Koniec pierwszego roku drugiego tysiąclecia naszej ery mijał mi na III ligowej siatkarskiej szarzyźnie. Przepaść pomiędzy zawodami drugo a trzecioligowymi była ogromna. Małe miejscowości, niedoświetlone i zimne sale, kamienne piłki i nieobliczalni rywale. Taka był moja sportowa codzienność. Łączona tydzień po tygodniu z pracą zawodową, zajmowała mi cenny czas i odciągała mnie od rozrywkowej strony życia. W wieku dwudziestu siedmiu lat zaczynałem się starzeć.
Z niewielką zazdrością śledziłem też poczynania moich kolegów w I ligowym Wawelu. Początek rozgrywek i udział w Pucharze Polski był w wykonaniu wojskowej sekcji siatkówki niezwykle efektowny. Przyjeżdżały topowe zespoły z najwyższej ligi, i nawet jeśli nie w najsilniejszych składach, to i tak czuć było wyraźnie, że siatkówka w naszym kraju idzie w dobrym kierunku. Wszystko zaczynało być poukładane jak nigdy wcześniej. I finansowo i organizacyjnie i jakościowo. Młode wilki które wychodziły ze szkół sportowych, i z którymi przez lata rywalizowałem, były coraz lepiej przygotowane do podnoszenia poziomu siatkówki na poziom światowy. Szło nowe. Świeże, silne, sprawne. Trenerzy zmieniali ruski tryb pracy, którego hasłem przewodnim było: słaba kość pęka na przygotowanie ogólnorozwojowe, dostosowane do potrzeb młodych organizmów z mocnym naciskiem na techniczną stronę siatkówki.
W Wawelu było podobnie, w kwestii poukładania finansowego i organizacyjnego. Trwał ten sen tak gdzieś do szóstej kolejki, kiedy to zespół bez zdobyczy punktowych zamykał tabelę i stał się murowanym kandydatem do spadku. Wszystko, podobnie jak przez kilka wcześniejszych sezonów, zaczęło się walić. Tym razem szybciej i z większym hukiem. Nie było wyników, nie było pieniędzy, nie było drużyny. Nawet wypłat „zakontraktowanych” umowami i innymi zobowiązaniami. Jedynymi wypłacanymi zawodnikami byli nowi. Parkiet i kolega. Ich kontrakty kontrolował przed podpisaniem prawnik, i klub chcąc nie chcąc, bojąc się skandalu płacił im regularnie, nawet wtedy kiedy spadek był już pewny w stu procentach. Reszta dostawała jakieś ochłapy. Swojego można było bezkarnie dymać.
Kłopoty finansowe kolegów wojskowych umocniły mnie w przekonaniu, że moja droga była prawidłowa. Mój klub, co prawda trzecioligowy, był wypłacalny, a przynajmniej sponsor z którym miałem umowę, a dodatkowym smaczkiem miała być specjalna finansowa nagroda za awans i coś jeszcze. Coś o czym śpiewał mój kolega Kazik i miało się po tym katar. Taka, wisienka. Albo nie. Raczej kreseczka na torcie. A co tam. Wsiąkałem w końcu w rokendrolla to i wymagania miałem bliższe tej branży.
Liga toczyła się leniwie, robiliśmy swoje sumiennie trenując, żeby forma przyszła w odpowiednim momencie, późną zimą czy wczesną wiosną, na rozstrzygnięcia finałowe. Jednocześnie laliśmy wszystkich, prawie wszystkich, liderując niemal cały czas. Rozrywek nie było żadnych, poza tradycyjną, klubową wigilią.
Wigilia miała swoją wieloletnią tradycję w sekcji siatkarskiej mężczyzn Wandy Kraków. Specjalnie wynajmowano salę w zaprzyjaźnionym lokalu, zamawiano wymyślne potrawy i zimne alkohole. Do wyboru i do koloru. I były też gorące talerze. Te talerze stanowiły dla mnie największą zagadkę. Były elementem kilkuletniej tradycji, której kompletnie nie kumałem. Cała zabawa polegała podobno na tym, że kelnerzy wnosili ciepłe talerze, a cały zespół wstawał, opuszczał gacie i na te talerze każdy wywalał swój interes . Ale to podobno. Zakładam zresztą, że była to legenda klubowa w którą miałem wierzyć dla zabawy. Jednak postanowiłem być czujny, i na moją prośbę, tego roku z tradycji tej zrezygnowaliśmy. Na wszelki wypadek trzeba było coś pozmieniać. Talerze, nawet ciepłe, w awansie nie były jakimś istotnym elementem.
