Właśnie powinno być po Juwenaliach. Powinniśmy teraz wspominać z kim i ile wypiliśmy, ile zespołów zaprzyjaźnionych udało się spotkać i posłuchać: co tam u kogo w życiu osobistym piszczy. Ale przez Covid 19 wszystko się nie odbyło i można tylko przypomnieć sobie jak to drzewiej bywało . I zakrzyknąć szyderczo, tak jak to mój syn potrafi znakomicie:
– A kiedyś to było! Nie to co teraz! No nie?
No bo było! I to jak!
Takiej wiosny, roku 2014, miałem jakąś „nadpotrzebę” koncertowania i udzielania się to tu, to tam. Poplanowałem z grubsza koncerty juwenaliowe, a ponieważ artystów zaprzyjaźnionych i tym razem ciągnęła do Krakowa cała masa, pół tygodnia miałem porezerwowane na spotkania z nimi i koncertowe uczestnictwo w ich sztukach. A ponieważ energii tej wiosny miałem w nadmiarze, postanowiłem sobie pojeździć z Kultem jako sklepikarz, wyręczając w tym SP Records i jednocześnie ich reprezentując na terenach Polski południowej. Wpadłem na ten genialny pomysł mając świadomość, że lada dzień wychodzi książka Jarka Dusia „Tata mimo woli” o Stanisławie Staszewskim i miałem zostać jej pierwszym „dilerem” na koncertach, a to mogło wróżyć finansowy sukces. Albo i nie.
Wiosenną rozgrzewkę koncertową rozpocząłem od wypadu do Rymanowa. Oczywiście na Kult. Pomimo tego, że koncert był w środę, czyli w samym środku tygodnia, i na dodatek około dwustu kilometrów od Krakowa, postanowiłem sobie, namaszczony przez Notoryczną Narzeczoną, wyskoczyć w ramach prezentu urodzinowego i naładowania baterii przed czekającą mnie w czwartek rozprawą o udział w zorganizowanej grupie przestępczej o niezbrojnym charakterze. Ciągnęło mnie do tego Rymanowa jak psa do kości, ponieważ miał to być koncert z kategorii tych niewielkich, bo powierzchnia sali koncertowej jest malutka, i w sumie to jest to sala restauracyjna na dwieście kilka osób, co daje poczucie przytulności i wyjątkowości dla uczestników koncertu grupy, która rżnie plenery dla kilu, czy nawet kilkunastu tysięcy ludzi. No i spotkanie z kolegami miało być, za którymi stęskniłem się bardzo.
Popędziłem więc do tego Rymanowa po sześciu godzinach pracy i z dużym zapasem czasowym dojechałem na miejsce. Oczywiście zdziwienie moim przybyciem było duże, bo nie wszystkich poinformowałem, że będę, więc ci, którzy nie wiedzieli to się dziwili, że w środę, że po pracy, że jutro rozprawa i „takie tam”. A ponieważ „takie tam” miałem rozpoczynać następnego dnia od piątej rano, bo na taką godzinę zaplanowałem odwrót, nie tracąc czasu zająłem się konsumpcją piwa, miejscowego jadła i lokowaniem się u techniki w pokoju.
Koncert odbywał się w zajeździe o nieswojskiej nazwie „Jaś Wędrowniczek” i zajazd okazał się wspaniałą miejscówką na sztukę zagraną w rodzinnej, domowej atmosferze. Było ciasno, duszno, gorąco, alkoholowo i czułem się jak na pierwszych koncertach grupy na początku lat dziewięćdziesiątych. Zjechało się kilku znajomych z Podkarpacia, więc czas mijał szybko i tylko dzięki zdrowemu rozsądkowi udało mi się nie przeholować z nadużywaniem płynów zawierających zło. Po koncercie poochraniałem trochę społecznie wokalistę, który wyszedł do ludu podpisywać zakupione przez fanów produkty swojego zespołu. Po wszystkim posiedzieliśmy trochę w gronie znajomych i późną nocą poszedłem przespać się ze trzy godziny, żeby rano móc jechać na rozprawę, na którą notabene ledwo dotarłem punktualnie, bo korki tego poranka w Krakowie były okrutne.
