M8. Koncertowy-moll
Kult wydał kolejny album, a ja natychmiast wydałem kasę na kasetę. Po miesiącu dokupiłem płytę czarną. Za jakiś czas – srebrną. Wszystko pod tytułem „Your Eyes”.
Z kasetą było o tyle fajniej, że – uzbrojony w walkmana – jeszcze w sklepie mogłem załadować to, co miało być grane, do tego, co miało grać znaczy odtwarzać. Potem, otumaniony dźwiękami, bezwiednie wskoczyłem do tramwaju nr 20 i jeździłem sobie po Nowej Hucie. Kaseta była nagrana przedziwnie. Tak, że strona B nie dość, że była nagrana mono, to jeszcze na tejże stronie B przebijała się, kurwa, swoimi dźwiękami strona A.
Nic to, bowiem zawartość rozpierdalała muzyką i tekstami. „6 lat później”, „Tata w gestapo”, „Chodź z nami” – Kazik był w mistrzowskiej formie. Nawet automat perkusyjny i fatalna jakość nośnika nie były w stanie odebrać mi radości jaką sprawiła mi ta kaseta. Ale o tym, że perkusja idzie z automatu, przeczytałem czy usłyszałem parę lat później. Tak tylko mówię, żeby nie wyszło, że już wtedy sam z siebie to słyszałem.
„Ja wiem, że nastąpi to niedługo
Wytrzymałość tak wystawiona na próbę
Ona pęknie w świetle starej latarni
Stoją ludzie, ludzie – głodni, a koszmarni
A z oddali w dole głosy już słychać
Mój Boże, przed tym nie ma ukrycia
I nie ma przeciw temu żadnej ludzkiej mądrości
A ja ciągle czuję, że ktoś mnie okłamuje
Chodź z nami, nie zwracaj uwagi
Na szalone wyścigi
Chodź z nami i nie zwracaj uwagi
Na szalone wyścigi”*
*(Kult, fragment utworu „Chodź z nami”)
No chodzę, chodzę. Do dzisiaj.
Wcześniej była jeszcze „Kaseta” – styl odmienny lekko, ale mnie to nie przeszkadzało. Na charakter tego albumu spory wpływ miał Rafał Kwaśniewski, nadał jej zdecydowanie gitarowego sznytu. Do dzisiaj „Kaseta” jest jedną z najbardziej lubianych przeze mnie płyt Kultu. Perełek kilka ma – no bo czy na przykład „Czekając na królestwo j.h.w.h.” to nie jest prawdziwa perełka w swojej prostocie?
„I ja mówię ci, że ci, co władzę mają,
Robią syf i w tym syfie się tarzają.
I mówię ci, że ten, kto ma władzę,
Niech zawsze, zawsze budzi w tobie odrazę.
I ja mówię ci, że ci, co władzę mają,
Robią syf i w tym syfie się tarzają.
I mówię ci, że ten, kto ma władzę,
Niech zawsze, zawsze budzi w tobie odrazę.
Niezależnie, kto to będzie.
I niezależnie, skąd on będzie.
To po pierwsze..
I najważniejsze.
A to po drugie..
I ja tego nie lubię.”*
*(Kult, fragment utworu ”Czekając na królestwo j .h.w.h”)
A ukochana przeze mnie, na zawsze, „Wolność” czy „Oni chcą Ciebie”
„Nie rozumiem tego, co w pobliżu
Czemu jedni wyżej, drudzy niżej
Nauczony tego, że kto mnie przegoni
Tego ja już nigdy nie dogonię
Tu na targowisku, widzę, wrzeszczą głupcy
Tu kupują i sprzedają tylko oznaczeni
W południowym słońcu pieniądz się mieni
Uważaj na siebie, to nie są głupcy
Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!
Nie rozumiem tego, co ty mówisz, że widzisz
Czemu jedni głodni, drudzy syci
Ta żądza nie ma zrozumienia
Kłamliwy język zadaje cierpienia”*
*(Kult, fragment utworu „Oni chcą Ciebie”)
Kazik nagrywał wtedy płyty z Kultem jak szalony. Dobrze jeszcze nie ochłonąłem po „Kasecie”, a już na adapterze kręciło się „45-89”.