– Słuchaj Gómiś, a słyszałeś tę historię, jak starszyzna jednego klubu ruszyła na agencję i trafiła im się reklamacja. A konkretniej, jednemu z zawodników? – ktoś z najdłuższym stażem zapytał. Koledzy mieli takich opowiadań na kopy, w których rzeczywistość mieszała się z fikcją, jak mi się wtedy wydawało.
– No nie. A jaką agencję? – odparłem, bo jedyne skojarzenie po latach gry w Wawelu jakie mi przyszło na myśl, to była Agencja Mienia Wojskowego.
– No burdel Gómiś. Zwykły burdel.
– A to nie słyszałem. – odparłem zgodnie z prawdą, jednocześnie ciekaw byłem jak to jest w burdelu, w którym nigdy nic mojego nie stanęło. – Opowiadaj!
– Po jakimś meczu, kilku siatkarzy postanowiło się odstresować. A kiedy im w głowach zaszumiało, postanowili odwiedzić agenturkę. Wszyscy sprawnie wybrali sobie dziewczyny, przy czym jeden z nich miał specjalne wymagania. Duże piersi i okulary.
– I co? Znalazł taką? – słuchałem ciekaw, jednocześnie pochlipując barszcz z uszkami.
– Znalazł. Znalazł. A jak. Po godzinie wszyscy spotkali się przy barze, a tego od okularów nie było. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, gościa nie ma. Pojawił się przeszczęśliwy po trzech kwadransach.
– Pewnie dopłacił! – próbowałem zgadywać znając burdele jedynie z filmów.
– A nie. Reklamował!
– Jak to reklamował? W burdelu? – nie wierzyłem, bo reklamacje nie były mi w codziennej pracy handlowca obce. Ale że taka przyziemność miała by mieć miejsce w burdelu?
– No tak. Ta pierwsza z którą poszedł, w pewnym momencie zaczęła mu opowiadać o swoim chłopaku. I gadała, gadała, gadała, aż ten nie wytrzymał i poszedł z reklamacją i żądaniem zmiany dziewczyny.
– I co? Dostał wpierdol i wywalili go? – taka opcja była w filmach i książkach jedyną poprawną opcją.
– Nie. Reklamacja została uznana i nasz bohater zyskał dodatkową godzinę. I to z inną panią. Dobre, co?
– Niesamowite! – odparłem, bo nie wiedziałem co mam powiedzieć. W końcu w życiu w burdelu nie byłem, zasad tam panujących nie znałem, tyle tylko co z książek, filmów czy takich właśnie opowieści.
Nowe środowisko rządziło się swoimi prawami. I zasadami. Ja miałem zapewnić kolejny sportowy krok dla klubu. Starsi koledzy atmosferę. Szczególnie mnie, bo najmłodsi zawodnicy jeszcze mieli czas na głupoty. Po wigilii poszliśmy więc reklamować, a przynajmniej sprawdzić czy to działa.
Pierwszym poważniejszym sportowym egzaminem był półfinał w Jaśle. Zdaliśmy go dobrze, zajmując drugie miejsce. Pierwsi byli gospodarze, Czarni Jasło, wśród których spotkałem wielu znajomych z Karpat Krosno, którzy podobnie jak ja, po sezonie musieli zmienić klub, bo Krosno przegrywając z nami, czytaj Wawelem, batalię o I ligę, zaczęło się sypać. Z tego turnieju pamiętam pierwszy mecz, z jakimiś dzieciakami, którzy mieli w swoich szeregach chłopaka, który miał dzień konia i czego się tego dnia nie dotknął, to kończył punktem. Zdobył ich chyba ze czterdzieści. Niewiele zabrakło, a ograł by nas w pojedynkę i wszystko skończyło by się w połowie drogi. Moim kolegom i mnie udało się jednak opanować tremę i wszystko poszło po naszej myśli. Całe szczęście. Mogliśmy przygotowywać się do finałowej batalii w Legnicy.
