Poznania o mały włos nie przegapiłem. Po prostu, jak to u mnie bywa, poprzekręcałem sobie dni, daty i wydarzenia. Datę koncertu Kultu w Poznaniu wyryłem sobie w resztkach mózgu na dzień dwunasty listopada, bo dzień wcześniej miało być Polish Independence Day i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pracował w ten dzień przy koncercie. Ale czasy są jakie są, więc zrozumiałem, że trzeba, skoro kultowizna wzywa. Ale zanim ruszyłem, musiałem się wydostać z Przybysławic. Bo kto czytał ostatni odcinek, ten wie, że po odebraniu wiadomości od Grudzianki i Diduchny usnąłem ponownie. Najbliżsi mi towarzysze: technika i Esu pojechali rano, a pozostali pewnie pomyśleli, że ja też pojechałem, jak zwykle bez pożegnania, kiedy ja zapadłem w sen prawie zimowy. Obudziłem się jak już było ciemno, bo właśnie pies mi mordę lizał. Dobrze, że Borys – pies gospodarza Jarosława mnie odnalazł, bo do Poznania bym nie dotarł za Chiny Lutowe.
Spojrzałem na zegarek i wskazówki stanęły mi dęba, albo może włosy? Nie ważne. Było późno a ja nie miałem planu jak dostać się do domu, żeby się oprać, przepakować i uzyskać błogosławieństwo od Notorycznej Narzeczonej na kolejne, tym razem cztery dni trasy. Spałem ubrany, to jedno mi odpadło. Poza tym śniadanie zjadłem na kolację, obiad mi się śnił, a naszybszy transport to teraz ma mleko. I kolej wąskotorowa. Zbiegłem po schodach jak ekspres na Koluszki prosto do sali barowej.
– Jarosław! Gómiego zbaw! Ja muszę do domu. Po jutrze Poznań, robota wzywa!
– Chyba jutro. Kazik mówił, że jedenastego.
– Nie możliwe. – mówiłem odpalając internet w komórce. Jarek miał rację a ja miałem coraz mniej czasu – Gospodarzu, poratujcie! Jak mi Bóg miły, dni mi się poplątały, jestem zatem w białej dupie. Muszę do dom!
– A drezyną kiedyś jechałeś? Bo tak sobie myślę, że jak bym cię drezyną podrzucił do Klimontowa, to zabierzesz się z organistą, co na mszy gra o osiemnastej, do Tarnobrzega, a stamtąd masz busa po dwudziestej pierwszej. Prosto do Krakowa. Pasuje?
– Królu złoty! Zróbmy to.
I zrobiliśmy. Ale co ja się na tej drezynie namęczyłem, żeby te kilka kilometrów zrobić, to moje. Ale udało się. Jarosławie! Nigdy ci tego nie zapomnę, bo jakby ciebie nie było, w gruzy by wszystko runęło. Następnie przez Tarnobrzeg gnałem na Hutę, na Oświecenia. W domu byłem po północy.
– A ciebie to już do reszty powaliło? Telefonów nie odbierasz, znaku życia nie dajesz. Tylko Kazik i Kazik, A weź się ożeń z tym Kazikiem. W domu byś coś zrobił. Instalację solarną byś na balkonie zrobił. Sąsiad na dole to nawet dżakuzję ma. A my co? Tylko koncerty i koncerty. Nawet na zmywarkę cię nie stać. Gary to już w wannie ci składam, bo ze zlewu wypadają. A mogłam se wziąć geologa. Tylu kawalerów do mnie zachodziło, a ja się na takiego głupka nabrałam.
– No już. Przestań. Gary zaraz pomyję. Pranie muszę zrobić. Jutro Poznań.
– Jaki znowu Poznań? Jutro miałeś na dupie siedzieć. Rodziców zaprosiłam.
– Daty mi się pomieszały. Wszystko o jeden dzień dałem do tyłu. A jest do przodu. Muszę jechać. Wiesz jak teraz trudno dostać się do Kult Ochrony? Nie mogę tego zaprzepaścić.
