S3. Siatkarskie początki
Na początku siódmej klasy pan Jasiu Gwardiak, nasz nauczyciel WF-u, dokonał przeglądu szkolników ( fajny zwrot wymyśliłeś mój synu, kiedy byłeś mały) pod względem parametrów fizycznych. Pierwszy raz taki przegląd, w trzeciej klasie podstawówki, przeprowadziła Szkoła Podstawowa nr 87, zwana dumnie sportową. Wybrali kilka osób, w tym mnie. Wzrostowo im się podobno zgadzało, więc chcieli żebym polazł do ich szkoły, do klasy o profilu sportowym, specjalizacja siatkówka. Miałbym się tam wyuczyć na siatkarza. Jednak według moich rodziców, łowcy głów chuja się tam znali na mojej przyszłości, bo starzy postawili szlaban i było, jak to mówią po zawodach. Ciekawe czy rodziciele czuli pismo nosem czy nie, ale z perspektywy czasu to wyszło na jednak ich. Znaczy się racja czy przeczucie, były po ich stronie. Z mojego rocznika bowiem szkoła sportowa już żadnego diamentu nie oszlifowała. Być może diamentów nie było, a może przysłowie o gównie z którego bata nie ukręcisz, tym razem zadziałało? Nie wiem, nie znam się, nie potrafię przeanalizować tematu obiektywnie.
Za to historia o tym jak to natura pojechała po bandzie z matematycznymi, genetycznymi i biologicznymi obliczeniami, do dzisiaj wyzwala uśmiech na mojej smutnej twarzy.
A było to tak.
Taki jeden znajomy Tomek, jakiś szczególnie wysoki nie był, ale za to stopę, już jako dziecko miał słuszną, jak zresztą słuszna była, jeszcze w latach osiemdziesiątych, linia naszej/ich partii zjednoczonej i robotniczej. Tak i jego stopy, chcąc nie chcąc trzymały się tej dziwnej linii i rosły na chwałę PRL-u i jego samego. Jak to wyniuchali mistrzowie sportu, genetyki, matematyki i psychologii po AWF-ach różnych, to zaczęła się jazda po całości i zaplanowano chłopcu przyszłości pod kątem siatkówki . Przyszłość miała być świetlana. Oraz mlekiem i miodem płynąca. Pierwsze pomiary, stosunki wzrostu do jakości włosa z dupy, długości kości udowych i ich sześcianu, w stosunku do kwadratu prędkości rośnięcia paznokci u nóg, wskazywały jedno: rośnie nam monstrum. Potwór, który dwa metry i dziesięć centymetrów osiągnie bez najmniejszego problemu. Do tego będzie szybki, zwinny, silny, skoczny, zawsze trzeźwy i da im, odkrywcom sławę i piniondze.
I zaczęło się chodzenie koło Tomasza jak koło Lenina na Placu Centralnym w Nowej Hucie. Przenosiny ze szkoły podstawowej na Kościuszkowskim do sportowego matecznika na osiedlu Teatralnym były podstawą tego planu. Szkoła sportowa nie takie przypadki znała, i już miała algorytm, jak to ludzkie cudo przetworzyć ku chwale sportowej ojczyzny i swojej. A dni, miesiące i lata leciały nieubłaganie. Dla jednych za wolno, dla innych za szybko, a teoria wzrostowa, oparta na wielkości stóp, ni cholery nie chciała się sprawdzać. Czy to wina była zastosowania złych wzorów, czy może ta awaria reaktora atomowego w osiemdziesiątym chyba czwartym w Czarnobylu swoje zrobiła i chłopak mutował wbrew wszystkiemu i wszystkim nie tak jak oni chcieliby? Diabli wiedzą. Stopy więc rosły sobie a muzom, wzrostu nie przybywało i okazało się że robienie na siłę siatkarza z młodego człowieka, po raz kolejny okazało się wielką, trafioną w dziesiątkę, pomyłką.
Obserwując to , na wielkim spokoju z boku, po latach już niestety, widziałem Tomka jako pływaka. Wizualizowałem go jako mistrza olimpijskiego. Średni wzrost, budowa raczej krępa i naturalne płetwy u podstawy nóg. Niestety, polski sport poniósł kolejną, spektakularną porażkę. A Tomek żyje sobie spokojnie i ma się wspaniale.
