M3. B-dur wakacyjny nastolatka.
śp. Wojtkowi
Dawno, dawno temu, kombinat metalurgiczny Huty imieniem Lenina, w ramach swojego socjalu dawał hutnikom możliwość wysłania swoich dzieci nad morze. W ten sposób załapaliśmy się z moim bratem Jackiem na kolonię do Świnoujścia.
Nowohuckie dzieci mieszkały w dwóch szkołach podstawowych, tej z numerem 1 albo drugiej, o numerze 7. Słońce, czyste powietrze, pierwsze miłości i taaaka wielka woda, którą wielu z nas widziało po raz pierwszy. Robiło to wszystko do kupy zebrane niesamowite wrażenie. Żadni youtuberzy, żadne internety nie były nam wtedy do szczęścia potrzebni. Mieliśmy siebie. Realnie.
Kolonijne kieszonkowe od rodziców w przeliczeniu na stawkę dzienną wystarczało nam na bułkę i dwie wody gazowane z saturatora z sokiem lub trzy czyste bez dodatków. Ale i tak w połowie turnusu brat zapragnął pamiątki z wakacji i dlatego postanowiliśmy stawkę dzienną oszczędzać. Widząc, że nasze oszczędności mają konkretną wartość, zaczęliśmy się niebawem rozglądać za czymś oryginalnym, wyjątkowym i praktycznym, co pozwoliłoby nam w długie zimowe wieczory powspominać chwile nad pięknym sinym Bałtykiem.
Turnus miał się ku końcowi, gdy wraz z grupą chętnych poszliśmy na jakiś jarmark i po krótkiej dyskusji dokonaliśmy wyboru pamiątki znad morza. Jakże charakterystycznej dla tego rejonu. Była to kaseta zespołu A-Ha, z ponadczasowym jak szum fal przebojem:
Take on me (take on me),
Take me on (take on me)
I’ll be gone
In a day or two. *
*(a-ha, fragment utworu„Take On Me”)
***
W następne wakacje pojechałem do Piwnicznej – tym razem sam, bo brat miał dość kolonii.
Widocznie słuchając a-ha przypominał sobie cowieczorne kontrole wychowawców, związane ze sprawdzaniem garderoby używanej do spania. Tłumaczyłem mu, że chodziło o higienę, o przestrzeganie świętego obowiązku spania bez bielizny, o którym to obowiązku nie wiele hutniczych pociech miało jakiekolwiek pojęcie, i że to dlatego właśnie nasi opiekunowie grzebali nam przy pidżamach z zawziętością porucznika Borewicza. A wszystko po to, żebyśmy w przepoconych i brudnych majtach, ukrytych pod pidżamowymi spodniami nie spali. Ale moje argumenty i tłumaczenia około higieniczne do brata nie docierały i jechać nie chciał. I już. A może w Świnoujściu miał brzydką panią od sprawdzania?
Piwniczna leżała przy granicy z Czechosłowacją. Może tam ucieknę – knułem w duchu, przypominając sobie wyprawę z rodzicami do wujka Staszka, który był u południowych sąsiadów na kontrakcie budowlanym. Od rana piwo i smażone kiełbaski były na wyciągnięcie ręki – tam był raj, tak to zapamiętałem i myślę, że to uzasadnia już wtedy odczuwaną słabość do sąsiadów z południa.
Dlaczego nie otrzymałem zawczasu pełnych informacji organizacyjnych dotyczących kolonii? A może to niespodzianka miała być? Tego tu i teraz nie wiem – natomiast tam i wtedy okazało się, że wywczas dzieliliśmy z młódkami-enerdówkami! Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że byli też enerdowcy – ale jacyś mocno nieposkładani sportowo, wobec czego na dzień dobry, w czwarty dzień kolonii, dołożyliśmy im na ligowym boisku. Co to za wyczyn: skopać Wschodnioniemca? – pomyśli niejeden i niejedna z was. W końcu byli tylko dwa-trzy lata starsi od nas. Podaję wynik i strzelców bramek ze względów statystyczno-egoistycznych:
Polska-NRD, 5:0, Gomółka x3 i dwaj koledzy po jednej (wybaczcie, koledzy z kolonii – nie mogę znaleźć na Livescore ani nigdzie indziej waszych nazwisk). Dariusz Szpakowski dodałby, że bramkę spotkania strzelił Gomółka na 1:0 – z wolnego, z narożnika pola karnego, za kołnierz bramkarzowi, w samo okienko.