– To se jedź. Tylko mi gary pomyj. I się nie tłucz po całej klatce. Sąsiadów pobudzisz.
Znowu się udało. Po raz kolejny moja pasja została oceniona pozytywnie. Jeszcze tylko gary, pranie i chyba nawet się spać nie położę, bo pociąg mam po szóstej – ogarnąłem plan z grubsza i ruszyłem z robotą. Po czwartej wyciągałem to co wcześniej uprałem, z piekarnika, bo nie mamy w domu suszarki, a mokrego nie mogłem zabrać, żeby mi w torbie nie zgniło. Na dworcu byłem na dwa kwadranse przed godziną odjazdu składu na Poznań. A tam sodomia i gomoria. Pociągi miały jakieś kolosalne opóźnienia. Tory w całej Polsce były poblokowane przez Strajk Kobiet. I tak miało być przez cały dzień, na złość tym, którzy chcieli pojechać na zabroniony, z powodu kowida, Marsz Niepodległości. Akcja, której przedziwną, acz intrygującą nazwę, uroczyście nadała Marta Lampart, „Maciory na tory” trwała w najlepsze. Tym samym mogłem zapomnieć o koncercie. Jakby wszystkich nieszczęść było za mało, padła mi komórka. I ta w mózgu i ta do dzwonienia.
„Los się musi odmienić” zanuciłem pod nosem i stało się. Wpadłem na budkę z preclami.
– A łobuz to co taki nieokrzesany? – zapytała starowinka prowadząca tę franczyzę.
– A przepraszam. Do Poznania miałem jechać, a tu strajki, blokady, Polska płonie, chyba stanę na balkonie, popatrzeć, jak polska płonie… – znowu wrzucił i się podprogowo tekst mistrza.
– A co łon taki gupi? Samolotem trzeba. Nieba nikt nie zablokuje! Łon chce wyżej i wyżej? Łon ma wielkie ambicje? – zapytała starowinka tekstem jakby mi znanym, a minie wmurowało – Co się dziwisz jak kardynał? Leć chłopaku. Leć!
– A polecę! – odparłem – Dziękować! Tak zrobię! Samolotem. Przecież.
Po trzydziestu minutach byłem już na lotnisku. Prawie pustym, bo z powodu kowida, lotnisko działało na pół gwizdka. Szybko zlokalizowałem punkt informacyjny, żeby dowiedzieć się kiedy odchodzi najbliższy naddźwiękowy do Poznania.
– A najbliższy to w ostatni czwartek miesiąca, a to będzie… – powiedziała pani w budce, która trochę przypominała dziób Boeinga 707.
– Za późno, ja muszę być dziś o siedemnastej, najpóźniej, na Ławnicy – chciałem błysnąć znajomością lotnisk w kraju.
– Nie ma. Mówiłam. Chyba, że z przesiadką. Może być? Z godzinę startuje Berlin, opóźniony z wczoraj, bo musieli dezynfekować. Wirusy to były na nim jak chomiki. W Berlinie złapiesz pan ten południowy na Gdańsk, z lądowaniem na żądanie w Poznaniu. Tylko nacisnąć, że będzie wysiadał, bo inaczej poleci na Gdańsk.
– Pasuje! Kochana pasuje i przez Berlin. Byle ku słońcu, ku niebu, na zachód na wschód, pierwszy dzień ku poznania wrót! – zakwiliłem i poleciałem kupować bilety.
W Berlinie miałem godzinę z okładem, postanowiłem więc, zapewne nieco ryzykownie i mało odpowiedzialnie, naładować sobie telefon niemieckim prądem. Nigdy w Niemczech nie byłem, więc mogłem spodziewać się najgorszego, ale niestety, nawet telefon się naładował jak trzeba. Na minuty przed startem zadzwonił Marek, czy ja już na miejscu.
– A gdzie tam. Berlin zaraz będę mijał.
– Berlin? A to ty nie z Krakowa jedziesz?
– Jakie jedziesz. Lecę. Kolej stoi poblokowana. To lecę.
– To może cię odebrać? Ławica?
