S7. Do dwóch razy sztuka

S7. Do dwóch razy sztuka

 

Wakacje po zakończeniu szkoły podstawowej były bardzo udane. Zdane egzaminy do szkoły średniej zakończyły okres niepokoju wewnętrznego i można było odetchnąć.

Z kolegami z osiedla pojechałem na obóz pod Kraków. Spanie w namiotach wojskowych, sklep z browarami obok, a ja jako starszyzna miałem prawo do niewielkiej, codziennej, zdrowotnej konsumpcji, z zastrzeżeniem przez wychowawców, żeby tylko nie wpaść w oko kierownikowi obozu, który nie tolerował mojej pasji. Tolerowali za to pozostali wychowawcy i zostałem zaopatrzeniowcem.

Zamiast chodzić na głupawe wycieczki, czaiłem się na dostawę jasnego pełnego i zaopatrywałem wychowawców, kolegów starszych i przede wszystkim siebie. Kupowałem pełen plecak, z 50 butelek. Ciężar był tak wielki, że aż mi się stelaż w plecaku pokrzywił. Robota w hurcie wymagała poświęceń.

Niestety, pod koniec obozu doznałem też poważnej kontuzji. Grając w piłkę po paru piwkach, w trakcie wślizgu, złamałem rękę. I to miało być boskim potwierdzeniem teorii o tym, że siatkówka nie jest dla mnie. Jakby kózka wślizgiem nie zagrała, to by rączki nie złamała. Tak mówili.

Teoria teorią a życie życiem. Nowy rok rozpocząłem w wymarzonym Technikum Budowlanym nr 2, na pięknym, starym jak stara Huta, osiedlu Szkolnym.

Ja i złamana ręka na dzień dobry wpadliśmy wszystkim w oko. W końcu mało kto idzie do budy połamany. W klasie ławkę dzieliłem z moim rywalem z siatkarskich boisk, a w klasie przyjacielem serdecznym,  Żucholem.

Tomek naturalnie przepłynął do sekcji siatkówki juniorów Hutnika ze szkoły sportowej nr 87 i któregoś dnia przyniósł wieści, że pytają o mnie, czy nie mam ochoty potrenować w Hutniku. No super. Ja właśnie z połamaną ręką żyję a tu taka okazja się nadarza. Polazłem więc na trening zameldować kontuzję i zgłosić chęć powrotu po wyleczeniu się. Prowadzący wtedy zajęcia, trener Andrzej Sobieraj, powiedział:

– Fajnie że się pokazałeś. Wylecz się i zapraszam jak tylko będziesz zdrowy. Budujemy zespół juniorów i widzielibyśmy ciebie w Hutniku.

O rany, chcą żebym ćwiczył i grał w Hutniku. Tym Hutniku który święcił tryumfy na ligowych i europejskich parkietach. Nie do wiary. Miałem dostać szansę na zostanie siatkarzem wielkiego klubu! To było to.

Już zimą samodzielnie zacząłem ćwiczyć. Mogłem tylko biegać, wiec biegałem. Z osiedla Kościuszkowskiego na AWF. Tam po bieżni albo po parku, kilka, kilkanaście kilometrów przemierzałem co drugi dzień. W deszczu, śniegu, chlapie czy ciapie. Zasuwałem jak etiopski maratończyk. Nie mogłem się zapuścić. Nie chciałem skończyć na ławce pod blokiem jak niektórzy koledzy ze szkolnej drużyny, którzy obrażeni na cały świat mieli sport w głębokim poważaniu.

Wiosną wczesną, po paru zajęciach na SKS-ie, u Leszka Januszczaka, wielkiego przyjaciela sportowców, nauczyciela WF w technikum, czułem całym sobą i świeżo zrośniętą kończyną, że już czas spróbować siatkówki.

W technikum uczyli się mistrzowie Polski w siatkówce, rok starsi ode mnie, Opciach, Potas, Kobza, Mikołaj. Prawdziwe wzory do naśladowania. Zakolegowaliśmy się szybko i wtedy postanowiłem, że będę jak oni. Że będę mistrzem. Bo oni już mistrzami byli. I to Polski, w kategorii szkoły podstawowe w siatkówce. Droga do tego była długa i wyboista, okupiona krwią i potem. Ale było warto popróbować.