Zostawmy Niemców, skupmy się na Niemkach bo różnica wieku była istotna z innego powodu. ONE też były dwa, trzy lata starsze. I nie tylko starsze, ale większe, takie wyrośnięte, śmiem twierdzić, że może i upasione na anabolach podawanych młodzieży wschodnioniemieckiej w pożywieniu. Posiadaczki prawdziwych, naturalnych i wielkich cycków.
Dziewuchy odbiliśmy Germańcom, zanim jeszcze przeciągnęliśmy ich po boisku. Czy oni nasze też odbili – diabli wiedzą. Ale nawet jeśli, to nie było nam żal nic a nic. Nasze koleżanki nie miały takich klatek piersiowych jak ich niemieckie odpowiedniki.
Pierwsze dicho zorganizowano już na trzeci wieczór. Taki międzynarodowy wieczorek zapoznawczy części bloku wschodniego. Przenikanie kultur. Leko zauroczeni, już wcześniej prowadziliśmy rozpoznanie z daleka. Dziewczęta z NRD wybieraliśmy, żeby nie tracić czasu, przed dyskotekowym atakiem. Teraz trzeba było tylko liczyć na odwzajemnienie zainteresowania i pierwszy romans kolonijny można było rozwijać.
Dziewczyna, na widok której podskakiwało mi ciśnienie, potrafiła oddychać pełna piersią. W kategorii urody, lokowałem ją w pierwszej piątce kolonijnych, wschodnioniemieckich piękności obecnych wtedy w Piwnicznej (czytaj nasza 2 liga, ale czołówka, według standardu polskiego). Trzy najładniejsze miały coś takiego, że kobietę do kobiety ciągnęło bardziej, niż do chudych jak szczapy chłopców z Krakowa. Te, ku naszemu rozczarowaniu, zdyskwalifikowały się same, a my musieliśmy obejść się smakiem. Z dwóch pozostałych wybrałem jedną, na dwa kolonijne tygodnie jedyną, która zaczęła mnie całować przy wolnym utworze The Beatles i została moją bejbe na czas koloni. Nasi wychowawcy umiejętnie podkręcali taneczny klimat. Trzy czwarte dyskoteki, nas starszaków nie interesowało. Mało kto umiał tańczyć szybkie kawałki, a żeby do tego w parach? To już w ogóle nie było bohatera. I w końcu przychodził ten czas. Młodsze grupy wyprowadzano i zostawaliśmy tylko my. Starszaki. Wychowawca didżej zmieniał nastrój, my ruszaliśmy po Katie, Helgi i zaczynało się tańcowanie. Po rozpalonych dłoniach przechodził prąd z dziewczęcych ciał, a w umyśle zakorzeniały się na zawsze ponadczasowe piosenki, takie jak ta:
When I find myself in times of trouble,
Mother Mary comes to me,
Speaking words of wisdom, let it be.
And in my hour of darkness,
She is standing right in front of me,
Speaking words of wisdom, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, let it be,
Whisper words of wisdom, let it be*
*(The Beatels, fragment utworu „Let it Be”)
-Światło! Proszę zgasić światło! – krzyczeliśmy na przemian, a ręce schodziły z ramion coraz niżej a usta szukały w ciemności ust.
Bariera językowa była zbawieniem, bo nie musieliśmy tracić czasu na rozmowy o pierdołach. Na dyskotekach kolonijnych gadanie zastępowaliśmy całowaniem się przy zgaszonym świetle i było nam z tym bardzo dobrze. Po wakacjach Katia przysłała mi list. Zaufanej osoby do przetłumaczenia z niemieckiego na nasz szukałem bez skutku chyba za trzy lata. Za to sam list znalazłem niedawno. Może sobie w Google Translatorze rozpracuję? Chyba że ktoś „Er spricht Deutsch und mir helfen?”
