M21. End-dur.

M21. End-dur.

 

Szanowni Państwo.

W przypadku znajomości z ludźmi znanymi, artystami, ważne jest utrzymywanie odpowiedniego dystansu i nie narzucanie się zbyt często. Wytrzymałem więc pełne dwa tygodnie od spotkania w Pubie U Fishera, i ruszyłem do Jastrzębia Zdroju na koncert Kultu. Musiałem czuwać nad odpowiednim rozwojem mojej znajomości z Kazikiem i Pewusem. A tak na serio, to chciałem skorzystać z okazji, że Kult gra w mieście moich przyjaciół i mając wolny czas i stosunkowo niedaleką odległość postanowiłem się rozerwać co nieco. W końcu miałem tam, za granicą, na Śląsku, przyjaciół, bazę noclegową i czułem się jak u siebie w domu.

Pierwszy raz pojechałem w śląskie odwiedziny przy okazji urodzin Wacława. Zabrałem ze sobą koleżankę do towarzystwa. Dojechaliśmy sprawnie, wykorzystując moc i siłę PKS-u. Osiedle mojego przyjaciela odnalazłem bez problemu. Wielkie jak na Kościuszkowskim bloki sprawiły, że czułem się jak u siebie na dzielni. Niestety, pod klatką przypomniałem sobie, że ja tak naprawdę nie pamiętam jak Esu ma na imię i głupio mi się zrobiło, że nawet nie wiem co mam domofonowemu głosowi odpowiedzieć jak zapyta. Raz kozie śmierć, pomyślałem i nacisnąłem guzik pod numerem zapisanym na kartce. Liczyłem że Esu odbierze, wstydu nie będzie a ja przypadkiem dowiem się jak mu ojciec dali na chrzcie. Oczywiście, odebrał tato przyjaciela i usłyszałem w głośniczku:

– Słucham.

– Dzień dobry. Ja do Bartka. Kolega z Krakowa.

– Tu żaden Bartek nie mieszka – padło zdecydowanie i połączenie zostało zerwane.

– No co ty? Nie wiesz jak twój kolega ma na imię? – koleżanka, z którą kiedyś nawet chodziłem ( co za zwrot. A co, miałem się z nią czołgać?) zaczęła się irytować lekko.

– No wiem. Esu, znaczy Bartek. Może numer nie ten? – sprawdziłem ponownie zdenerwowany.

Numer na kartce odpowiadał numerowi który wciskałem. Postanowiłem spróbować jeszcze raz. Tym razem ktoś nacisnął bez gadania spust u siebie i weszliśmy do blokowego molocha. Pięter to miało ze dwanaście, klatek z sześć a we windzie guziczków pięć. Noż kurwa, jak to? Co to? Winda do piątego tylko jedzie? Ale jajca. Szczęśliwie kolega mieszkał na piątym. Ale po wciśnięciu przycisku z numerem pięć, wylądowaliśmy po kilkunastu chwilach na piętrze jedenastym. Prawdziwy zachód, ten mój Śląsk kochany. Jak tu żyć? Wylazłem z windy i odkryłem, że dźwig zatrzymuje się na półpiętrach. Genialne w swej skomplikowatości, nie ma co.

Teraz tylko wystarczyło w labiryncie korytarzy, pięter i pół pięter odnaleźć drzwi z wiadomym numerem i już. Zapukałem a może nawet zadzwoniłem. Otworzył nam wielki jak dąb mężczyzna.

– Dzień dobry panu. Ja do Bartka. Tomek z Krakowa – przywitałem się serdecznie.

– Dzień dobry. Bartek z Jastrzębia! – przywitał się się Bartek który nie był Esem.

Miałem już tego dość. Pewnie pomyliłem klatki, bloki albo nawet miasta. Tak kończą się wódczane znajomości wakacyjne. Co za żenada.

A może nie?

– Tata, daj spokój – usłyszałem zza pleców kolosa znajomy głos– wchodźcie.

Ulżyło mi bardzo, a jednocześnie zgłupiałem do reszty. O co w tym wszystkim chodzi. Okazało się ze Esu to Bartosz a nie Bartek i popełniłem wielkie fo paus. Szczęśliwie poczucie humoru w górniczej krainie było na poziomie wielkim i po wyprostowaniu imion, nazwisk i innych pseudonimów, można było udać się na miejsce docelowe do jubilata Wacława.