Bo zabawy było co nie miara! Pierwsze treningi po moim powrocie były fajne, niemalże od podstaw uczyliśmy się techniki, pracowaliśmy nad siłą i dynamiką. Odstawałem wyraźnie, ale praca za dwóch, z treningu na trening forsowała mnie do czołówki juniorów młodszych w Krakowie. Samodzielnie też pracowałem nad sobą w każdej wolnej chwili. Ponieważ byłem strasznie chudy postanowiłem popracować nad masą. Pracę rozpocząłem od zakupienie jakiegoś suplementu białkowego. Pierwszy napój przygotowałem sobie będąc na wsi u dziadków, gdzie każdą wolną chwile wykorzystywałem na ćwiczenia. Żeby moc napoju była większa użyłem do tego mleka od krowy, świeżo upuszczonego z wymion. Smak pamiętam do dzisiaj, bo do dzisiaj niewiele rzeczy było równie paskudnych. Ale piłem to twardo. A mięśnie nie rosły. Za to od czasu do czasu mnie przeczyściło zdrowo dołem i wagę chuderlaka utrzymywałem bez problemowo. Po spożyciu eliksiru, zmulony jak skacowany alkoholik biegałem pagórkami do sadu, gdzie skakałem i przypominałem sobie siatkarskie pozycje. W bloku, ataku i obronie.

Niestety, po jakimś czasie wspólnej pracy, trener Andrzej zachorował i na prawie rok musiał zawiesić trenerkę. Za niego obowiązki trenera przejął czynny siatkarz Hutnika, ligowy wyjadacz, wieczny rezerwowy, Jacek Szerszeń. Chłopcy przyzwyczajeni do metod Andrzeja, raczej średnio przyjęli nowego trenera. Ja za to nie miałem z tym problemów i zostałem przypadkowo pupilem Jacentego.

W ramach rewanżu za moją postawę, Jacek snuł mi przed oczyma wizję wspaniałej kariery siatkarskiej, a w najgorszym wypadku co najmniej gry w drugiej lidze we Francji czy gdzieś tam na zachodzie i za dolary. No i był to kolejny bodziec do pracy. Tyle tylko, że warsztat nowego szkoleniowca nie był za dobry i nastąpiła stagnacja i lekka degrengolada. W przypadku moim wiązało się to z kolejnymi eksperymentami alkoholowymi na żywym, młodym organizmie.

Na szczęście, po okresie karencji chorobowej Andrzej powrócił. Powróciły też chęci i ochota. Z każdym atakiem było lepiej, co przyjęcie celniej a i z zagrywki się często udawało trafić tam gdzie się chciało.

No i zaczęła się ligowa, juniorska rywalizacja.

Naszym największym rywalem był Okocimski Brzesko, osiągający w naszym rejonie sukcesy w rozgrywkach juniorskich, mający w szeregach swoich talent prawdziwy, mojego przeciwnika największego na ten czas, Pawła. Jebnięcie koleś miał jak stary chłop, technikę i zmysł do ogarnięcia dyscypliny o magicznej nazwie voleyball, ponadprzeciętną.

Po roku ponad ludzkiej pracy, wyforsowałem się w czołówce graczy naszej kapeli. Nie opuściłem żadnego treningu i dostałem nagrodę. Otwieracz z herbem Hutnika. O zgrozo, początkujący smakosz alkoholu z predyspozycjami do nadużycia i taka nagroda. Już wtedy czułem, że alkohol i siatkówka chodzą ze sobą parami. Przynajmniej do czasu.

Rozgrywki tego roku, chyba 90 tego, szły planowo i wszystko miało się rozegrać w meczu Hutnik Kraków -Okocimski Brzesko. Polegliśmy jednak i na mundial, czyli Ogólnopolską Spartakiadę Młodzieży jechało Brzesko. Byłem za słaby żeby walczyć z Igłą i jego ekipą. Nie ta liga, nie ta siła, nie ten poziom. Oczywiście siatkówka to sport zespołowy, chyba najbardziej ze wszystkich uprawianych przeze mnie sportów, ale bez przysłowiowego konia ciężko coś poważnego ugrać.