„Towarzysze, obywatele, ludu pracujący stolicy”
I znowu teledysk w Teleexpressie – ale tym razem, zamiast zamurowania, zdziwienie. Co to, kurde, jest? Utwór tytułowy mnie rozczarował z lekka – jakby sobie Kult pogrywał i granice mojej miłości testował., chociaż dało się w tym wyczuć coś nowego i dotąd niespotkanego. Jeszcze do tego przekaz lengłydżem – a więc z mojego punktu widzenia zaszyfrowany, a ja się identyfikowałem wtedy w pełni, kiedy tekst rozumiałem od razu. Byli za to „Studenci”, była „Totalna militaryzacja”, nie było dramatu, było nieźle.
Zresztą Kult to nie koniec horyzontu wtedy. Był Dezerter, były „Ustrzyki” KSU, moskiewska „Moskwa” i armijna „Legenda” (po tej ostatniej nic nie będzie takie jak wcześniej), jest Brygada Kryzys i wiele, wiele innych.
Wszystko zostawia ślad. Mniejszy, większy, ale zostawia. Jeszcze wtedy nie wiem, że napakowany nieco za mocno przekazem punkowym trochę w życiu pogubię priorytety, niestety – ale okaże się też później, że dzięki muzyce i co bardziej inspirującym tekstom wrócę na właściwe tory.
***
W Hutniku byłem nie tylko zawodnikiem I-ligowej sekcji piłki siatkowej. Odpowiadałem też za przygotowanie piosenek na rozgrzewkę przed naszymi meczami. Byliśmy młodzieńcami 18-19-letnimi, którzy podnosili sobie poziom przedmeczowego testosteronu ukochaną muzyką. „Pasażer”, „Piosenka młodych wioślarzy”, „Mój wydawca” – dupy z szatni nie ruszyłem, jak nie wysłuchałem tych kawałków do końca.
Tylko to było w stanie naładować mnie do walki, więc kiedy wyczerpywały się baterie albo walkman wciągał kasetę, przeciwnicy mogli oddychać z ulgą, bo dla mnie było pozamiatane i po przedmeczowej mobilizacji. Na szczęście technika szła do przodu i w pewnym momencie walkmana zastąpił discman. Było sprawniej, dźwiękowo czyściej, chciało się grać.
Obok Kultowych kawałków, na finał rozgrzewki wybraliśmy z chłopakami Proletaryat.
„To my ziemi naszej sól
Z brudnych dzielnic i zapadłych dziur
To ulica naszą matką złą
Sami w sobie mamy własny dom
Ref.: Hej my nie damy nigdy się
Hej nie złapiecie nas za łeb
Hej nie zniszczycie marzeń, nie
Hej chcemy żyć jak nam się chce”*
*(Proletaryat, fragment utworu „Ziemi sól”)
We własnej hali do walki mobilizowała nas cała set lista moich ulubionych numerów. Koledzy chyba też to czuli. Między innymi także dzięki muzyce zrobiliśmy swoje i utrzymaliśmy się w serii B.
***
Koncertów nie opuszczałem. Gdzieś musiałem odreagować szkołę, sport, dom, pierwsze miłości i pozbyć się „nadmiaru” kasy, która pojawiła się w momencie przejścia na seniorski poziom sportu.
Jedną z pierwszych koncertowych miejscówek, którą odwiedzałem w miarę regularnie, był klub Pod Przewiązką. Mieszczący się w podziemiu studenckich akademików na ulicy Bydgoskiej, proponował słuchaczom między innymi koncerty punkowe, na co przystawałem z radością, dając w tańcu upust młodzieńczej energii. Kilka koncertów lubianych wtedy zespołów zaliczyłem. Może nawet z młodzieńczymi wypiekami na twarzy. Do tego było mnie wszędzie pełno. W garderobie, na próbach i przy barze. Jeśli była tylko okazja porozmawiać z artystami, zazwyczaj mnie nie mogło zabraknąć.