– A nie. Ławicy żadnej nie widzę. W sumie to w kiblu jestem. – odpowiedziałem szczerze jak na spowiedzi w krakowskiej kurii.
– Czy odebrać cię na lotnisku w Poznaniu pytam? – Marek mi ułatwiał jak umiał najlepiej.
– Jak możesz, to chętnie. I kup mi kaczora na wynos, bez krwawicy tym razem i marsjańskie rogale.
– A Marcińskie mogą być?
– W ostateczności tak. Niech stracę.
Zanim wystartowałem, zakupiłem znajomej z Warszawy, miłej Hellenium romansidło po niemiecku, i taki mały zestaw: płaszcz i szpadę, żeby można było zrobić sobie teatrzyk domowy o miłości, pojedynkach w warunkach domowych. W Polsce takich nie ma, więc prezent będzie jak znalazł. Nawet po starcie próbowałem coś poczytać, ale po początkowym: heine hoch maj libe Katia, reszta już nie była dla mnie zrozumiała. No to drzemnąłem się, korzystając z tego, że miałem do dyspozycji trzy fotele, bo Niemiec z kulawą nogą nie leciał na jedenastego jedenastego do kraju sąsiada, żeby nie prowokować w dniu święta niepodległości niezbyt lubianym językiem. Chociaż czy w Gdańsku to komuś przeszkadza? Nie wiem.
– Przepraszam, kiedy będziemy na poznańskiej mgławicy? – zapytałem po przebudzeniu uroczej stewardesy.
– Was is das poznanska mglawica? Nicht ferszejent. – odparła z uroczym uśmiechem, odsłaniając przy okazji piękne zęby, oraz wielki biust, który wyglądał jak dwa potężne arbuzy, a na jednym z nich, dam sobie mosznę przyciąć, widziałem dwa czerwone pioruny.
– Du ju spik inglese? – nie dawałem za wygraną, bo na kwadrans przed miałem nacisnąć lądowanie na żądanie.
– Niet. Mejby pogawarim w ruskom jazykie?
– Da. Ja chaciu znat, skolka minut do Poznań. Ja chaciu prosit o posadku.
– Dwadcat minut. Dawaj paznakomimsja. Maja familia Helga, maj zawód Kloss.
– Tomasz Gomolka. Ty zdiełasz dla mienia posadku? Na mgławicy?
– Dla tebia wsio Tomas. Ty takij haroszyj i priekrasnyj mużcina.
Zaczerwieniłem się z lekka. Odparłem, że i ona jest krasiwaja krasawica i żeby mi to lądowanie połapała, i że jak kiedyś będzie w Krakowie, to niech pisze mesengera, to ją na kiełbaski z niebieskiej nyski pod halę zaproszę. I poszła do budki pilota, który po dwóch minutach wypadł z niej jak oparzony.
– A kto będzie lądował w Poznaniu? – zapytał zdenerwowany.
Jako jedyny podniosłem rękę i dumnie odpowiedziałem:
– Ja kapitanie Bomba! – bo tak kapitana przedstawiła stewardesa przed startem.
– To naucz się pan, zanim posadzę maszynę, że poznańskie lotnisko nie nazywa się mgławica, tylko ŁAWICA! – wrzasnął ostatnie słowo dużymi literami –Ferteszegen? Paniał? Zakumał? Ehhh, ignoranci.
– Paniał. Co pan gienerał taki spięty? Pan z Lao?
– Cham!
– Szynka! A wurst? – zapytałem, bo myślałem, ze to taka gra.
Ale wyglądający trochę jak Konczita kapitan Bomba już nie odpowiedział, za to po pięciu minutach z głośników poszedł sygnał, że będziemy zaraz lądować na Ławicy. Dreszcz emocji postawił mi z wrażenia włosy na przedramionach. Udało się! To co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Zaraz też pomyślałem o innych, jak oni dotrą. Esu, Cytryn i inni, którzy korzystali z innych środków lokomocji.