W Wandzie przed finałem nikt nie panikował. Nie szukano wzmocnień na siłę. Liczono na swoich ludzi i na mnie. To dawało nam taki wewnętrzny spokój i przekonanie, że będzie dobrze. Tym bardziej, że Legnica była kolejnym miastem, a Ikar klubem, w którym miałem wielu kolegów.
Zabawa zaczęła się w piątek od zwycięstwa nad MOS Wola Warszawa. W sobotę mogliśmy zapewnić sobie awans. Mecz stał, jak na warunki trzecioligowe, na bardzo wysokim poziomie. Kibice, którzy szczelnie wypełnili halę, byli zadowoleni nie tylko z poziomu zawodów, ale i ze zwycięstwa swoich chłopaków w stosunku 3-2. Nie wiem dlaczego wszystko jakoś tak się przedziwnie poukładało, że to my mieliśmy awans w kieszeni pomimo porażki. Już wygranie dwóch setów dało nam to, na co Wanda czekała od lat. Awans do II ligi! Dla mnie też było to wydarzenie niesamowite. Rok po roku świętowałem promocję poziom wyżej.
Po zawodach skorzystałem z zaproszenia kolegów z Legnicy i wyskoczyliśmy razem na miasto na kolację. Wspominaliśmy nasze potyczki, kiedy przyjeżdżałem do nich z Wawelem. Ponieważ turniej trwał, a Ikar musiał postawić kropkę nad i w temacie awansu, zakończyliśmy spotkanie o czasie i trzeźwym umyśle. Do hotelu udałem się spacerem i wtedy, albo miałem już telefon komórkowy, albo w jakiś inny sposób dostałem sygnał od naszych niedzielnych rywali, że jest sprawa do obgadania. Umówiłem się w naszym hotelu, czując pismo nosem.
– Panie kolego, my do pana w temacie jutrzejszego meczu. Proszę przyjąć gratulację za awans. Wy już jesteście po wszystkim, więc może na jutro jakoś byśmy się dogadali? – ktoś, kto przedstawił się jako osoba mocno związana z Grudziądzem, postanowił wybadać mnie na okoliczność sprzedania meczu.
– Ale o co chodzi i dlaczego ja? – udałem, że się nie domyślam.
– Pan, bo jest pan najbardziej rutynowany, utytułowany i znany. I pewnie to pan masz najwięcej do powiedzenia.
– Może mam, może nie mam. No to ile?
– To lubię. Wygrywamy z wami i kosztuje nas to cztery tysiące złotych.
– Nie wiem. Wam i tak to może nic nie dać. Wasze ryzyko. Gotówka? – grałem w grę nie mając na nią ochoty.
– Tu jest problem. Proponuję weksel. In blanco.
– Hmmm. Muszę pomyśleć. Potrzebuję czasu. Dam znać przed meczem. – grałem na zwłokę. Musiałem wszystko poukładać sobie w głowie, mając na uwadze przede wszystkim drużynę. Tym bardziej, że weksel nie robił na mnie żadnego wrażenia.
Ktoś opuścił hotel, a ja ruszyłem w stronę restauracji, w której po kolacji koledzy pozwolili sobie na symboliczne świętowanie.
– Tomek! Siadaj. Fajnie że szybko wróciłeś! – koledzy ucieszyli się, że sprawnie i w sportowym duchu, znaczy na trzeźwo się ogarnąłem.
– Jutro mecz, trzeba się szanować. Słuchajcie. Mam poważną sprawę do obgadania. – rozmowy ucichły szybciej niż mogłem się spodziewać. – Jest propozycja. Żeby jutro przegrać. Zanim powiem za ile, chcę żebyście się poważnie zastanowili. Wiem, że gracie za darmo, a tu jest szansa zarobić parę groszy. Tylko czy to ma sens? Ja jestem na nie.