Mnie stety nie stety, siatkówka nie chciała za Chiny Ludowe odpuścić, no i ten Gwardiak, nauczyciel fizycznego wychowania robił wszystko żeby to udowodnić. Czemu ten facet tak się uparł na robienie w szkole siatkówki? Sam był konusowaty raczej, ale widać musiał kochać podbijaną i plasowaną ręcznie i przez siatkę piłkę, bardzo mocno. Ekipę sobie wyselekcjonował niezłą. Wspominany w części piłkarskiej Pała, który każdy sport miał w genach, o piciu nie mówiąc, Grzesiek „Żaba” , Grzesiek inny, dzisiaj król toi toi, a wtedy obiecujący atakante, Maciek Cygi, Dario Kempes, kolejny prze talent o cygańskiej proweniencji, czy Maro. Tych zapamiętałem mocno. Talenciaki jak diabli. Miałem uzupełnić to towarzystwo, chociaż nie widziałem się z siatką ani piłką do niej, na jednym wspólnym placu, ale ktoś widział we mnie nadzieję białych na plasowanie.
– Tomek jutro trening w szkole – zakomunikował mi któregoś pięknego poranka Jan nauczyciel.
– Jutro to nie mogę, psze pana, bo mam trening na Krakusie – burknąłem, bo kopana to kopana i wtedy inna odmiana piłki dla mnie nie istniała.
– Świetnie. To tym bardziej jutro na naszej sali cię widzę. Nie chcesz mieć chyba problemów z nauką? – Jan był nieugięty i zaczął strzelać z armaty przeciwpancernymi.
– Eeeee, że co? – osłupiałem.
Noż kurwa jego mać, geniuszem nie byłem, ale tróje mi nie groziły, a nawet na 4,5 średnio leciałem z całości, a ten fajny, było nie było nauczyciel, mi takie te wyciąga na stół.
Temat jednak przemyślałem i na drugi dzień, zamiast na boisku piłkarskim, zameldowałem się na sali sportowej naszej szkoły podstawowej.
– Panowie, rozgrzewka, podbijać, potakujemy, poustawiamy się. Pojutrze jedziemy na mecz z 87, mistrzostwa Krakowa zaczynamy! – krótko i treściwie zostałem wprowadzony w świat siatkówki.
Pobiegałem sobie chwilę, zrobiłem ze dwa skłony. Kolesie obok biegali w kółko i machali łapami jak wiatraki.
Pogięło ich? – pomyślałem i jebnąłem z całej pety piłką w ścianę. Chciałem dogrzać sobie nogi.
– Gomółka, matole! To nie piłkarskie pastwisko! CO TY, kurrr…, ROBISZ!!! – zakomunikował, że coś jest nie tak Gwardiak.
– Grzeje się, co nie? – odparłem lekko wkurzony tym, że moje metody rozgrzewki są niemile widziane. Ale innych nie znałem.
– Zaraz ci się mózg przegrzeje, ręce rozgrzej ośla pało – ustawił mi szybko priorytety.
– Srence… – burknąłem pod nosem i zacząłem machać chudymi witkami na wzór i podobieństwo pozostałych chłopców.
Towarzystwo wylało śmiechem, bo koordynacja mojej górnej części była delikatnie mówiąc słaba. Przy okazji machania, zacząłem rozkminiać zasady wszystkich sportów, które do tego dnia uprawiałem, i nie znalazłem tam volley bal ’a. Będę zatem improwizował, pomyślałem i jakoś dotrwałem do końca treningu, wśród drwin i uśmieszków kolegów siatkarzy.
Mecz w sportowej szkole przeleciał jak mecz w sportowej szkole.. Szybko, sprawnie i do tyłu, czyli zakończył się porażką 0-2, w jakieś 25 minut. Podobno był to jeden z najlepszych wyników, jeśli chodzi o szybkość i pogrom przeciwnika. Mnie minęło nawet miło i bezboleśnie. Unikałem piłki jak ognia i chyba nawet nie za często jej dotykałem tego dnia. A ponieważ jeszcze kolo z przeciwnej drużyny, napompowany jak buchaj, mocno i regularnie serwował, orżnęli nas w trymiga. Do 2 i do 4, czyli 2-15, 4-15, w setach 0-2. W nieoficjalnym głosowaniu zostałem uznany za największą łajzę zawodów i mogłem skupić się nad powrotem do futbolowego zajęcia, na zielone pastwiska krakowskich klubów, gdzie marzyłem od roku o zdobyciu wreszcie gola, w jakikolwiek sposób, nawet dupą.
Rano, niespecjalnie umęczony przestaniem zawodów w dniu wcześniejszym, już w wejściu natchnąłem się na Jana Gwardiaka, miłośnika i pasjonata siatkówki.
– Kto Cię trenuje młody, w Krakusie? – zaskoczył mnie sprytnie.
– Malinowski! – odparłem jak na przesłuchaniu, krztusząc się gumą Turbo.
– Znam, przynieś jutro sprzęt to mu oddam. – powiedział i odwrócił się na pięcie, zostawiając mnie z rozdziawioną gębą i pustką w mózgu.
Jaki kurwa sprzęt? Jaki sprzęt? Moją piłkarską zbroję, moje trzewiczki uzbrojone w gumowe, wytarte koreczki? Za jakie grzechy?
