8. 14.11.20 Gliwice Trasa Pomarańczowa Covid 8

Krasnale we Wrocławiu ustawialiśmy do drugiej w nocy. Wróciłem tak umęczony, że nawet nie miałem ochoty na szklaneczkę płynu Orlen. Sen był nerwowy, rwany. Koledzy na podłodze chrapali okrutnie, bo im płyn wszedł jak nóż w margarynę. Po szóstej wstałem, bo skoro spać nie mogłem, to postanowiłem zjeść wcześniej śniadanie. Na stołówce wpadłem na Kazimnierza, który lubi jadać wcześniej, oraz na Jarka Ważniaka, który w ramach porannego dżogingu miał sprawdzić, czy krasnale są zwrócone na swoje miejsca.

– Piękne świadectwo daliście wczoraj. – powiedział znad talerza dżemu i musztardy szef i Mistrz w jednej osobie.

– Przepraszam, nie tak to miało być, ale Wafel… – nie dokończyłem.

– A jakby Wafel kazał ci pracować w Golec Orkiestra Ochronie, to też byś go posłuchał?

– No nie. Chociaż góralską muzykę lubię, ale nie pracowałbym. Stanowczo nie.

– No widzisz. Będzie zebranie zarządu Kultu, musimy postanowić co z wami zrobić. O wszystkim dowiecie się potem. A teraz jem.

– Jasne. Smacznego. Czekam zatem na wyrok z pokorą. Jeszcze raz przepraszam. – i poszedłem wziąć sobie mięso z dodatkiem kości, bo byłem strasznie głodny.

Dosiadłem się do Ważniaka i mięso z dodatkiem kości, przyprawiło mnie o mdłości, tak mi było głupio.

– Oj towarzyszu Gomółka. Ale żeście nawywijali! Wstyd! Wstyd!

– A daj pan spokój. Poniosło nas w złą stronę.

– Nie martwcie się tak towarzyszu. Jak wszystko będzie na miejscu, wystosuję pismo do naszego gremium o minimalny wymiar kary. Bo my, towarzysze musimy się trzymać razem!

– Dziękuję. To już nigdy się nie powtórzy. Nawet w Gliwicach! – zapewniłem kolegę, będąc jednocześnie pewnym, że w Gliwicach krasnali nie ma.

Wyjazd mieliśmy przewidziany na godzinę jedenastą, wiec wybiegłem potruchtać po mieście, zaraz przed dziewiątą. Na pobliskim boisku młodzież już kopała bezdomnego. Wróć. Młodzież już kopała piłkę.

– Zagra pan z nami? Brakuje nam jednego.

– Chętnie. Ale tylko na ataku, jestem urodzonym łowcą.

– Naprawdę? A wygląda pan jak bramkarz – powiedział jeden i wszyscy wybuchli zdrowym, młodzieńczym śmiechem.

Graliśmy dwa razy po dwadzieścia minut. Szło mi paskudnie. Przez cały mecz oddałem jeden niecelny strzał w kosmos, na szczęście piłka nie zginęła. Kompletnie nie czułem piłki i już zacząłem się obawiać, że mam koronę, bo przecież jest to jeden z objawów choroby wśród futbolistów – brak czucia.  Rozczarowany, ale zmęczony pozytywnie i naładowany chyba endorfinami , bo śmierdziałem jak skunks w trakcie rui, wróciłem się okąpać i zapakować.

– Tata. Jedziesz z Piotrkiem. Guma, Darek i Kozi z zespołem, a ja i Cytryn z technikom – zakomunikował mi Bartek, a ja zrozumiałem, że kara się rozpoczęła.

Mój pojazd ruszył punk dwunasta. Pewu za kierownicą, obok ja, za mną Ania uhahana, bo do pomocy w Gliwicach jechał jej ukochany Przemysław z kotem Gromitkiem, za Pewusem Jan Zdun, a na kanapie z tyłu już drzemał Kazimnierz.

– Znacie zasady, ale Goomi dawno z nami nie jechał. Raczej milczymy w trasie. Nie przeszkadzamy kierowcy. Wszystko ma się odbywać w naszych głowach. Wszyscy przytaknęli, tylko ja odpowiedziałem.