Krążyliśmy dobrych kilka minut, bo podobno mgła nad Poznaniem była obfita i Bomba nie mógł trafić w pas. Jak się później okazało, to nie była mgła, tylko kapitanowi zaparowały okulary, co się zdarza, jak lata się w maseczce na paszczy. Na szczęście skapnął się po dłuższej chwili i mogłem, jako jedyny wysiadać. A w sumie to wyskakiwać, bo na przystankach na lądowanie nie podstawia się schodów, a jedynie materace podkłada się pod drzwi. Ale co to dla ochraniacza Kultu? Betka!
W lotniskowym fuaje czekali na mnie miejscowi Kult Turyści, którzy obserwowali moją relację na fejsbuku, dzięki czemu sprawdzili kiedy ląduję i ruszyli z odbiorem. Były Krząściki, Wuja Artur i Marek. Wzruszyłem się bardzo, że tak mnie doceniają i żeby zakryć łzy wzruszenia zaciągnąłem maseczkę na oczy, co spowodowało, że potknąłem się o potykacz „Kocham Lech” i żeby ukryć wypadek, zagrałem sobą, leżąc na glebie, że pocałunkiem witam poznańską ziemię. Teraz to oni się wzruszyli i zaczęli jak na komendę robić relację live na FB. Po przedstawieniu ustaliliśmy, że pojadę z Markiem, bo nawiózł mi kaczora na gorąco i rogali.
– Maro, jeśli było by przy drodze, to chciałbym zatrzymać się na chwilę pod stadionem miejscowego kolejorza. Damy radę?
– Damy. Mamy czas. Marsze i demonstrację krążą wokół rynku, więc miasto jest puste.
I pojechaliśmy. Pod stadionem wysiadłem sam, i zrobiłem to, o co prosił mnie Didi. Wysmarowałem wielkie L w trójkącie, po czym zrobiłem zdjęcie i wysłałem Blacholowi na wyspę. Teraz mogłem skoncentrować się wyłącznie na sztuce. Z tym, że odpowiedź przyszła na wykonane zadanie szybko: „Brachu, ale czemu trójkąt?”, „A co miało być?”, „Koło. L w kole, okręgu. Ale trójkąt?”. Na tak zadane pytanie nie znałem odpowiedzi. W końcu figura, to figura, a pobazgranie to pobazgranie. Jeśli do tego weźmiemy, że był to trójkąt równoboczny, dwa i pół metra boki mający, to raczej był to wyczyn. Co nie?
Marek wysadził mnie pod halą i pojechał odstawić auto, a ja wlazłem od tej strony gdzie włazi publika. Z trudami, bo nie miałem opaski, ale pokazałem tatuaż Kultu, koszulkę Kult Ochrony i dostałem pięć minut na zorganizowanie opaski, bo na bramie szefował Tomasz z Akwinionu, takiej wsi pod Poznaniem, i nie uwierzył dopóki nie zobaczył. Teraz powinno paść zasadnicze pytanie: ale jak to koncert mógł się odbyć, skoro pandemia, lokdaun i takie tam? Ano kochani. Organizator na polecenie Pewusa zastosował nowoczesną metodę odkażania. I od tego koncertu ta technologia miała jeździć z nami zamiast wizualizacji, bo te, pomimo starań kolegi od nich, chuja robiły wirusowi.
Primo: temperatura, sekundo: maseczki, tertio: spryskiwacz „AntyCov 4” na wejściu (taki zraszacz na wszystkich zasponsorowany przez Orlen) voto: na sali zawieszone były wielkie grille, które zabijały wszelkie bakterie jakie świat widział. Małe i duże. Podobno jak wysłano projekt Morawieckiemu, to i kota Jarosława zamurowało, jak naród sobie radzi. Zaczęto nawet zastanawiać się, czy zespołu i całej bandy nie odznaczyć medalem Orła Burego, za postępowość kulturalną w tych ciężkich czasach. A kierownictwo nawet Białego Orła, bo kilka medali miano odebrać w kręgach kościelnych, i szkoda żeby się zmarnowały, ktoś rezolutnie pomyślał. Wszystko miało się rozstrzygnąć do koncertu w Gliwicach, największego i najefektowniejszego, bo żeby Cowida dobić, w Gliwicach miały też być pożyczone ognie od Ramstaina, które napędzić miała ropa nierektyfikowana z Orlenu. Nadzieja ludzkości miała kolor pomarańczowy, a my byliśmy w jego jądrze.