Nieeeeeeeeeeee!!!!
Oczy mi się zeszklił i odpłynąłem w niebyt. Nie zostawiono mi furtki, a myśl o kontynuowaniu nauki w prestiżowym technikum budowlanym, nie pozostawiała wyboru. Strach przed kłodami rzucanymi na lekcjach rozszarpał marzenia na strzępy.
Żegnaj piłeczko, żegnajcie łąki, murawy, klepiska zielone. Żegnajcie. Może nie na zawsze? Może.
I zaczęło się plasowanie, odbijanie, blokowanie, rzucanie, skakanie i tym podobne. W lecie duszenie i kiszenie w małej salce było niestety średnio higieniczne, ale zimą już, czy nawet późną jesienią, zaczęła się pojawiać satysfakcja. Bo ciepło było, na łeb nie padało a i czysty człowiek wychodził, jeśli tylko sprzątaczka, czy my sami, przed treningiem szmatą potraktowaliśmy parkiet.
Pierwsze treningi szły mi strasznie opornie, nic w tej siatkówce nie widziałem ciekawego, żadnego kontaktu bezpośredniego z wrogiem nie było, a to łażenie w kółko do wyrzygu? No dramat. Całe szczęście rywalizowaliśmy też, w ramach rozgrywek szkolnych, w innych dyscyplinach i mnie przydzielono do drużyny koszykarskiej, jak zresztą większość siatkarzy.
Jasiu Gwardiak mnie lubił, polubić musiał też gość od matematyki, pan Sobala. A był to był niezły agregat. Swoje, chyba średnio udane życie osobiste, w którym okazało się, że ni chuja 2+2 nie równa się 4, jak to często w życiu, prostował sobie na nas w szkole. Po latach jednak nachodzi mnie refleksja, że matematyk żył w fajnych i dla siebie i dla nas czasach, bo mógł bez skrępowania stosować niezwykłe dzisiaj metody wychowawcze. A to przywalić potężną ekierką w dupę, namalować czerwonym pisakiem ocenę na czole, czy twierdzić z uśmiechem na ustach, przy całej klasie, że ja na ten przykład mam piłkę zamiast głowy. A wszystko to bez narażania się na założenie kosza na głowę przez niepokornych uczniów, czy karczemnej awantury urząadzonej ze strony ich rodziców. On nas ustawiał do pionu a my staraliśmy się być co raz lepsi w codziennym życiu. Każdy coś na tym mógł ugrać dla siebie. Jeśli tylko chciał.
Wcześniej nie miałem żadnych problemów z matematyką, ale teraz jako sportowiec początkujący, mieć musiałem, bo taki był wzór Jana III Sobali. Na szczęście głupi nie byłem, a i Jasiu nauczyciel wyfy reagował prawidłowo na każdą moją słabszą ocenę, więc szło sobie w nauce wszystko prawidłowo.
Za to w tej nieszczęsnej siatkówce…
Jednym z elementów tej gry były pady, rzuty czy jak to tam zwał. Polegało to na tym, że broniąc piłkę, która leciała gdzieś z boku, z przodu, czy diabli wiedzą skąd i po co, trzeba było bronić jej przed dotknięciem parkietu, rzucając się na niego. Po odbiciu piłki dłonią, ręką albo nie odbiciu najczęściej, poprzez zamortyzowanie upadku rękami przechodziło się w ślizg na klatce piersiowej po parkiecie. Kolana musiały być koniecznie w górze, żeby sobie ich nie pozdzierać do krwi. To nie było fajne. Efektowne na pewno, ale nie fajne. Zwłaszcza na początku bo:
1) kolana poobijane i do krwi poobdzierane.
2) broda w paszczy była zagrożona, szczególnie mojej.
A do brody to ja miałem szczęście wybitne.
Pierwsze rozbicie miałem o maszynę do szycia marki Zinger, za szczyla. Drugi raz brodę rozwaliłem jak się pode mną złożyło Wigry 3, taki rower. One, te Wigry 3, miały takie mocowanie, żeby sobie można było je złożyć na pół. No i te na których jechałem się oczywiście złożyły, tyle że pode mną, w trakcie szybkiej jazdy. No i znowu broda. Tym razem już mus był do lekarza i szyć trzeba było.
Od samego zatem początku, jak tylko zapoznałem się z techniką rzutu, coś dziwnego przeczuwałem. Że może nie być kolorowo i może boleć. I przyszedł taki czas, taki rzut odwłokiem o glebę, że ręce moje mnie nie utrzymały i zajebałem brodą w parkiet. Pieczenie, szczypanie, krew. Dużo krwi. Szlak był przetarty, więc Żeromski szpital odwiedziłem po raz kolejny z tym samym. A tam szycie, szwy i plaster. Czynności i rzeczy które miałem już zakodowane.