– Kto chce kupić? Za ile? Dlaczego? – pytania były konkretne.
– Stal. 4000 zł, weksel in blanco kurwa. Jak przegramy z nimi to przy korzystnym wyniku drugiego meczu mają jeszcze szanse. Jeśli chcecie, to ja jutro nie zagram i kasa jest wasza. Załatwię te kwity. Jak chcecie.
Cisza zapadła przy stole. Ktoś pociągnął piwo cichaczem, ktoś liczył w pamięci po ile to wyjdzie, a ja czekałem i patrzyłem jak hartują się młode charaktery.
– Do jutra. Spadam, o dziesiątej gramy. Na śniadaniu dajcie mi znać co ustaliliście.
– Chyba nie chcemy. Tak, nie chcemy. Nie ma tematu – ktoś z młodych odważnie zabrał głos. Może Paweł, może Mariusz. – Zagramy jutro dla siebie!
Temat został zamknięty.
A rywal w niedzielę pokonany. Wanda i Ikar awansowały na wyższy level. Zgodnie z zasadami gry. Tymi boiskowymi, a nie zakulisowymi.
– Tomek, Tomek. Chodź na chwilę. – ktoś ze starszyzny machał do mnie z szatni kilkanaście minut po naszym meczu.
Poszedłem zaciekawiony. Wszystkie ustalenia z przedsezonowych ustaleń zostały zachowane. Jak w dobrym riderze. I miałem troszeczkę kataru.
Trasa z Legnicy do Krakowa była męcząca. Po trzydniowym wysiłku fizyczno – psychicznym, powrót, jeszcze wtedy nie autostradą, dawał w kość. Wracaliśmy jednak szczęśliwi, wyposażeni we wszelkiego rodzaju płyny i aniołów stróżów.
– Mogę jeszcze drinka? – zapytałem kolegów którzy zajęli się polewaniem.
– Ostatniego. – Jurek przysiadł się do mnie. – Wystarczy na razie. Wypiłeś już ponad miarę.
– Tak? Dziwne, wcale tego nie czuję. – odparłem zaskoczony, bo faktycznie mocny alkohol piłem jak wodę. I nic. Nie mogłem zasnąć, nie mogłem złapać jakiejkolwiek fazy.
– To po wizycie w szatni po meczu. – klepnął mnie w plecy po przyjacielsku i powtórzył – Ostatni i koniec.
Dojeżdżaliśmy do Katowic.
– Prezesie, jeść nam się chce! No i wylać by się można.– Paweł w imieniu młodszej części zespołu, przypomniał o podstawowych potrzebach ludzkich.
Prezesowi zaświeciły się oczy, mrugnął do Adama, naszego kapitana a swojego przyjaciela i zaordynował:
– Jeszcze dziesięć minut wytrzymajcie. Jeszcze dziesięć minut. Nie będziecie żałować!
Faktycznie po dziesięciu minutach z małym okładem, wjechaliśmy w las, żeby po kilkudziesięciu sekundach zatrzymać się przed sporych rozmiarów przybytkiem.
Wysiedliśmy żwawo, chcąc jak najszybciej zamówić coś do jedzenia i przy okazji skorzystać z toalety. Do głównej sali wchodziło się przez sporych rozmiarów pomieszczenie z kilkoma stołami i i wielką ilością krzeseł. W głównym pomieszczeniu było ciemnawo ,więc dla bezpieczeństwa usiadłem przy drzwiach. Zmęczenie, pomimo przyjętych środków różnego rodzaju, zaczęło się kumulować. Czekałem na kelnerkę, której nigdzie nie było widać, co nie dziwiło specjalnie, bo i ruch w niedzielny wieczór był żaden. Kiedy wszyscy z naszej ekipy usiedli przy stolikach, światło się lekko poprawiło, rzucając silniejszy strumień na srebrzystą rurę na środku pomieszczenia, a w jej kierunku energicznym krokiem ruszyła skąpo odziana dziewczyna.