– Super, znakomicie fajnie. Ale na sikanie stajemy? A piwko w aucie pijemy? A to prawda, że alkomat się przepalił? A posłuchamy Lej mi pół? A ta hala w Gliwicach to duża jest? A czy… – z każdym pytaniem Piotrek miał coraz większe oczy, aż w końcu nie zdzierżył i wysyczał:

– Silencjum Gomółka! Silencjum! Plizzz!

I już do samych Gliwic się nie odezwałem, nawet pytany. Cały byłem w strachu.

Najpierw podjechaliśmy pod hotel, kiedy wszyscy się zameldowali, podlazłem i ja, zgłuszony pies, do recepcji.

– Name end siur name. – powiedziała coś recepcjonistka a mnie zamurowało.

– Gzyyy. Bzyyy. Młyyy – bełkotałem, bo zapomniałem języka w gębie. Nawet jak śpię to gadam, a w aucie przez dwie godziny nie powiedziałem słowa.

– Niemowa?

– Gzyyy.

– Pan da dowód.

Podałem i usłyszałem.

– Aha. Pan Gomółka. Pokój zawieszony. Do godziny dziewiętnastej.

– Cmmu? – zaczynałem się odblokowywać.

– Czemu? Bo nie wiadomo czy pan zostaje, czy jedzie do domu. Temu.

Aha – pomyślałem, kara trwa i nie wiadomo czy dziś popracujemy. Rozsiadłem się więc na kanapie koło recepcji i postanowiłem popracować nad głosem, próbując czytać na głos drugi tom „Chłopów”, który woziłem ze sobą. I wtedy dostałem z zaskoczenia plaskacza w karczycho.

– Kuuuurwa! – zasyczałem, a pani przy ladzie się wzdrygnęła.

– Pan jednak mówi!

– A co ma nie mówić? Wczoraj nabroił, to teraz udaje niemowę.

– Wafel, ćwoku jeden. To boli.

– Poboli i przestanie. Przed dwudziestą ma być decyzja, czy pracujemy dziś i do końca trasy.

– Skąd wiesz?

– Dostałem esemesa od Wietechy. Musimy sobie pomóc. Weź te twoje fejsbóki uruchom, niech nasz powrót ludzie poprą. Jak będzie dużo, pójdziemy do szefostwa i może się uda. Pisz i chodźmy się napić. Tu zaraz jest sklep. A alkomat i tak nie działa.

Wstawiłem szybko post i ruszyłem z  Waflem na małe co nieco. Trzeba było rozgonić smutek i żal za grzechy. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, poszwędaliśmy się po mieście. Poszliśmy zobaczyć stadion miejscowego Piasta, pod którego bramą wypiliśmy po piwie, odcedziliśmy kartofle, po czym ruszyliśmy na rynek.  Niestety, ten był kwadratowy i nawet ratusz go nie uratował. Ulice od niego były staromiejskie i tworzyły szachownicową sieć zabudowy kamieniczek. Wafel się wściekł, bo wolał warcaby.

– Idziemy Górnik do palarni. Zajaramy.

I poszliśmy, tylko jak próbowaliśmy zapalić w środku, zrobiła się wielka awantura, bo palarnia okazał się Palmiarnią i na terenie całego obiektu obowiązywał zakaz palenia. Mieliśmy nawet dostać jakieś mandaty, ale udawaliśmy Ormian z Madagaskaru i nikt nie mógł się z nami dogadać, więc w końcu dostaliśmy po kopie w dupę i ruszyliśmy na halę. Dochodziła dziewiętnasta i chcieliśmy wiedzieć, czy mamy iść na stopa i ruszyć do domu, czy popracujemy. Na metry przed halą, Wafel dostał esemesa: „Pracujecie. Zbiórka Kult Ochrony w garderobie o 19:30. Kierownik ochrony: Maciej Kazana”

– Wracamy do gry Górnik! Wracamy do gry! Kazan szefem, ale damy radę. Będziemy dziś najlepsi. Odkujemy się za krasnale!

Dobrze, że przyszliśmy wcześniej, bo hala była ogromna. Samego wejścia szukaliśmy dobry kwadrans. Urządzenia antyCov były już pomontowane na wejściu, Guma za drugim razem doszedł do perfekcji. Żeby nas nie kusiło, zraszacz nie działał, więc szybko ruszyliśmy za wejściem w lewo, i za drugim słupem wpadliśmy na sklepik. Inny od tego co znaliśmy do tej pory, bo przy sklepiku warował, przywiązany długą smyczą do krzesła, wielki jak tygrys, kiciu.