***
Takie poważniejsze młodzieżowe wakacje zaczęły się wraz z pierwszym samodzielnym, wybłaganym u rodziców, wyjazdem pod namiot do Jaworek. Lato 1989. Rodzice uroczyście, jak to u nas, ogłosili Urbi et Gómi:
– A jedź. Tylko nie wariuj.
– Naprawdę? Mogę? Hurrra!
Szybko, sprawnie i na temat.
Plan był niesamowicie prosty. Na plecach namiot, w konserwie papu, w kieszeni drobne na powrót i papu – i nas czterech, czyli miniekipa ze szkoły podstawowej z domieszką technikum: ja, Shuty, Geblana i Wojtek. Wędrówki po górach, przyroda i przygoda nam się zamarzyły i postanowiliśmy to zrealizować.
Wyprawa zaczynała się na dworcu w Płaszowie, stamtąd pociąg miał nas zawieźć do Piwnicznej, potem już mieliśmy iść dzień cały górkami do miejsca docelowego, do Jaworek. Oczywiście zasłuchany w KSU marzyłem o Bieszczadach, Ustrzykach, ale logistycznie było to jakoś tak nieosiągalne. Beskid sądecki był bardziej w zasięgu naszej dziewiczej wyprawy.
Odważnie się to przedstawiało. Tym odważniej, że w czasach przedinternetowych trzeba było ruszyć dupę na dworzec i sprawdzić, o której i gdzie jedzie nasz pociąg, zakupić mapę terenu eksplorowanego i wytyczyć cele. Nasze były banalne: w Jaworkach popas, trzy-cztery dni, zaliczenie wąwozu Homole z zahaczeniem o Pieniny – w sumie tygodniowy wypad na łono, czilałtowy taki, jak to się mówi teraz.
Pociąg mieliśmy o pierwszej w nocy – nie pamiętam, czy ktoś nas zawiózł, czy po prostu ostatnim tramwajem pojechaliśmy ku przygodzie. Dom nasz przenośny należał do mnie i z tego względu już na starcie miałem przechlapane. Namiot był może i niewielki, ale za to kurewsko ciężki i perspektywa górskiej wycieczki z tym kląkrem już na starcie ograniczała zapał do realizacji ambitnych planów.
Ale ze mnie był wtedy początkujący sportowiec, toteż wmawiałem sobie, że w ten sposób będę budować siłę i wytrzymałość, łącząc przyjemne z pożytecznym. Koledzy nie mieli nic naprzeciw, wręcz przeciwnie.
W pociągu było niewesoło. Niczym w piosence Dr Huckenbusha: „tłok jak kutas, czuje pcha się ktoś / Najebany ledwo stoi, widać, że ma dość” – i w tym kotle my, młodzi, ładni i średnio pasujący. Ulokowaliśmy się pod tuż obok wagonowego kibla, zaraz obok gościa, który muszlę klozetową (nówkę sztukę) transportował gdzieś na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej ale Ludowej.
Trasa mijała sprawnie, podkład za podkładem. Spać nam się nie chciało, bo adrenalina i podniecenie nadchodzącym trzymały nas w pionie. O ósmej z minutami wylądowaliśmy na dworcu w Piwnicznej.
Piękne miasto w samych górach
Dwie ulice, jeden gmach
Wszyscy chodzą tu po dziurach
Każdy żyje jak się da
Ustrzyki – to stolica Bieszczad jest
Ustrzyki – niech nam żyje W.R.B.