Rozgrzewkę przedmajową miałem więc zaliczoną i byłem gotowy na klasycznie zimny maj. Po dziesięciu dniach od rymanowowskiej sztuki pędziłem do Bielska Białej popracować przy muzyce ukochanego zespołu. Oczywiście po porannym odpracowaniu swojego w pracy regularnej. Ponieważ prognozy pogody były gorsze od tego czego się spodziewałem, a czas przejazdu miałem bardzo dobry, zajrzałem do Jastrzębia Zdroju, do Esa, żeby pożyczyć jakieś odzienie zimowe, bo im bliżej było do Bielska oraz Białej, tym zimniej robiło się na zewnątrz. Szybką wizytę zakończyłem zabraniem bezrękawnika puchowego od Bartka i wizytacją miejscowego stadionu, na którym swoje próby odbywali Grubson oraz Luxtorpeda, czyli grupy w których mam kolegów, więc nie wypadało nie podjechać się uściskać. Po kurtuazyjnej wizytacji, uściskach i wspólnych fotkach ruszyłem turanim pojazdem do celu.
A u celu lało jak z cebra i dodatkowo pokazywały się nawet płatki śniegu, co potęgowało uczucie zimna. Na szczęście teren na którym miał się odbyć koncert był zadaszony i przynajmniej na łeb się nie lało. Za to brak ścian pozwalał hulać powiewom zimnego wiatru jak na kole podbiegunowym bez mała. I co ma robić w takich warunkach zespół dmuchający w alkomat? Marznąć. Ja nie dmuchałem więc mogłem herbatkę z prądem przyjąć na rozgrzewkę, po czym odebrałem sklep, książki od Kazika, policzyłem co mi przekazano w leasing i czekałem. Czas przedkoncertowy upływał nam na zastanawianiu się kto przyjdzie, skoro koncert, symbolicznie bo symbolicznie, ale jest biletowany, a aura wybitnie nie sprzyjająca sztukom plenerowym. Ale to przecież był Kult i cały zadaszony teren w okolicy pięknej hali miejscowego BBTS Włókniarza, drużyny siatkarskiej, zapełnił się do granic możliwości.
Zespół rżnął żwawo, żeby się rozgrzać, a ja marzłem siedząc ze swoim sklepem za Kajetanem – realizatorem, i wtedy chyba Bartkiem – świetlikiem. Miejsce było słabe jak barszcz i nie zapowiadało sukcesów finansowych. Postanowiłem więc sobie pomóc i polazłem za scenę, żeby przypomnieć wokaliście, o którego tacie książkę napisano, żeby coś wspomniał o tym ze sceny i mnie zaanonsował. Tak też po chwili uczynił i dzięki temu po koncercie udało się coś sprzedać, z sukcesem nawet, biorąc pod uwagę warunki do handlu. Po wszystkim udaliśmy do hotelu, gdzie nasza załoga się przerzedziła, bo część muzyków i menegament ruszyła na noc do stolicy, wbrew zasadzie, że na noc nie jeździmy. Złamanie tej zasady zostało szybko ukarane, bo nocni jeźdźcy trafili na trasie na potężną mgłę, jakiś karambol i troszkę im zeszło z powrotem w domowe pielesze, ale szczęśliwie dotarli cali i zdrowi. Pozostała cześć grupy dokonała symbolicznej konsumpcji czegoś mocniejszego i rozgrzewającego, żeby złapać ciepła po pracy w zimnym środowisku. Po porannym śniadaniu ruszyłem do domu dokonać podsumowania swoich handlowych wyczynów i przygotować się do kolejnego zadania.
A kolejnym zadaniem było handlowanie w Rzeszowie, na juwenaliach miejscowej polibudy. Dużo dobrego słyszałem o tym wydarzeniu. Znajomi muzycy chwalili organizację, frekwencję oraz pogodę, która zazwyczaj sprzyjała zabawie. Cieszyłem się więc jak dziecko, że będę w tym uczestniczył i jeszcze coś przy okazji zarobię.