Tam lało się bogato i jadło się bogato i było wszystko in perfekter ordnung. Jednak wszystko co piękne kiedyś się opije, i nad ranem trzeba było wracać do mieszkania rodziców Bartosza. Tylko jak to wykonać kiedy nogi słabo niosą, zmysł równowagi nie działa za dobrze a kilometr do przejścia jest. Taksówka? Nie. Spacer. Koniecznie spacer. W końcu Jastrzębie to Zdrój, więc inaczej być nie mogło. Choć zapewne o trzeciej nad ranem taksówka to był produkt niedostępny w tamtych czasach w tym zdroju, i dlatego musieliśmy po prostu leźć z buta.

Na szczęście mieliśmy koleżankę, która stała się dla nas opoką i prawdziwą Matką Polką. A był to miesiąc luty. Mróz na minusie, z dychę do tyłu albo lepiej. Do tego wiatr mocno wiejący i potęgujący uczucie zimna do sześcianu. Mnie i Esowi to nie przeszkadzało, wicie rozumiecie, bo byliśmy pijani bardzo, ale dziewczę marzło. Dobrze, że miałem w kurtce odpinany kaptur który dałem naszej opoce. Jakoś takoś, za nogą noga, pod blok doszliśmy nawet sprawnie. I kiedy już byliśmy w ogródku i witaliśmy się z gąską, ta zaczęła uciekać. A nawet zdupcać na potęgę.

– Ale który to klucz? – pytała ona mając w ręku pęk kilkunastu kluczy które Esu przekazał jej drżącymi z zimna albo nietrzeźwości rękoma.

– Żółty – odpowiedział gospodarz.

– Żółte są trzy – przekazywała ona.

– To ten najbardziej żółty – pomagał jak mógł on.

Nie wtrącałem się. Do czasu. Ale kiedy zacząłem spać na stojąco a zimno przeniknęło pod ubranie, instynkt zadziałał.

– Ratunku! Zamarzniemy! Ratunku! Otwórzcie nam! – krzyczałem do domofonu, naciskając wszystkie możliwe przyciski licząc na cud albo zwykłą ludzką litość.

– Wypierdalać pijaki! I to już! – ze skrzynki domofonowej wydobył się głos męski nie anielski, stosunkowo szybko reagujący na moje skomlenie.

Bartosza aż odrzuciło na dwa metry od wejścia. Mimo tego, że był czynnym uczestnikiem polskiej ligi chuliganów i jego ekipa była w czołówce tejże ligi , taki brak kultury u jego sąsiadów go poraził niczym prąd.

– Ja ci kurwa dam wypie…. – zamilkł, zlustrował okolicę i wybuchnął śmiechem – to nie ta klatka! Następna.

Zdębieliśmy. Kilkanaście minut bezsensownej walki z wiatrakami? Wódko, pozwól żyć. A ty mrozie nie mroź już nas biednych. Poszliśmy dalej. Kolejna klatka, kolejna nadzieja. Numery na domofonie przypominały już bardziej liczby widziane na mieszkaniu państwa Kutów. Jednak sytuacja z kluczami trwała w nieskończone. Nie pasował żółty pierwszy, żółty drugi, trzeci, niebieski, srebrny i pięć złotych. Daj babie klucz a zamarzniesz na śmierć.

– Ja już nie mogę. Nie mam siły – powiedziała ona i oddała klucze bujającemu się na boki ze zmęczenia koledze – To bez sensu.

Ten przejął plik zdecydowanie, przyłożył go do oczu, na odległość kilku centymetrów i stwierdził pewnie:

– To nie te klucze – Po czym zagrzebał w kurtce i podał niewieście plik kluczy sześć razy mniejszy. Ręce nam opadły, szczęki nam opadły, ale nadzieja wróciła. To było to. Po trzydziestu bez mała minutach, na przerażającym śląskim mrozie, dostaliśmy się do klatki. Przemrożeni, wycieńczeni, umarli.

Rano wiedziałem, że ten nasz powrót to nie był sen, niestety, bo jakimś dziwnym trafem czułem że żyję. Życie szczególnie pulsowało mi z prawej strony głowy. Coś dziwnego stało się z moim uchem. Pobiegłem do łazienki i zdębiałem. Prawe ucho było wielkie jak u słonia. Wielkie i czerwone. Niespotykane u normalnych ludzi.