Któregoś dnia z koncertem do Krakowa przyjechali Kolaboranci. Miałem ich w swojej kasetotece, pasowali mi muzycznie i tekstowo, więc z radością ruszyłem posłuchać ich na żywo. Już po drodze czułem, nucąc pod nosem ich piosenki, że będzie niebanalnie.
„Polska – ojczyzną wszystkich Polaków”
To hasło zwala Cię z nóg
Niepokój jakiś w Tobie się budzi
Czyżby we Francji mieszkali Francuzi?
„Kolarze niosą flagę pokoju”
Od dawna wiesz o tym dobrze
Bo jak taką flagę wieźć do cholery
Gdy wciąż nawalają rowery
Transparenty
Czytasz plakacik w kolejce po flaszkę:
„Alkohol zabija powoli”
I morda jakoś sama Ci się cieszy
Bo Tobie się przecież nie spieszy
(Kolaboranci, „Transparenty)
Na miejscu okazało się, że zmienił się w zespole skład: przyszedł nowy basista, bo poprzedni przeszedł do Hey. Wokalista Przemek zapowiedział, że zagrają tylko godzinę z małym okładem bo tyle materiału się nauczyli do dnia występu w Krakowie.
Nie tracąc czasu, ostre pogo ruszyło już od pierwszego dźwięku, a ja w nim chciałem odgrywać wiodącą rolę. Ale jeszcze nie zdążyłem się dobrze „roztańczyć”, rozgrzać mięśni, rozpoznać terenu, kiedy nagle poczułem ostre JEB! – w napięty mięsień czworogłowy otrzymałem potężną pytę z glana. „No to se, kurwa, potańcowałem” – pomyślałem przez łzy. Ból był cholerny, ledwo stałem, do domu było daleko, a perspektywa powrotu taksówką ze względów finansowych jawiła się jako science-fiction. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował w trakcie zabawy? Kulejąc, z zaciśniętymi z bólu zębami darłem się w niebogłosy: Transparenty!
Sztuka, zgodnie zresztą z zapowiedziami, skończyła się szybko. Dużo za szybko. Resztkami strun głosowych krzyczeliśmy o bis – ale zespół nie wychodził. Kontuzjowany, ale z morale wzmocnionym browarami, pokulałem za scenę poprosić Przemka o spełnienie słusznych żądań publiczności.
– Panowie, zagrajcie jeszcze!
– Wiesz, głupio wyszło, ale Chrzanowski poszedł do Heya i więcej nie potrafimy dzisiaj zagrać. Tylko tyle przećwiczyliśmy. Głupio mi – wokalista był lekko podłamany.
– Stary, kurwa, w czym problem? Zagrajcie jeszcze raz to, co umiecie – i będzie git! Chociaż ze dwa kawałki.
– Serio? – Przemka zamurowało.
– Serio – konsekwentnie naciskałem.
– Pogadam z chłopakami. Jak tylko się zgodzą… – nie dokończył i zniknął w głębi zaplecza.
Udało się. Przemek ogarnął muzyków, ja ogarnąłem publikę. Kolejna godzina z okładem była nasza. Ciało wyło z bólu, bo noga napierdalała strasznie. Dusza wyła – z radości. Punk and roll!
Pod Przewiązką, pamiętam jeszcze dosyć wyraźnie, oczywiście koncert Kultu, być może to był mój pierwszy koncert zespołu Kult na żywo, oraz jakiś czas później De Pressu.
Kult wypełnił klub szczelnie. Ludzie stali nawet na korytarzu, żeby nawet stamtąd posłuchać młodych warszawiaków. Wydaje mi się, że ten koncert był nagrywany dla Telewizji Kraków, a jego fragmenty mam jeszcze w zakamarkach swojej świadomości. Pamiętam Kazika ubranego w jeansową katanę, ledwo widocznego na niskiej scenie. I duży ścisk, który nie pozwalał tańczyć pogo, a jedyną formą ruchu były energiczne i rytmiczne ruchy głową. Po koncercie próbowałem przebić się do zespołu, żeby poznać swoich nowych ulubieńców, ale jakimś dziwnym trafem, nie udało mi się tego dokonać.