Do garderoby wpadłem na miękkich nogach, akurat w chwili alkotestu. Alkomat wskazywał wszystkim pod pół promila, a mnie wyskoczyło półtorej.
– No to mamy problem. Hjuston! Mamy problem – powiedział Morawka – bo ja nic od wczoraj nie piłem.
– Ani ja, ja i ja. – powiedzieli inni i tylko technika milczała, czekając na rozwój sytuacji.
– Dobra. Wszyscy mają to samo, ale Goomi przekroczył zdecydowanie, w takim razie nie robi dziś przy koncercie – powiedział dyrektor generalny Kazimnierz.
– Ale jak to, skoro ja dziś tylko darmowego drinka na trasie Berlin – Gdańsk z lądowaniem na żądanie w Poznaniu wypiłem. To niemożliwe. Ja znakomicie trawię alko! – broniłem swojego horroru, bo wiedziałem co przyjąłem.
I wtedy przypomniałem sobie, że pod zraszaczem Orlenu, zamiast sekundy, stałem ponad minutę, bo mi się torba zblokowała, i zanim mi pomogli, to lało się po mnie, jak mokrym kurczaku. Postanowiłem działać.
– Mistrzu! Chyba wiem czemu mi wywaliło ponad normę. To zraszacz na wejściu. Misztrz podejdzie ze mną.
Ale mistrz akurat leżał, więc oddelegował miejscowego. Perkusistę Tomka Ghoesa. I poszliśmy razem z menago. Przed wejściem pod zraszacz Tomasz dmuchnął i miał minus zero siedemdziesiąt dwa promila.
– Teraz wejdź proszę – powiedział menago.
– Ale tam jest alkohol! – Tom zaooponował.
– Ale on morduje wirusy. Wejdź proszę. Musimy sprawdzić prawdomówność Goomiego.
– Jestem przeciwko mordowaniu czegokolwiek.
– Albo ty albo wirus albo Goomi! – powiedział zrezygnowany Pewu i perkusista wszedł.
Stał minutę i aż go trzepało, bo alkohol to dla niego największy wróg. Jak wyszedł i go przedmuchaliśmy, miał zero pół na plusie. Pewu spojrzał na mnie, na Ghoesa, który zaczął się uśmiechać jak ja po dobrej bombie, i powiedział patrząc mi w oczy:
– Pracujesz!
Dostałem takiej radości, że tanecznym krokiem pobiegłem się przebierać.
– Pracuję! To zraszacz! Seba! Zraszacz! – wpadłem na Sebę, który w poznaniu robił odsłuchy i jego żonę Kasię, którą wyściskałem i już brałem się do całowania, kiedy coś mnie potężnie odciągnęło od niej.
– Młody, czy ty aby nie przesadzasz? Ściskanie wystarczy łobuzie. – uporządkował mnie Seba.
Do fosy wylazłem jako pierwszy. Radosny i szczęśliwy, w końcu już dwie sztuki mi przepadły. Stanęliśmy jak zawsze, od lewej strony publiki patrząc: Guma, ja, Bartek, Cytryn, Kozi, Daro a po sali kręcił się jako tajny agent Wafel, który miał ewentualne negatywne emocje gasić w zarodniku, oraz osobą podejrzanym mierzyć temperaturę i robić wymazy z uszu. Chcieliśmy mieć dane odnośnie skuteczności podjętych działań.
Po wejściu na scenę wśród publiki zapanowała dzika euforia, co zapewne było też wynikiem przechodzenia przez zraszacz, w którym większość się specjalnie blokowała, bo piwo sprzedawane było chrzczone i trzeba je było pić przez specjalne rurki, które wyłapywały ewentualne wirusy. Zespół stanął wzruszony owacją i Mistrz przemówił.