Na miejsce dotarłem szybko, sprawnie i jak to najczęściej w moim przypadku – grubo przed czasem. Mogłem więc oddać się niespiesznej konsumpcji różności, połażenie po terenie studenckiej zabawy i jak najlepsze przygotowanie swojego stanowiska pracy. Kiedy już wszystko złaziłem, zaglądnąłem do każdej dziury, pierwsze zespoły rozpoczęły grać, a ja rozpocząłem handel. Początkowo szło tak sobie, ale im bliżej było występu gwiazdy wieczoru, tym handel nabierał rumieńców i w portfelu pęczniało. Roboty trochę było, a to wymaga jakiej takiej koncentracji. Niestety na minuty przed występem Kultu nawiedził mnie miejscowy organizator, zaprzyjaźniony z zespołem, wraz z dwoma uroczymi paniami i swoim bliskim kolegom. Po chwili panowie zniknęli, a ja zostałem sam na sam z paniami. A panie miały już w czubie i raczej nie pomagały, odciągając mnie od roboty. Do czasu radziłem sobie nieźle, aż doszło do próby molestowania mojej skromnej osoby przez jedną z dam, która usiadła mi na kolanach i zaczęła miziać mnie po nogach. Tego było za dużo jak na mój rock end roll.
– Przepraszam bardzo, jestem w pracy!
– Ja też.
– Yyy. Ale ja bardziej.
– Co ty? Jakiś dziwny jesteś. Idziemy! – rzekła do koleżanki, która ze zmęczenia półleżała na moim stoisku ze sztuką, i z wielkim trudem, ale niezwykle skutecznie zabrała koleżankę i poszły na bekstejdż.
Zespół grał, a ja sprzedając słuchałem, oglądałem i myślałem jak szybko i skutecznie uciec po wszystkim do domu. Zapowiadała się ostra jazda po wszystkim, a ja będąc kierowcą i odpowiedzialnym chłopcem wolałem udać się do siebie, do Nowej Huty. Odpoczywać, bo czekał mnie w tygodniu, poza regularną pracą, juwenaliowy krakowski maraton.
A ten rozpoczął się grubo przed czasem. Miałem plany na zabawę od czwartku, ale już we środę zadzwonił Janusz, że ma dwa VIPy na Ekonomiczną, co znaczyło ochlej i wyżerkę za darmo. Więc skorzystałem skwapliwie i zaraz po pracy ogarnąłem się jako tako i pojechaliśmy zobaczyć jak dają sobie radę „ekonomicy”. A ci postawili na hip hop, którego jednym z przedstawicieli była ekipa Grubsona. I kiedy już sobie pojadłem i popiłem, ruszyłem pod scenę, żeby dokonać przebicia się do artystów. Niestety byłem bez szans. Frekwencja była tak duża, że w połowie drogi zawróciłem do strefy ważnych osób, żeby dojeść i przy okazji się dopić. Z umiarem oczywiście, bo kolejnego dnia czekała na mnie robota i kolejny koncert.
W czwartek wypadło mi Lao Che pod Żaczkiem i postanowiłem ruszyć na spotkanie kolegów zaraz po pracy. Zanim jednak do niej ruszyłem, otrzymałem esemesa:
„Gumi. Mogę u ciebie przenocować? Będę wieczorem w Krakowie a jutro gramy na juwe” – nadawca Piter Figo.
– Kasia, Figo będzie u nas nocował. Może? – wolałem zapytać Notorycznej.
– Tak. Tylko nie pijcie za dużo. Dobrze? – zgodziła się nie bezinteresownie.