Za to szybko, sprawnie i mocno przypadkowo, poznałem Andrzeja Dziubka. Na koncercie Pod Przewiązką. Ale zanim to nastąpiło, z nie lada ignorancją podszedłem do twórczości De Press. Z jednej strony zachwyciłem się punkowym podejściem Dziubka do góralszczyzny, wyrażając natychmiastową chęć zapoznania się z twórczością kapeli, a z drugiej wszystkie początkowe znaki na niebie i ziemi, dotyczące De Pressu odczytywałem w sposób wręcz niewiarygodny.
Dzięki temu opuściłem, pod nosem mając, prawie pod oknem, ich koncert, który odbył się w kinie Światowid. Tym większy żal targał moją pół góralską duszą, im pełniej działał wyobraźnia na opowieści kolegi Śmiesznego z tego koncertu, jak to na początku koncertu, w oparach dymu Dziubek wylazł do publiczności prosto z trumny! I że było „Bo jo cie Kochom”, a reszta której nie znali wcześniej była równie fajowska jak obsłuchany wcześniej przebój. Do dzisiaj nie mogę tego przeżałować.
Dlaczego nie zauważyłem ich koncertu? Czemu nie miałem płyty w swoim zbiorze? A to temu, że źle odczytałem tytuł pierwszej płyty De Press. Nie skojarzyłem plakatu na mieście. A były one zatytułowane tak: 3 POTOCKI. Mijałem płytę w sklepach nie raz i nie dwa, widziałem plakat z trasy, ale wszystko kojarzyło mi się, nie pytajcie dlaczego, z jakimś hrabią Potockim, a nie z „cema potockami”, co to se z samiuśieńkiej góry płynom. A jak hrabia, to i pewnie jakieś bździny ponagrywane być musiały. Tak myślałem. Nie wiarygodne, prawda?
Kiedy już wszystko połapałem prawidłowo, De Press polubiłem, dokonałem zakupów kasetowych, wyruszyłem na odsłuch live.
Pierwsze zderzenie z góralskim punk rockiem miałem w Mieście Krakoff. Po koncercie supportu usiadłem na scenie, żeby złapać oddech po tańcu, do nie pamiętam czyjej muzyki i uzupełnić płyny w oczekiwaniu na Dziubkowy bend. Kiedy koncert gwiazdy się rozpoczął, postanowiłem nie ruszać się z przed sceny, tym bardzie, że miałem miejsce przed samym wokalistą. Nie znając zasad jakie obowiązują na koncercie De Press czujności mojej nie wzmogły nawet pustki przed sceną. I kiedy tak sobie siedziałem tyłem do wokalisty, obserwując z zażenowaniem publiczność która stała kilka metrów od sceny, niespodziewanie nastąpił Armagedon. Dziubek nie potrafił rozpoczynać koncertów nijak. Poczułem to na plecach i we włosach, kiedy artysta zaczął grać pilarką kątową na beczce, wywalając snopy iskier prosto na mnie. Wiałem w podskokach.
Pod Przewiązką umówiłem się z Michałem, góralem z Naprawy. Kapela Dziubka miała grać jako trzecia, miała być gwiazdą. Czas mijał pierwszym zespołom na scenie szybko, a Michała jak nie było tak nie było. W połowie drugiego zespołu koncertowego, na korytarzu wpadłem przypadkiem w jakiegoś starego, brodatego dziada. Dziad do tego był w ciemnych okularach i chyba nie widział za dobrze, bo wylazł mi pod nogi i nastąpiło zderzenie. Już miałem wypuścić wiązankę słów używanych za niecenzuralne, kiedy stary człowiek podniósł lewą rękę i góralską gwarą zaczął mnie przepraszać. Po niepełnym upalczeniu poznałem bohatera wieczoru. Sam Andrzej Dziubek stanął mi na drodze. Nie skończyło się na szybkich uprzejmościach. Tak miło nam się gaworzyło na góralskie tematy, że spotkanie oparliśmy o bar, przeciągając rozpoczęcie sztuki zespołu De Press do granic możliwości. Czekaliśmy na Michała. Górala z Naprawy.