– Ożesz kurła! A cóż to za stwór? – Wafel się zdziwił nie mniej niż ja sam.

– Kot! Nasz Gromitek. Cześć chłopaki! – przywitał nas Przemek, wsparcie dla Ani na gliwicką sztukę.

– Lubi zjeść, co? – zapytałem, bo sam jestem posiadaczem wielkiego, ale nie aż tak, kota.

– O tak. Najbardziej lubi konia z kopytkami na pikantno. – dodała Ania – Fajnie, że wracacie. Bez was to nie to samo.

– A jak dojść do garderoby?

– Prosto. Prosto tym korytarzem, czternaste drzwi w prawo, mogą się zacinać, to trzeba je kopnąć. Schodami w dół, trzy piętra, potem drzwi środkowe. Korytarzem do końca. Tam jest winda. Winda dwa piętra do góry. Jak wysiądziecie, to w lewo. Na końcu będą schody, nimi do góry, na półpiętro, za drzwiami na półpiętrze w lewo, do końca korytarzem, jakieś dwieście metrów, potem schodami do góry, na końcu schodów, za drzwiami w prawo, przejdziecie przez małą salę, na końcu której są drzwi, a za nimi korytarz, na końcu którego jest winda. Nią na poziom jeden plus, i już jesteście prawie na miejscu. Korytarzem prosto, na rozwidleniu prawo skos, po stu metrach jest hol, w holu środkowe drzwi z napisem „Szatnie”. Wchodzicie i szukacie napisu „Kult Ochrona”. Jak się pospieszycie, za dwadzieścia trzy minuty będziecie na miejscu.

– O ja cię nie pitolę maleńka. Weź mi to narysuj, bo ja już mam dość. A miało być tak pięknie – westchnął Wafel, usiadł na dupie i czekał na szkic trasy.  

Ania rysowała mapkę, Wafel postękiwał, Przemo układał koszulki, a mnie zachciało się pogłaskać Gromitka. Myślałem, że do kotów mam rękę, ale okazało się, że do Gromitków to chyba raczej nie. Ledwo zdążyłem wyciągnąć dłoń z międzynarodowym „kici kici” na ustach, a już mega kot wpił się zębami w moje przedramię.

– Ratunku! Kuuuuurwa! On mnie zjada! Ratunku! – oczy wyszły mi z orbit, choć ręka wcale nie bolała.

– Gromi! Zostaw Goomiego! Zły kotek. Zły! Masz tu smaczka. – kot zastrzygł uszami na głos pańci, ale mnie nie puszczał.

Dopiero na widok wielkiej krowiej kości udowej, mokrej od krwi, z resztkami ścięgien i mięśni, zwolnił ugryz, popatrzył mi w oczy, obrócił się tyłem, podniósł ogon i cichutko fuknął mi w twarz niezbyt pachnąco, po czym dostojnie poszedł do prezentu i zaczął go lizać. Klęczałem zaskoczony, kiedy nadszedł Jasio Staszewski.

– Goomi, wszystko dobrze?

– Tak Jasiula, dobrze. Nawet nieźle.

– To daj zajarać.

– Masz – wyjąłem mu dwa papierosy, z czego jeden na zapas.

– Chodź na dwór.

– Nie mogę, czekamy z Waflem na mapkę, bo musimy znaleźć szatnię. Za trzydzieści minut zbiórka.

– Mapkę? A po co? To nie daleko.

– Taaaa. A pamiętasz drogę? – Wafel patrzył na to co rysowała Ania i cierpiał bardzo.

– Pamiętam. Przed głównym wejściem w prawo i pierwsze drzwi są do nas. No chodź Goomi, zajaramy.

– O rany, zapomniałam o skrócie. No tak. Jasio ma rację. Z zewnątrz bliżej.

Po tych słowach coś jebło. Ale tak straszliwie. To załamany Wafel przybił przysłowiowego wkręta w stole czołem. Po blacie rozlała się dostojnie stróżka krwi. Z Waflowej głowy. Podobno na trzeźwo to pierwszy raz mu się zdarzyło, w jego dość długim życiu.