Mogłem więc odpisać:
„Jasne! Zdzwaniamy się wieczorem”
Teraz musiałem tylko wszystko poukładać, żeby i Piotrka odebrać i Lao Che posłuchać. Po południu był już plan, że idę na koncert, a kolega z zespołu Figo Fagot idzie się tatuować na ulicę Grodzką, bo tam miał zaprzyjaźnione studio. A ponieważ miało to potrwać do późnych godzin nocnych, szansa na wysłuchanie choć części koncertu Lao była spora. Popędziłem więc prosto z pracy pod Żaczka. Pokręciłem się chwilę na miejscu, zjadłem wstrętną kiełbasę, popiłem wodnistym piwem i szwędałem się dalej. Przed samotnością w tłumie młodzieży uratował mnie Praczi, menadżer Lao, który uzbroił mnie w wejściówkę na tyły i mogłem w otoczeniu znajomych i zespołu oddać się konsumpcji tego i owego, oraz co najistotniejsze pogadać z chłopakami, z którymi od jakiegoś czasu nawiązałem nić sympatii, i zacząłem marzyć o zrobieniu im koncertu w Krakowie. Tego wieczoru koncertu całego nie widziałem, bo Piter dał znać, że kończy i pobiegłem go odebrać. W domu zjawiliśmy się cichaczem, żeby rodziny nie pobudzić po północy, a ponieważ w piątek ustawiłem sobie pracę trochę później, wygospodarowaliśmy czas na pogaduchy, piwo i wcieranie bepantemu na świeży tatuaż. Rano Notoryczna i syn oddalili się do swoich zajęć, a ja i gość skonsumowaliśmy obfite śniadanie i przed południem ruszyliśmy na pas startowy w Czyżynach, bo tam Politechnika Kraków, a raczej jej studenci wsparci Galicją Productions organizowali swoje balety, których truskawką na placku mieli być tego dnia Bracia Figo Fagot. Zostawiłem więc kolegę artystę pod bramą, a sam udałem się przepracować co moje w sklepie, żeby zaraz po wybiciu osiemnastej przetransportować się na teren lotniska.
Ponieważ te juwenalia organizowali znajomi, nie brakowało mi niczego. Opaska którą dostałem od Włodka, szefa całego zamieszania, otwierała mi wszystkie przejścia i namiot z napojami wyskokowymi oraz jedzeniem. I dobrze, że tak mnie ugoszczono, bo kończący się tydzień wyssał ze mnie dużo energii i zaczynałem mięknąć, a przede mną byłą jeszcze pracująca sobota. Kiedy sobie korzystałem beztrosko z uroków bycia gościem specjalnym, za kulisami odbywały się negocjacje na międzynarodowym poziomie. Ponieważ przed BFF mieli wystąpić emeryci z zespołu Sisters off Mercy, których to menadżment wypatrzył, że Bracia mają na występ przygotowaną pirotechnikę, goście z zachodu negocjowali jej udostępnienie. I nie wiem jak to się wtedy skończyło, ale z tego co mi Fagoci opowiadali, zachodnia rozgwiazda nie tylko chciała pożyczyć od nich ogni, ale żądała też, żeby BFF ich nie używali na swoim występie. Niezłe, co? Jaki był koniec tych przedziwnych negocjacji nie wiem. Wiem za to, że po koncercie kolegów byłem umęczony jak nieboskie stworzenie i postanowiłem nie udawać się na nocne harce na mieście, tylko po tak po ludzku, pójść do domu, żeby przespać się przed pracą i … kolejnym dniem Juwenali. I to było znakomite posunięcie.
Dzięki zaawansowanej samodyscyplinie i wewnętrznemu profesjonalizmowi, jaki nabyłem po trzydziestym piątym roku życia, sobotni poranek w pracy rozpocząłem pełen werwy i zapału, wiedząc, że wieczorem czeka mnie nagroda w postaci koncertu kolejnego zaprzyjaźnionego zespołu jakim jest Happysad. A dodając do tego niedzielę z Kultem, weekend zapowiadał się bajecznie. Jednak nie minęła jeszcze pierwsza godzina pracy, kiedy zadzwoniła moja osobista komórka.
– Cześć Gumi. Nie wiesz może gdzie jest Figo? – głos Tomka zwanego Kapuczino był lekko nerwowy.