***
Kluby powstawały, znikały, zmieniały nazwy. Odradzały się i padały na ryj. Były koncerty, które zapamiętałem bardzo dobrze, mimo iż nie kojarzę, gdzie były grane.
Czas był taki, że komórek i netu nie było (a z kolei pod telefonem stacjonarnym notorycznie nie było mnie) – więc kto miał sprawę i chciał mnie znaleźć, szedł na Kult, bo wiedział, że na koncercie mnie złapie. Bo jak Kult był w mieście, to i Gomółka musiał tam być.
Ten koncert biegł niezwykle energetycznie. Browar napływał i wpływał – koledzy wstawieni byli mocno, ja nie gorzej. Jakaś telewizja, z fajną redaktorką na szpicy, kręciła materiał o wydarzeniu. I nagle, nie wiedzieć dlaczego, poniosło mnie strasznie. Kiedy na bis poszło „Przemówienie z dnia siódmego”, oszalałem jak nigdy dotąd. 85 kilogramów obutego w glany, wyrośniętego i najebanego młodego człowieka ruszyło w pląsy. Operator z kamerą wylądował na ścianie, redaktorka zatrzymała się na barze, okoliczna ludność uciekła, ja tańczyłem sam i wyłem:
„Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież telewizję
Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież Interwizję, Eurowizję
Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież tyle pieniędzy
Wolność. Po co wam wolność?
I będziecie ich mieć coraz więcej
Maszerujmy ramię w ramię
Ku słońcu świata nowego
Zbudujemy nowy most
Imienia przewodniczącego
Maszerujmy ramię w ramię
Ku słońcu świata nowego
Zbudujemy nowy most
Imienia przewodniczącego
Na tym świecie każdy jest zachłanny i pazerny!!! ….”
(Kult, fragment „Po co wolność”)
Bo na tym świecie każdy był zachłanny i pazerny. Każdy kurwa. A ja tak nie chciałem.
Innym razem sytuacja była bardziej dramatyczna, ale koncert, który na hali Wisły organizował Owsiak, był ważniejszy niż zdrowie. Tak, zdrowie. Weekend spędzaliśmy z rodzicami na działce, nadeszła już wiosna, ale wieczory bywały jeszcze poważnie chłodne. Ale co to był za problem dla taty? Brak ogrzewania nie był dla niego przeszkodą, jeśli w rachubę wchodził kolejny dzień na działce.
Chcąc zapewnić wszystkim komfort snu w cieple, tata nabrał do wiaderka niedopalone drwa z ogniska, wsadził je do wiadra a wiadro umieścił w kuchni. My spaliśmy nad kuchnią, w pokojach. Spało nam się wspaniale. Tak wspaniale, że gdyby nie Boska opieka, byłby to sen wiekuisty.
Przebudziliśmy się z wielkim trudem, koło południa – był to, jak się potem okazało, ostatni dzwonek, żeby wrócić do świata żywych. Z tlących się drew, które tata zainstalował w wiadrze, dobywał się tlenek węgla, który następnie przeciskał się na pokoje. Wstaliśmy z okropnym bólem głowy, z mdłościami, w stanie kompletnego otumanienia.
Na powrót w świecie żywych najszybciej połapałem się ja – w końcu wieczorem miałem iść na koncert! Tego nawet półżywy przepuścić nie chciałem. Ale problem był poważny bo trzeba było dostać się do Krakowa. Daleko nie było – raptem 25 kilometrów – ale ni ja, ni tata nie powinniśmy byli w naszym stanie prowadzić auta. Czas jednak naglił, a rodzina nadawała się do natychmiastowej hospitalizacji i w końcu ojciec zdecydował, że powolutku pojedzie. Szczęśliwie dotarliśmy do szpitala Żeromskiego. Tam nasze drogi się rozeszły, chociaż nie powinny.
Rodzice z bratem wylądowali na oddziale pod kroplówką. Ja egzorcyzmowałem CO z organizmu w trakcie pogo na hali Wisły. Po raz kolejny muzyka pokazała swoją moc. Co cię nie zatruje, to się wypoguje. Na zdrowie!