Ale, ale. Przepisy pozwalały na dobranie trzech zawodników z makroregionu do drużyny która grała z danego regionu w finałach. Jednym z nich, obok Przemka, późniejszego reprezentanta Polski oraz kolegi z Tarnowa, Pawła, byłem ja! Ale jajca. Nie do wiary! Po tak krótkim okresie trenowania wybrano mnie jako wzmocnienie obcej drużyny. Miałem reprezentować Małopolskę w barwach Okocimskiego Brzesko. Miałem jechać na finały Mistrzostw Polski!

Turniej finałowy odbył się w Szczecinku. Ładne było to miasteczko, nie powiem, ale takie jakieś smutne i pełne okupanta sowieckiego. Puste ulice, mało ludzi w ślicznej miejscowości przytłaczało z lekka. A przygnębiały dzielnice w których plątali się mundurowi. I do tego ich mundury były radzieckie. Okupant przypominał nam, że jest i czuwa. Strasznie to wkurwiało i dołowało.

Ale przyjechaliśmy grać a nie dumać nad losem szczecinkowian. Grać i wygrać. Tak twierdził Paweł, bo jakieś rozeznanie miał, będąc członkiem szerokiej kadry repry juniorskiej. Dla mnie był to wypad na inna planetę. I niestety wyszło to w decydującym meczu, którego stawką był pół czy ćwierć finał. Tak to w siatkówce bywa, że pojedyncze akcje mimo mnogości innych pojedynczych akcji, stanowią o być albo nie być.

Moja akcja turnieju była fajną kombinacją zwaną podwójną krótką, w której ja wyszedłem zza pleców naszego środkowego ataku i bez bloku trzepnąłem metr w aut. Podobno ta akcja pogrzebała jedyną w życiu szansę Okocimskiego na medal w rozgrywkach ogólnopolskich. Tak sądził i pewnie do dzisiaj sądzi Paweł. Dla niego był to mecz prestiżowy bardzo bo naprzeciw stał kolos utalentowany, niejaki Karol Hachuła, młody siatko i alko wschodzący holik. Niesamowity talent, jak mówił Jerzy Hubert Wagner, na miarę mistrza olimpijskiego Tomasza Wójtowicza. Potężne chłopisko z siłą przekraczającą podręcznikowe możliwości chłopców w tym wieku i wzroście przy tym ponad dwu metrowym. I to on, przez tę jedną, jedyną, nieudaną kompletnie moją cudowną nie do końca akcję, został winnerem. Potem zdobył ze Stilonem medal, nie pamiętam jaki, ale zdobył. A na mnie Pawełek psy wieszał jeszcze kilka lat za fatalne zagranie. W pełni słusznie.

Emocje jakie wyzwalały się przy okazji mistrzostw kazały mi traktować mecz siatkarski jak wojnę a nie dziecięcą rozrywkę. W końcu brak walki ciało w ciało, nie oznacza, że nie można komuś dojebać po całości w imię zasad, punktów czy wkrótce premii finansowej.

Na mistrzostwach zajęliśmy chyba siódme czy piąte miejsce. Nie miało to znaczenia bo zostaliśmy bez medalu. Wymarzonego przez Okocimian krążka metalu jakiejkolwiek barwy. Do dzisiaj jest mi przykro jak diabli.

Z anegdot tego wyjazdu zapamiętałem nasze wyjście do kina. Jako sportowcy mieliśmy wjazd do placówek kulturalnych za free. Wolego czasu było sporo i trzeba było go jakoś rozsądnie zagospodarować. Na lokale rozrywkowe byliśmy za młodzi, a poza tym mieliśmy ochotę pograć o medal, więc nawet o złym prowadzeniu nie pomyśleliśmy. Poza tym czy w Szczecinku, mieście dziwnie wymarłym, jakieś lokale istniały? Nie wiem ale za to poszliśmy przez wymarłe miasto do kina. Ponieważ było nas sześciu, a film puszczano dla ośmiu minimum osób, mieliśmy obejść się smakiem. Lokalsi jednak stanęli na wysokości zadania.

– Trochę was mało, chłopcy. – kierownik miejscowego kina drapał się po głowie – Ale coś poradzimy. Chodźcie za mną.

No to poszliśmy korytarzem wzdłuż sali kinowej pod drzwi znacznej wielkości. Za nimi kryła się sala na kilkanaście osób a głównym jej punktem był telewizor i magnetowid.