Dzięki Jasiuli, w garderobie byliśmy po pięciu minutach. W szatni panowała wyjątkowa mobilizacja. Maciek robił odprawę połączoną z rozgrzewką, sekcja dęta grzała trąby, Tomek Ghoes rozgrzewał nadgarstki, Kazik rozśpiewywał wokal, a Irek i Morawka drzemali, bo byli takimi rutyniarzami, że mogli by grać nawet bez strun. Nagle w tę sielskość i anielskość wkroczył Pewu z organizatorem.

– Proszę o uwagę. Wszystko musi odbyć się punktualnie. O dwudziestej czwartej musimy zwolnić arenę. Kazik damy radę?

– Jak trzeba, to trzeba. A czemu?

– Jutro jest Galaktyczna Gala Disco Polo pod dyrekcją grupy Bayern Full – wyjaśniał organizator – Będzie transmisja na cały świat, a materiały z tego wydarzenia zostaną wyniesione na orbitę kosmiczną przez Samuela Elona Maska, którego babka była pierwszą czarnoskórą pieśniarką nurtu disko polo na plantacjach bawełny w Arizonie.

– O kurwa! – wyrwało się Gumie.

– Kulwa! A kto zna takie gówno jak Bayern Full? – zaskoczył wszystkich Daro.

Spojrzeliśmy po sobie i na trzy wybuchnęliśmy takim śmiechem, że organizator pobladł. Nikt, ale to nikt nie słyszał nigdy o takim zespole. Prawie nikt, bo nagle na stole stanął Kozi i nieśmiało zaintonował:

– Majteczki w kropeczki, ło ho ho ho…

Na to obudził się Jeżyk, złapał za bas i ściął Koziego przy kostkach zgrabnym ruchem gitary, coś jakby ścinał wielkim mieczem głowy niewiernych w Ogniem i mieczem. Zamurowało nas, a Irek już stał nad Kozim wściekły:

– To miała być tajemnica Kozi! Ta je mni ca kurde! Wszyscy muszą wiedzieć jak się noszę pod spodniami? Coooo?!

Kozi, leżący pod stołem, spojrzał tylko smutnym wzrokiem ściętego psa i wymamrotał:

– Kurwa. Wy nic nie rozumiecie. Ho ho ho. Ho.

Wyszliśmy pięć minut przed czasem, żeby się wyrobić w przewidzianym czasie, a i tak Kazik błagał Ghoesa, żeby ciut szybciej nabijał.

– Tomek, przyspiesz, zwiększ tempo tak o piętnaście procent. Wtedy nie będziemy musieli nic ciąć, a wiesz, że to szczególny koncert, bo największa sala i te sprawy.

– Damy radę. Szybciej nabiję, szybciej będę w hotelu. Mnie nie musisz tłumaczyć. Im powiedz – i wskazał na Morawkę i Jeżynę, którzy przebierali paluchami w powietrzu i co chwilę, stękali coś jak: kurwa, no nie kurwa, o kurwa. – A ty jak zaśpiewasz szybką wersję „Młodych wioślarzy”? To, to chyba zagramy po staremu.

– Przyspiesz! Dam z przepony jednym ciągiem. To pierwszy kawałek. Przyspiesz.

Kiedy stanąłem pod sceną, nogi mi zmiękły. Arena wyglądała jak wnętrze potężnego statku kosmicznego, jak jakieś jebane nju fjuczer, którego nie widziałem nawet w filmach fantastycznych. A kiedy na sekundy przed wejściem na scenę zespołu, z góry zjechała platforma foto, wypełniona naszymi znajomymi, Kasią, Magdą, Przemkiem oraz innymi, mało nie popuściłem w spodenki. Platforma była wielkim dronem, który cichuteńko i z wielką gracją unosił się a to po lewej, a to po prawej, a to na środku sceny. Niżej, wyżej, pod skosem.  Obsługujący aparaty byli dodatkowo przypięci pasami do platformy, bo jakby ktoś wypadł, to miał się nie zabić. Aparaty przyspawano im do dłoni, żeby ludziom łbów nie porozwalały. Kazana ustawił nas według wzrostu i przypomniał co mamy robić:

– Jeśli! Jeśli ktoś poleci, łapać. Nie macać! Tylko łapać. I żeby mi nikt, ale to nikt nie spadł na glebę, bo wtedy nawet nie chcę mówić co mu zrobię. – mówiąc to patrzył mi w pępek, bo wzrostu to nie jest kolega słusznego.