Mocno się zdziwiłem, kiedy dziewczyna tę rurę tanecznym krokiem zaatakowała. Wskoczyła najwyżej jak się dało, poczym podciągnęła się pod sufit, wykonała jakieś rozkroki, nożyce, okręcenia i zjechała na sam dół. Tam wykonała kilka skłonów, przysiadów, obtarć rury pośladkami, przez które przechodził jedynie sznureczek. To co widywałem w gazetach, albo na kasetach z filmami dla dorosłych, zmaterializowało się. Jak wyjście powigilijne do agencji towarzyskiej. Dziewczyna tańczyła zapamiętale pokazując figury, których my, wysportowani młodzi ludzie, nie wykonalibyśmy nigdy i nigdzie, a mnie przycisnęło na pęcherz. Od wyjazdu z Legnicy nie byłem w toalecie.
Ruszyłem ostro, z kopyta, pomimo poturniejowych bólów członków, bo zobaczyłem w przycienionych okolicach baru, kilka kolejnych dziewcząt i chciałem zaprezentować się wszystkim w wersji mocno dynamicznej . Przegiąłem niestety z energią, szybkością, pominąłem spostrzegawczość na szczegóły i pierdolnąłem na samym środku sali w podest z grubej pleksi, na której była rura i tancerka, piszczelem. Zwinęło mnie z bólu, tancerka przystanęła w dziwnej pozie, machnąłem na to ręką, że wszystko jest porządku i pokuśtykałem do kibla ze łzami w oczach. Cały sezon bez kontuzji i nie wiele zabrakło żebym już po wszystkim, w ostatnim, nie za bardzo chcianym akcencie, złamał sobie nogę.
Zaraz za mną do kibla wpadł jak tajfun prezes.
– Tomek wybierajcie! Ja płacę!
– Ale co mamy wybierać? Tu nie ma nic do jedzenia. – podjąłem temat znad pisuaru.
Prezesa zamurowało.
– Noooo. Wybierajcie dziewczyny! Ja płacę. – klarował mi jak juniorowi.
– Jakie dziewczyny? Boguś, prezesie. My chcemy tylko jeść i do domu. Proszę. Zrób to dla mnie. Zapłać jeśli jest za co i jedźmy coś zjeść i do domu. Młodzi też już mają dość. Jesteśmy zjebani turniejem, drogą, emocjami. Proszę…
– Tak zrobimy, tak zrobimy! – Prezes był rozsądny i potrafił słuchać.
Po pięciu minutach, głodny i coraz bardziej umęczony kondukt, przy ogólnym rozczarowaniu pięknych pań, opuszczał lokal. I kiedy tak człapaliśmy ku drzwiom, spod jednego ze stołów wyczołgał się jakiś chłopak.
– Dzień dobry. – przywitał się nieśmiało – Nie mają panowie zapalić?
– Adam, poczęstuj pana. – ktoś poprosił naszego kapitana.
– Ależ oczywiście! – Adam wyciągnął może i Marlborasy i podchodząc do chłopaka, zapytał – A kolega co tu pod stołem wyrabia?
– A ja tu pracuję. Jestem bramkarzem. Ale jak zobaczyłem jak wychodzicie z autobusu, jeden większy od drugiego, to się wystraszyłem i schowałem. Ale teraz widzę, że wy normalni jesteście.
– No a jacy mamy być? – Adam się zdziwił i po chwili roześmiał, częstując pracownika miejscowej bramki – My jesteśmy siatkarzami z Krakowa. Normalnymi. Bierz. Bierz kilka. Nas nie trzeba się bać.
Niezłe miejsce, pomyślałem i udałem się do pojazdu. Wpatrzony w okno i pogrążony w rozmyślaniach co dalej z tak pięknie rozpoczętym rokiem zrobić, ani się obejrzałem i byłem w domu.
Wanda awansowała, Wawel spadł i się posypał. Postanowiłem kontynuować zabawę na nowohuckiej ziemi. Przynajmniej przez najbliższy rok. I przy okazji zająć się ogarnianiem przyszłości i tworzeniem komórki. Najlepiej rodzinnej. Trwałej i na zawsze.
Taki miałem plan.