– Witaj ukochany Poznaniu! W podzięce za trzy punkty zostawione na Łazienkowskiej i w ramach premiery trzech płyt analogowych z Polandrocka, zagramy wam wszystkie trzy płyty! Zaczynamy od czarnej!
I poszło jak tajfun falą przecudnych dźwięków ze sceny. Było bombastycznie, tylko pod koniec koncertu miałem wrażenie, jakby niektóre kawałki się dublowały, albo nawet troiły mi w uszach. Ale ja to się nie znam i mogłem coś pomieszać. Publika zafascynowana wydarzeniem latała mało, głównie koncentrując się na przeżywaniu w pozycji ziemi ziemia. Kult Turyści dopisali bardzo, ale zauważyłem, że częściej latali pod zraszacz, niż pod scenę. Poza Hubertem Szperną, który podczas ósmego przelotu wziął i zginął. Naprawdę! Leciał ósmy raz, prosto na Esa, kiedy pięć rzędów przed sceną powstała dziura, Hubert zapikował, Esu i Cytryn wskoczyli na stopnie barierek, żeby pokazać, że czuwają i nic. Zaczęli krzyczeć do ludzi, żeby Hubcia szukali, a Hubcia nie było. Przepadł jak kamień w trójkąt bermudzki. I nie ma od niego do teraz, a jest czwartek, koło południa, żadnego kontaktu. Tylko komórka odzywa się po niemiecku, że coś tam coś tam. Ciekawe!
Przed bisami, na życzenie zespołu wlazłem na scenę i ogłosiłem promocję płyty na mieście:
– Towarzysze! Obywatelki! Ludu mój ludu Poznania! To nie wszystko na dziś! Zaraz po koncercie będzie można zobaczyć przez szybę w Kultowej, Arcy Premierę najnowszej płyty! Zapraszamy bardzo, a ciebie Jeżu proszę o rozpoczęcie bisów!
Publiczność wyła z zachwytu i zaskoczenia propozycją zespołu.
Po sztuce pojechaliśmy do Kultowej, w której miała odbyć się promocja płyty z wyżej wymienionego festiwalu. Zespół posadzono w witrynie, a na półce nad ich głowami stał Rysio i żonglował płytami analogowymi. Rysio był kiedyś cyrkowcem, więc żonglował jak ta lala, stojąc raz na prawej, a raz na lewej nodze. Wyglądało to niezwykle efektownie.
Kto był w Kultowej, ten wie, że posiada ona piwnice, a piwnice okien nie mają, i tam to zrobiono potajemną imprezę dla Kult Turystów i zaprzyjaźnionych z nimi ludzi. Żeby dostać się na taką imprezę, trzeba było wiedzieć, który właz kanalizacyjny trzeba podnieść, żeby wyleźć w toalecie klubu. Oczywiście włazu pilnował przebrany za żula bramkarz, który na hasło: „Powstanie Poznańskie” odpowiadał „ A imię jego czterdzieści i cztery” i wpuszczał swoich. Podobno przyszło ponad pięćdziesiąt osób, ale ja już tego nie widziałem. Patrząc na żonglującego Ricardo, zostałem zahipnotyzowany i zwaliłem się jak kłoda podczas zmiany przyzb Rycha lewej nogi na prawą. Dziwne zjawisko ale nie niemożliwe, o czym dowiedziałem się już rano przy śniadaniu. Teraz jadę z technikom na Wrocław, już jesteśmy spóźnieni, bo Sebastian z Romanem weszli nie do tego kanału i trzeba było ich rano odbierać z Piły. Dobrze, że mogłem prowadzić, bo oni się do niczego nie nadają jeszcze. I do tego coś strasznie cuchnie, coś jakby się pies w truchle wytarzał. Obiecałem im już, że im witaminy C na miejscu urobię jak coś, wtedy będą chodzić jak Terminator w zegarku!
Pa!
Klasa i szacun i bardzo fajnie się czyta 😉 Pozdrawiam Tomek 😉