Jak odszedł, oparłem się o scenę i nagle poczułem na swoim ramieniu but. Nawet przez maskę poczułem czyj to but, ale dla pewności popatrzyłem do góry, w lewo i zobaczyłem, że sam Mistrz oparł się na mnie i wyszeptał:

– A teraz słuchaj jak to się robi!

I polecieli. Najszybszą wersję „Piosenki młodych wioślarzy” jaką kiedykolwiek słyszałem:

–   OjjojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojJawidziałemtak wielutrzymałosięzaręcemówiąjeślisięzgodzimytymożeszzostaćtutylkojedenznasmożetuzostatoniebędzieszTyAjaniechcęstądodchodzićniechcęsmucićsięIwidziałemtakwielustałowokółdrzewaKtórektórektórektórektórewysokiejakpalAjabardzotaktakbardzobardzochciałbymwierzywsiebieCzymuszęstądodchodzićczymuszęsmucićsię …

Wszystko poszło na jednym wdechu i jednym wydechu. Publika ochujała jak i my wszyscy. Mistrz zrobił szoł o jakim świat nie słyszał, a wszystko to odbyło się z butem na moim ramieniu.

W ogóle, to publika była rozmieszczona bardzo rzadko. Każdy stał w kwadracie dwa na dwa metry, a ci na trybunach siedzieli co trzecie miejsce. A tak było narodu kilka koła. Latania nie było, więc nasze zainteresowanie wzbudził pogujący Shreku. Biegał pomiędzy stojącymi w swoich sektorach ludźmi jak goniec po szachownicy. Takiego Shreka nie znałem, ale Guma mi szepnął, że kolega miał sześć litrów wiśniówki dla nas, a ponieważ go z nią nie wpuszczono, wypił wszystko duszkiem i oszalał. Na wiśniowo! Próbował nawet przelecieć na naszą stronę, ale Maciek puścił prąd w barierki i Shreka solidnie pokopało. Wziął więc kurs na trybuny i poszybował w pijacko-prądowym widzie przed siebie.

W połowie koncertu na przysceniu zapanowało zamieszanie, raz, że Kajetanowi nie podobało się brzmienie Ghoesowej centrali, a dwa, że obok sceny stała zapłakana Ania i wymachiwała rękami.

– Stop orkiestra! – zatrzymał maszynę Kazik i ruszył do zapłakanej koleżanki, po czym jej wysłuchał, obtarł jej łzy i zaprosił ją do mikrofonu.

– Ludzie! Bo Gromitek zginął. To kotek! – „kotek” pomyślałem, bo w głowie miałem świeżo jak Gromi miał całe moje przedramię w pysku – popatrzcie dookoła, może kręci się gdzieś koło was. Błagam!

Ktoś zapiszczał, ktoś krzyknął „kici kici” i ogólnie zrobiło się spore zamieszanie. Każdy szukał kota. Nawet Kult Ochrona, bo Kozi latał pomiędzy nami i zaglądał nam w majtki. Minuty mijały, kiedy nagle ze sceny usłyszeliśmy przerażające:

– Matkoboskoojacieniepierdole! Tygrs!

Popatrzyłem się za siebie i zobaczyłem bladego jak dupa murzyna Kajetana Aronia, kultowego realizatora dźwięku. Wskoczyłem na scenę, odpaliłem latarkę w telefonie i oświetliłem centralę. Prawie całą wypełniał zwinięty w kłębek kot.

– Ania! Gromnik tu jest! Ania! – krzyczałem z podniecenia.

– Jezusie Nazarejski. On mi koc zjadł. Mój koc do wypełniania bębna. – przeraził się Tomek, bo centralę, dla uzyskania lepszego efektu, wypełniał kocem z owczej wełny – wyciągnijcie go!

Gromitek pomimo próśb i gróźb wylezie nie chciał. A może się zaklinował?

– Posuńcie się, ja mam rękę do zwierząt! – Bartek przepchnął się przed wszystkich – Bociek, trzymaj bęben!