Małe miasto, małe sprawy
Mali ludzie, mały świat
Głupie miasto, głupie sprawy
Głupi ludzie, głupi świat*
*(KSU, fragment utworu „Ustrzyki”)
Co prawda moje wymarzone Ustrzyki to nie były, ale jak na pierwszy samodzielny wypad, reszta się nawet zgadzała. Dzień budził się piękny, słoneczny i gorący. Odpowiadało nam to bardzo, bo nadchodząca całodzienna wędrówka wymagała dobrej pogody. Po prawdzie już wtedy umęczeni byliśmy podróżą jak wół po orce, a nasze plecaki mogłyby służyć przyszłym strongmanom do bicia rekordów – ale było jeszcze coś, co dawało nadzieję, że tego dnia zrealizujemy nasz cel.
Najpierw zlokalizowaliśmy bar obok dworca. Żwawo ruszyliśmy w jego kierunku i nawet pora otwarcia, ustalona na godzinę dziewiątą, wpasowała się, całkiem przypadkowo, się w plan naszej podróży idealnie. Mieliśmy czas na mały odpoczynek i ogarnięcie się przed zakupami i wyprawą. I mogliśmy smakować piwo do woli.
Najlepsze piwo to leżajski full
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul
Takiego piwa nie pił nawet król
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul*
*(Wańka Wstańka & The Ludojades, „Leżajski full”)
Zmysł do planowania miałem już wtedy wysoce aktywny. W tym konkretnym przypadku dał o sobie znać pod postacią pięciolitrowego baniaka z plastiku, który to baniaczek zakupiłem w nowohuckim sklepie ze wszystkim co do domu potrzebne i nie, Ludwiku. Oczywiście w celu zalania go po sam korek browarem – w końcu nie po to na samodzielne wakacje jadą młodzi ludzie, żeby wodę pić jak zwierzęta.
Browarowy raj otworzył swoje bramy o dziewiątej minut dziesięć. W kolejce było kilkadziesiąt osób, ale pewność, że piwo się nie skończy zanim się jeszcze zaczęło, była stuprocentowa. W kolejce byliśmy najmłodsi, co wśród weteranów jasnego pełnego wywoływało pomruki aprobaty – tradycja w narodzie nie zaginie. Napełniwszy baniaczek, wzięliśmy do stolika cztery. A może osiem. Pomiędzy jednym a drugim kufelkiem zmieniłem trampki podrózne na model obuwia typowo górski. Tata mi wyfasował buty piękne: nowiutkie, brązowe, zapinane na klamrę i sznurowane – wojskowe! – wyglancowane na wysoki połysk. To miało być coś, co uniesie mnie nad szlakami górskimi, niczym anioła wędrowca skrzydła. I jeszcze coś było w tych butach magicznego. Wyglądały jak buty z okładki płyty KSU.
Popas piwny dobiegł końca i poszły konie po betonie. Do pewnego momentu zgadzało się wszystko ze wszystkim, póki nie zrobiło się za stromo i za upalnie. Nawet rozmawialiśmy przez czas jakiś o muzyce, życiu, szkole i przyrodzie – ale im dalej w górę i w las, tym bardziej było gorąco, ciężko i źle. Plecaki ważyły niewiele mniej od nas i to pogłębiało coraz gorszą sytuację psychofizyczną załogi.
Frustracja narastała – zaczęliśmy rozmyślać, czy aby nie zamiary to to, a siły to tamto. Nawet kanisterek nie dodawał otuchy, tym bardziej, że wraz ze wzrostem temperatury zawartość zaczęła ekspresowo kisnąć, z czego jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy. Nadzieja na sukces wróciła wraz ze zdobyciem szczytu pierwszego pagórka. Teraz już po górskich grzbietach mieliśmy skakać lekko, łatwo i przyjemnie. Oczywiście nie wszystkich to miało dotyczyć bo byłem ja i moje obuwie.
Moje buty były tak samo wspaniałe i świecące, jak i kompletnie nierozbite. Dokonały na moich stopach masakry, którą zdiagnozowałem dopiero po zdjęciu obuwia, kiedy buchnęły na raz, dwa i trzy, smród, ropa i krew. (Jak my mamy wojny i powstania wygrywać, skoro nasza armia w takie buty obuta? – myślałem ze łzami w oczach). Uwalniając poharatane stopy, popłakiwałem – ale po godzince z okładem obrażenia zakrzepły, więc dokonałem zmiany wojskowych glanów na trampki i poczułem się jak baletnica na deskach Teatru Bolszoj. Stópki zakwiliły radosnie, czując niezwykłą lekkość butów i już byliśmy gotowi do dalszego marszu.