– Cześć, żyjesz? – Esu drapał się po lewym uchu.

-Żyje, żyję ale słabo. A co ty masz takie dziwne ucho? – zdębiałem bo czułem jakbym się w lustrze przeglądał.

Okazało się, że nasz nocny spacer i walka z wejściem zaowocowały odmrożeniem uszu. Ponieważ ja szedłem z prawej a on z lewej strony dziewczyny, to uszy wystawione na odkryty teren przyjęły zimno na chłodno i zachorowały. Jak na pierwszą wizytę, kolejne zapowiadały się arcy ciekawie.

 

Do Jastrzębia lubiłem jeździć bardzo. Ba, do dzisiaj czasami wpadam. Jak tylko Kult, KNŻ, Buldog grały gdzieś w pobliżu i miałem czas, to korzystałem z bazy wypadowej. Nie zapominajmy też, że Jastrzębie było i jest miejscem zamieszkania Falona, założyciela i lidera Psów Wojny. Z okien mieszkania rodziców Esa podziwiałem w latach dziewięćdziesiątych jego balkon z wymalowanym na ścianie portretem Sida Viciousa, basisty Sex Pistols. Chodziłem też na piwo do pobliskiego baru, żeby poczuć klimat „Ballady o barze Relax”. Ech te śląskie miasta, knajpy, osiedla i ludzie. Prawdziwy kosmos, gdzie obok biblii musi być „Przerwana dekada” Edwarda Gierka, jedynego prawdzi- wego, ich zdaniem, dobroczyńcy. Kraina młodych emerytów i barów które wypełniają od rana. Polubiłem tą naszą zagranicę mocno.

Dlatego w dwa tygodnie po poznaniu Kazika, Wieteski i Ireneusza ruszyłem na koncert do mojego zaprzyjaźnionego miasta. Już po drodze knułem jak dostać się na back stage, żeby poobcować z moimi nowymi kolegami. Zalogowałem się u Esa i ruszyliśmy naładowani pozytywnie chmielem, na stadion miejscowego GKS-u Jastrzębie. Na koronie pokręciliśmy się troszkę i po kilku chwilach postanowiłem podziałać na własną rękę. Tak zawsze jest najlepiej. Jednostka ma zawsze większe szanse przeniknąć na strzeżony teren niepostrzeżenie.

Z grubsza określiłem gdzie może znajdować się garderoba. Teraz tylko należało się przebić, znaleźć zespół i liczyć na to że jeszcze mnie pamiętają i nie wydadzą na zgubny los uzbrojonej po zęby ochronie. Kręciłem się chwilę w okolicy budynku klubowego, patrząc z niewielkiej odległości na ochroniarza pilnującego głównego wejścia. Czas do koncertu zbliżał się nieubłaganie, więc trzeba było jakoś zaryzykować i działać. Tylko jak? Co tu wymyślić? Jaką bajerę sklecić żeby być wiarygodnym i przebić się do środka? Tysiące pomysłów kotłowały się w pustej głowie, tylko żaden nie wydawał się być na tyle błyskotliwy, aby szanse powodzenia były wystarczające do odniesienia sukcesu. No nic. Nie ma co sobie komplikować życia, w myśl maksymy: kto nie próbuje ten nic nie ugra. Dziarskim krokiem podszedłem pod wejście na zaplecze i uderzyłem z grubej rury:

– Kult już przyjechał?

– Tak są w garderobie, szatnia chyba numer 5.

– Ok. Dzięki – i wszedłem jak do siebie.

Bez żadnego: gdzie masz identyfikator, opaskę, podpaskę, cokolwiek. Dwadzieścia minut myślenia nad taktyką, techniką, gadką a tu taka niespodzianka. Nie do wiary. Widocznie Ślązacy są porządni i nikt nie wchodzi tam gdzie wchodzić nie powinien, a skoro ktoś jednak wchodzi, to wchodzi bo ma powód i już. Polazłem więc ośmielony do granic swoich skromnych możliwości. Im bliżej garderoby Kultu byłem, tym nogi bardziej mi miękły. Przecież na pewno mnie nie pamiętają. Wracam. Przed drzwiami wykonałem zawrót o tyle stopni ile trzeba, żeby zwiać w podskokach, i w tym momencie drzwi się otwarły i stanął w nich Jeżyk.