Klęknął przed centralą, włożył łapę do środka, żeby kota złapać za kark, ale kot się wywinął i ręka Esa utkwiła w paszczy kota.

– O ty jebaniutki! Tak do ludzi? – powiedział, po czym ryknął jak lew, kot wybałuszył gały, zwolnił ucisk na ręce, która po łokieć była w jego trzewiach, wtedy Bartek szarpnął i wyszarpał nadtrawiony, oślizgły od soków trawiennych zwierza koc.

Koc odrzucił Ghoesowi na kolana, i widząc, że kot jest skołowany jak pies w ruinach, złapał go za kark i wywlekł na zewnątrz. Ania odebrała zgubę i na mocno ugiętych nogach wyniosła go ze sceny. Mogliśmy dalej grać, choć przez to całe zamieszanie, dwie piosenki musiały odpaść. Z tego też powodu przerwy pomiędzy bisami nie było i wszystko poleciało ciągiem.

Po wszystkim utkwiliśmy w garderobie, bo raz, że wrażenia z koncertu nas przygniotły, a dwa, Tomek musiał się obmyć ze śliny kociej, którą pokrył się trzymając chwilę koc na kolanach. I znowu do garderoby wparował organizator.

– Ja na sekundkę. Panie Kazimierzu, chciałem przedstawić gościa: oto pan Sławomir „Kropek” Świerzyński, włala! Siedemnaście milionów sprzedanych płyt, najbardziej rozpoznawalny Polak w prowincji Szantung, kreator mody, który wylansował bieliznę kropkowaną, artysta którego piosenki grają tabory cygańskie na górnej części Bugu i baby na targach od Białegostoku po Suwałki! Kojarzy pan, panie Kaziku?

– Nieeee. Kompletnie nieee – odpowiadał Mistrz regulując głośność w aparacie słuchowym, kiedy zza organizatorskich pleców wylazł on, cały na biało, Kropek.

– Znakomity koncert! Znakomity! Pierwszy raz na żywca widziałem, bo my tu jutro robimy wielkie szoł, panowie pewnie słyszeli, taki tam koncert międzygalaktyczny, czy jakoś tak, no tom przy okazji zajrzał, bo znam, śledzę pański zespół i w sumie to ja z propozycją. – nawijał Sławomir, a Kozi w tym czasie z wrażenia zemdlał, bo jako jedyny z nas kojarzył i do tego szanował Kropka. – Bo ja z propozycją wychodzę. Podczas koncertu wymyśliłem utwór, który moglibyśmy wykonać w duecie. Taki świąteczny, patriotyczny, Jacek Kurski by pieniądz wyłożył, ja bym Chińczyka namówił, żeby rynek skośnych podbić, no to co? Wchodzisz pan panie Staszczyk w to?

– Staszewski – poprawił Kazo, a Kropek się zaczerwienił – a co to za piosenka?

– Piękna! Ponadczasowa, szłoby to tak: „ Bo wszyscy muzycy to jedna rodzina. Basista, gitarzysta, śpiewająca dziewczyna!”. Zaiks by to kupił jako hymn branżowy. I co pan powie? Robimy biznes?

– No nie wiem. Musze pomyśleć. Po trasie dam znać. Proszę napisać do mojego menagera.

– Znakomicie! To ja nie przeszkadzam, jutro i my do roboty, choć dzień boży. Do widzenia! – i wyszedł, żeby po sekundzie wrócić, rozejrzeć się po wszystkich, i wskazując na Wojtka wypalił:

 – A ty sobie te bałałajkę byś nastroił, bo uszy pękają.

Po godzinie, zaszokowani przygodami z całego dnia rozeszliśmy się do pokoi i obyło się nawet bez ekscesów, jeśli nie liczyć wyrzuconego telewizora, na którego ekranie leciała reklama Bayern NaFull, tego niemieckiego zespołu metalowego z Robertem Lewandowskim na wokalu, zalanego piętra, bo woda była za słona w Koziego pokoju i kilku pomniejszych historii. To by było na tyle, jeśli idzie o Gliwice. Teraz lecę do domu, bo mam jakieś nagranie dla Kroniki Nowohuckiej zrobić, więc pora zejść na ziemię. Czego wam i piszącemu życzę z całej wątroby! No i do zobaczenia w Świebodzicach i Krakowie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.