– No to po łyku, jest co świętować! – zawołałem i złapałem za baniak.
Gul, gul, gul! Solidny łyk spłynął do żołądka i nie wiem już, co nastąpiło szybciej: czy jego reakcja, czy alarm ogłoszony przez kubki smakowe. Czy dopłynęło, a potem zaczęło wracać, czy zaczęło wracać jeszcze przed dopłynięciem? Tak oto – odcierpiawszy najpierw drogę krzyżową w butach – zaserwowałem sobie jeszcze pojenie octem pod postacią zepsutego piwa.
Po błyskawicznym wejściu i jeszcze szybszym wyjściu tej cieczy ze mnie, wycieczka znów musiała skorygować założenia.
– Panowie, wylewamy te szczyny i szukamy wody, bo poumieramy z pragnienia – zauważył któryś rozsądnie. Po kilkudziesięciu minutach zlokalizowaliśmy z Wojtkiem jakąś namiastkę źródełka i tak uratowaliśmy cztery młode życia.
Dalej poszło już z górki, bo tak to w górach jest, że jak wyleziesz, to i zleźć musisz. Kolejna niespodzianka czekała na nas w Jaworkach. Mapa, którą mieliśmy, nie była aktualizowana gdzieś od czasów insurekcji kościuszkowskiej i po zaznaczonym na niej polu namiotowym ślad w teraźniejszości nie pozostał. Na szczęście w okolicy rozbili się na dziko harcerze ze Skawy, wytyczając tym samym metodą faktów dokonanych nowy teren biwakowy. A harcerze nawet jak robili źle, to status ich kazał na to spojrzeć z innej perspektywy. Jeśli potrzebowali pola namiotowego którego akurat w okolicy nie było, to go po prostu wytyczali. Zakotwiczyliśmy więc pod ich bokiem – w ostatniej chwili, bo rozbijanie wigwamu nie należało do naszych sprawności. Zdążyliśmy na moment przed ulewą. Pamiętam jeszcze płachtę nad głową, otwarcie konserw i pierwsze kęsy. W sen osunęliśmy się błyskawicznie, jak na komendę i ze zmieloną świnią w ustach.
Poranek powitał nas słoneczny, cudny, pachnący – ten na zewnątrz oczywiście, bo nijak się do niego miała woń konserw i nas, która skondensowała się w namiocie po tym, jak zapomnieliśmy o wieczornym prysznicu. Do dzisiaj jakoś nie mogę odtworzyć, gdzie i jak myśmy się w trakcie tego wyjazdu myli (tak pełnowymiarowo, bo myciu zębów i stóp służył potok koło namiotu).
Spuszczeni ze smyczy byliśmy zaskakująco grzeczni i poukładani. Nie w głowie nam były używki i inne szatańskie kłody rzucane pod nogi (a może decydowała tylko ich niedostępność na miejscu?). Delektowaliśmy się przyrodą i jej okolicznościami. Mieliśmy ze sobą aparaty, lecz fotki strzelaliśmy oszczędnie – filmów było kilka (tak właśnie – filmów, które po powrocie trzeba było wywołać).
Finanse nie pozwoliły nam rozwinąć skrzydeł – Pieniny trzeba było odłożyć. Jak my byliśmy w ogóle przygotowani na ten wyjazd – pytam się po latach – że nie piliśmy, nie paliliśmy, jedliśmy tanią strawę ze sklepu wiejskiego, a i tak po pięciu dniach zostało nam jedynie na bilet powrotny? Zmysł organizacyjny najwyraźniej dopiero kiełkował. Z przedterminowego powrotu z łona natury na łono rodziny rodzice się uśmiali, ale i byli dumni. Zdaje się, że uwierzyli w moją odpowiedzialność i rozwagę – czy na wyrost, to się miało dopiero okazać.