W takich chwilach miałem dość siatkówki. Ale Gwardiak nie miał, a i psychologię liznął pewnie na studiach i szybko mnie do dyscypliny i odwagi przywracał. Po tym pierwszym, siatkarskim rozbiciu brody, akcję odczyniania zrobił podczas jakiejś wizytacji ważnych urzędników. Odwalaliśmy w jej trakcie jakieś fikołki na korytarzu, ubrani na biało jak piekarze, a on nawijał urzędasom makaron na uszy, jak to robi w szkole siatkówkę, ma diamenty i wszyscy zobaczą niedługo jak się gra. Ale zanim do tego miało dojść, postanowił zaprezentować moim ciałem pad. Ja z brodą świeżo poszytą i zaplastrowaną, jeszcze ból czującą, miałem strzelić popisowy pad siatkarski przed wizytatorami. Strach mnie paraliżował, ale na szczęście była ułożona ścieżka z miękkich materacy gimnastycznych. I w tej ścieżce miałem nadzieję, że nie będzie bardzo bolało jak zdarzy się awaria. Nie namyślając się wiele, skorzystałem z materacy i wykonałem popisowy numer. Padzik, rzucik, padzik. Jak zawodowy siatkarz.
Wizytujący wypuścili z paszcz ochy i achy.
Ja wypuściłem uf i uf, i otarłem zroszone potem i strachem czoło.
A Jasiek? Jasiek na to zrobił minę jakby mu rower zajebali i stwierdził:
– Eeeeeeeeee, Tomek… Na podłodze! Na podłodze zrób. Taki z poślizgiem!
Pięknie, kurwa, pięknie, przeleciało mi przez mózg. Jak ja z traumą na rzucanie się na twarde mam to zrobić? A jak znowu się rozbiję? Przecież broda mi się rozwali na amen i zupa mi będzie przez dziurę wypływać a ziemniaki wypadać będą.
– Pierdolę, nie rzucam się – pomyślałem odważnie mrucząc pod nosem.
Ale co innego myśleć a co innego robić.
– Się robi, pszepana. – wykonałem polecenie w trymiga.
Rzuciłem się na płytki PCV, płynnie jak nigdy i …. I upierdoliłem sobie całą, białą jak śnieg koszulkę, przez matczyne ręce oporządzoną godnie na lekcję WF, pastą do podłogi i syfem w nią wtartym.
– Brawo, pięknie, ale rzut! – dziady, co to skłonu nie potrafią zrobić, klaskały i piały z zachwytu.
– Pięć Gomółka! Pięć! Brawo! – Jan był dumny jak paw, ale nie zapomniał ocenić negatywnie poślizgu. – trochę krótko ślizgałeś, ale to pewnie ta pasta.
No pasta, pasta. Jak raz sprzątaczka wypastowała parkiet na sali gimnastycznej, to mało żeśmy sobie zębów nie powybijali, tak się ślizgało w naszych trampkach ze Stomilu, w których nawet gumowe podeszwy nie trzymały minimum klasy na wypastowanej podłodze z drewna. Na PCV działała franca pasta inaczej niż na parkiecie. Parkiet po paście tracił przyczepność i zamieniał się w lodowisko. Po naszych błaganiach zabroniono pastować pastą do PCV parkietu. Do parkietu pasty nie było, wiadomo kryzys PRL-u, ale i tak się wnosiło na butach pastę z korytarzy na salę i trzeba było sobie jakoś radzić żeby na tym parkiecie ustać.
Rozwiązania były przynajmniej trzy:
– mokra szmata na której się stawało, przecierało podeszwy i przez chwilę była przyczepność obuwia, ale niestety ślisko się robiło dookoła szmaty od wody z niej wyciskanej.
– wycieranie spodów obuwia dłonią, ale dłonie były ujebane jak u górnika w kopalni, ale za to na dwie trzy akcje skutecznie dawał ten sposób super przyczepność.
– plucie pod nogi i wcieranie śliny w podeszwy obuwia. Najfajniejsze. Takie cwaniackie i skuteczne. Gorzej jeśli ktoś nie wytarł plwocin dobrze, to mele zebrane przy rzucie na koszulce nie prezentowały się atrakcyjnie. A dotknąć czyjejś hary rękami? Fuj.
Do domu wróciłem szczęśliwy. Piona z wyfy, przełamany strach. Było wspaniale.
Euforyczny stan trwał do wieczora.
– Gdzieś ty się tak ubrudził tumanie?! – delikatnie zapytała mama – I jak ja to mam doprać? Pogięło cię?
Proszki musiały być wtedy marnej jakości zapewne. Jeśli w ogóle były. Stąd niepotrzebne nerwy mamusi wzięły górę. No cóż, socjalizm potrzebował ofiar i poświecenia. Tym razem padło na mnie.