Magnetowid na kasety VHS, dzisiaj dinozaur odtwarzania obrazu, wtedy pozwalał na oglądanie tego na co miało się ochotę i kiedy się ją miało. Znaczy ochotę na oglądanie. Jeśli posiadało się coś takiego w domu to miało się kino w dużym pokoju. Jakość za zwyczaj była taka sobie, ale co tam mogliśmy wtedy wiedzieć o dobrej jakości? Oczywiście była to u nas nowinka technologiczna lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i oczywiście był to towar drogi i trudno dostępny w naszym kraju.

Jeden z pierwszych magnetowidów w Krakowie znalazł się w domu Grześka Żaby, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. To było coś niesamowitego. W TV były wszystkiego ze trzy programy, gówniane za zwyczaj filmy, w kinach co prawda było już trochę lepiej, ale to posiadanie odtwarzacza video przenosiło w inny wymiar. Cała masa filmów którymi podniecano się na zachodzie a szczególnie w USA, stawała się dostępna dla lepiej ustawionego życiowo zjadacza chleba w Polsce.  Za zgodą ojca Grzesiek zapraszał nas kolegów z parkietu i osiedla do siebie, i tam przechodziliśmy inicjację magnetowidową i przenosiliśmy się w inny wymiar.

Wszystko miało swój porządek i odpowiednie, zwłaszcza za pierwszym razem wprowadzenie.

– Słuchaj, zaraz puszczę ci Rambo. Akcja jest tak dynamiczna, że lepiej idź teraz do kibla bo potem nie będzie czasu – Żaba przestrzegał i pouczał.

Ładnych kilka lat potem okazało się, że w magnetowidzie jest przycisk o nazwie pauza i można sobie film zatrzymać. Ale wtedy nie wypadało. Kto to widział żeby szczać w trakcie Rambo?!

Wysikany na siłę, a może tylko po grzecznościowej wizycie w kiblu na sucho,  siedziałem przed TV z niepokojem i w wielkim napięciu. Na wstępie poszło kilka reklam prosto z jUeSejA. No magia wtedy. Magia jak diabli. I po tym wszystkim film o NIM, o Johnie Rambo. Coś cudownego. Akcja szybka, wciągająca fabuła i on. Rambo John bohater jak się patrzy. Krew, pot, łzy. Medycyna konwencjonalna, ba, sala operacyjna ukryta w małym scyzoryku, ponadprzeciętne zdolności fizyczne i uroda taka jakaś niespotykana. To był mój pierwszy film z vhs-u obejrzany w życiu. Podjarałem się strasznie na to video, ale ponieważ był to towar luksusowy, jeszcze przez kilka lat nasze gospodarstwo domowe musiało uzbroić się w cierpliwość.

Oczywiście jak to ja, popełniłem wtedy straszne fo pa, przy kolejnej odtwarzanej produkcji, tydzień później, dokładnie przy „Commando”, bo po czterdziestu minutach przypomniałem sobie, że się umówiłem z tatą, że będę punktualnie na obiad, żeby ziemniaki nie wystygły, a moje spóźnienie pokazywało minus sześćdziesiąt minut i strach przed ojcowskim gniewem jednak oderwał mnie od walczącego Commanda i z płaczem niemal biegłem do domu, nie wiedząc czemu ronię łzy. Czy ze strachu czy z tęsknoty. Grzesiek był wielce wyrozumiały i już na dzień następny dokończyliśmy przygody dzielnego komandosa i na dokładkę jeszcze coś tam poszło. Tydzień nie spałem z wrażenia.

 

Jak widać z powyższej anegdoty magnetowid w Szczecinku na sali nie kinowej już nie miał prawa mnie powalić, ale chęć dogodzenia spragnionych relaksu młodym sportowcom jak najbardziej. Gościnność godna Mistrzostw Polski Juniorów Młodszych w Siatkówce.

Po chwili konsultacji z kierownikiem kina, z ekranu popłynął film o młodocianych gangsterach z Nowego Jorku. Robili co mogli ale Rambowi to mogli co najwyżej buty czyścić.

3 odpowiedzi do “S7. Do dwóch razy sztuka”

Skomentuj Piotr Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.