
– Jaka Kaśka? – zapytałem, bo osiemdziesiąt jeden procent moich byłych dziewcząt to były Kaśki.
– No TA.
– TA? No co ty? Co chciała? – oniemiałem. Bo TA Kaśka mnie zostawiła i wyszła za innego precz.
– Przecież ci mówię. Telefon chciała to jej dałam. Nie wiedziała, że już u nas nie mieszkasz.
– Dobra. Dzięki.
Osłupiałem. Oniemiałem. Oszalałem. I w takich stanach czekałem aż zadzwoni. Zadzwoniła. Przyszła. I za jakiś czas została. Do dziś.
Notoryczna narzeczona.
Ale zanim została, żyłem jeszcze przez pół roku jak pyłek na wietrze, jak pączek w maśle, jak mucha na gów… Stop.
Żyłem se spoko.
W internetach wyczytałem, że moja nowa miłość muzyczna El Dupsko, z Kazimierzem, a jakże, Staszewskim aka Kabura Stachura, zagra w Zakopanem. Nie mogło mnie zabraknąć. Urwałem się więc z roboty dwie godziny przed końcem, obiecując wszystkim, że jutro na dziesiątą wrócę. W jakimkolwiek stanie, ale wrócę.
Na dworcu zakupiłem bilet, chyba na Szwagropol i już przy wsiadaniu czekała mnie miła niespodzianka, bo powoził autobusem jakiś znajomy kierowca. Miejscówkę miałem z tego powodu leżącą. Na rano z powrotem, czyli do domu, od piątej rano miała też na mnie czekać. Wszystko układało się więc per fe kcy jnie!
Do klubu miałem siedem minut, doszedłem w trzy.
– Bilet poproszę – w kasjerze poznałem Pewusa.
– 200 złotych – wypalił.
Jaki dwieście? Bilety miały być po złotych piętnaście i nagle zrobiły się po dwieście? Świat oszalał. Może to przez halny, pomyślałem.
– Żartowałem! – Piotrek wstał dynamicznie, wyściskał mnie i wpuścił, być mogło, że i za free.
Podczas tej magicznej nocy poznałem Yrego. Doktora przekochanego, twórcę mojej Dupy El kochanej. Z Kaburą zamknąłem Pstrąga, siedząc i dyskutując przy barze, o wszystkim mniej lub bardziej istotnym, do czwartej rano, po czym z pieśnią na ustach wróciłem z zaprzyjaźnionym kierowcą do Krakowa.
Ależ chciało się żyć! Ależ chciało się żyć! Jak zawsze!
Nie wiedziałą, że już unas nie
że na zajątrz na
Jest ich więcej. I styl momentami do poprawy.