– Górni? A co ty tutaj robisz?

Górni? Jaki kurwa Górni? No nic. Przyjąłem na klatę pokręcenie z poplątaniem mojego nicka, ksywki, przezwiska.

– Na koncert przyjechałem. Chciałem się tylko przywitać.

– Wchodź chłopie! – Jerzyk najszybciej jak mógł wskazał mi kierunek do garderobo szatni.

W niej odbywało się zamieszanie małe, bo zespół zbierał się na koncert. Przywitałem się i przedstawiłem tym, których jeszcze osobiście nie poznałem. Po kilku chwilach już siedziałem z piwem w ręce i gadałem z Wietechą, Kazikiem o wszystkim co nas spotkało od ostatniego spotkania. W szczególności o odejściu Janusza Grudzińskiego, któremu jak się okazało pojechało sodówką po głowie i oszalał. Odszedł z Kultu i postanowił ruszyć w Europę, żeby złapać oddech i dystans do rzeczywistości. To pewnie z tej wyprawy przywiózł podagrę i depresję. Za kilka lat obiema mnie zarazi.

Zespół powoli ruszał pod scenę, został tylko nowy, było nie było, nabytek, zamiennik Grudy, Jacek, Kazik i ja. Kazik rozpoczął rozpracowywanie nowego członka Kultu.

– Masz już Your Eyes? – zapytał Jacka, a w jego głosie już czuć było, że zna odpowiedź.

– A Your Eyes. Nie no jeszcze nie mam, bo cos tam coś tam – padła spodziewana odpowiedź.

– Ale już dawno miałeś mieć przesłuchane – wyczułem wyraźnie zdenerwowanie lidera.

– W tym tygodniu, obiecuję, że w tym tygodniu posłucham. A ty co porabiasz Gómi? – odwrócił kota ogonem z gracją niespotykaną, wykorzystując moją obecność wśród nich – Bo ja to zajmuje się konserwacją zabytków. A teraz mamy taki środek, wiecie, którym można usuwać napisy z pomników. Kazik słyszałeś o tym?

Bajerę miał koleś zdrową. Zagadał nas w sekundzie i pociągnął do samego koncertu. Słuchaliśmy go. Ja bo wypadało, a Kazik bo nie chciał zaognić sytuacji przy gościu. Ale czuć było jakiś ferment w powietrzu. Koncert był jak to koncert. Kultu. Świetny jak zawsze. Do tego plener i to wysłuchany w całości nie w ścisku przedscenicznym, tylko z boku sceny w luźności wielkiej i najbliższym kontakcie z Kultowymi idolami. Po raz pierwszy poczułem się jak bym był częścią Kultu. Otwarły się pewne granice, złamały bariery, coś poszło do przodu o lata świetlne. Kult Kazika zaakceptował wariata w całej postaci. A zespół zyskał oddanego fanatyka. Na najbliższe kilkanaście lat. Co najmniej.

 

Wiek dwudziesty dotoczył się do kresu swoich dni. Nadchodziło nowe. Jakie ono będzie?  Komu przyniesie spełnienie? Komu święty spokój? Komu radość i szczęście? Miłość? A może wojnę i głód?  Spokojnie. Przeżyliśmy komunę bo mieliśmy sport i muzykę to przeżyjemy i XXI wiek. A przynajmniej jego część. Byłem spokojny, bo byłem gotowy. W końcu ja już wiedziałem, bo Dezerter przepowiedział co nas czeka.

XXI wiek – skryta okupacja
XXI wiek – degeneracja
XXI wiek – wiek bezprawia i głodu
XXI wiek – zagłada narodów

XXI wiek!

XXI wiek – obozy koncentracyjne
XXI wiek – kominy krematoryjne
XXI wiek – politycy i szydercy
XXI wiek – praworządni mordercy

XXI wiek!*

*(Dezerter „ XXI wiek”)

 

I tego się trzymałem mocno, bo zapowiadało się arcyciekawe kilkadziesiąt kolejnych lat! Lat o jakich nawet nie marzyłem.

No to co? Do zobaczenia w drugiej części!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.