– Cze. No nie wiem. Po koncercie zawinąłem się do domu, bo od rana jestem w pracy. A wy jak skończyliście?
– No właśnie niby spokojnie. Pojechaliśmy na Kazimierz, potem ja z Bartkiem wróciłem do hotelu, a Piotrek został i zaginął. Nie wrócił do hotelu, a jego komórka nie odpowiada. Jakbyś coś wiedział daj mi znać, bo o czternastej mamy próbę w Lublinie i nie możemy się spóźnić, bo nam mogą gażę obciąć.
Co ja tam mogłem wiedzieć? Nic. Ale brak kolegi wystarczył, żebym rozpoczął poszukiwania. Ograniczone, bo byłem w pracy, ale prowadzone z wielkim zaangażowaniem, stacjonarnie i z użyciem najnowszych zdobyczy techniki, o jakich nie pomarzyłbym w dwudziestym wieku: telefonu komórkowego i komputera z dostępem do internetu.
Najpierw dokonałem analizy z kim Piter mógł pójść w tango, następnie dzwoniłem i poszerzałem krąg potencjalnych zamieszanych w zaginięcie. Po godzinie i kilkunastu telefonach miałem zlokalizowana ulicę na której mógł przebywać wielki zaginiony. Dziś nie pamiętam dokładnie, ale chyba wysłałem kogoś znajomego na tę ulicę i ten ktoś chodził po niej i krzyczał:
– Figo! Pioootrek! Figo! Jesteś tu? Goomi cię szuka!
Ja siedząc na dupie w pracy, co jakiś czas łapałem kontakt telefoniczny, licząc na to, że kolega zaginiony naładuje swój telefon i skontaktuje się z centralą. Czas upływał nieubłaganie, a wokalisty jak nie było, tak nie było. I kiedy wydawało się, że trzeba będzie podjąć bardziej stanowcze działania, zaburczał mi telefon.
– Cześć Goomi. Jestem już, jestem.
– No to zajebiście! Wszyscy cię szukają. Dzwoń do Kapuczino, czekają na sygnał. Oni już pojechali, żeby zdążyć na próbę. Ale się martwiliśmy.
– Spoko. Żyję. Jakoś żyję. A gdzie dziś gramy? – kolega jeszcze nie kontaktował prawidłowo.
– Lublin. Za dwie godziny kończę pracę, skoczę po auto i cię zawiozę. – zaproponowałem pomimo wcześniej ustalonego planu na swoje życie osobiste.
– Nie, daj spokój. Nie będę ci głowy zawracał. Pojadę taksówką. Tak będzie najszybciej.
– Jak uważasz! Tylko daj znać, jak dotrzesz!
– Jasne! Dzięki za wszystko.
– Nie ma za co! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo przecież nic wielkiego nie zrobiłem.
A Piotrek dojechał i zrobił swoje, najlepiej jak umiał.
Po tak pięknie rozpoczętym dniu, nie pozostało mi nic innego, jak po fajrancie wrócić do domu, zjeść obiad i po krótkiej drzemce wyruszyć na przedostatni dzień studenckiej fiesty. Znowu Pod Żaczkiem. A ponieważ była sobota, to … Poszedłem grubo. Najgrubiej!
Wszystko zaczęło się po osiemnastej. W pokoju przerobionym na garderobę Happysad. Różnorodność trunków jakim dysponowali moi przyjaciele z zespołu Radosno-Smutnych, wprowadziła mnie w doskonały nastrój, po uzyskaniu którego, na hasło:
– O! Grabaż z zespołem przyjechał.
postanowiłem wreszcie poznać Krzysztofa na żywo. Bo do tej pory znaliśmy się tylko z facebooka. Byliśmy znajomymi na portalu, a Kris mi zaimponował, bo jako pierwszy i chyba do dziś jedyny, usunął mojego posta ze swojej strony. Zakomunikował mi to osobiście w wiadomości prywatnej, a całe zamieszanie dotyczyło piłkarza Rejsa, osoby w Poznaniu uwielbianej, ale w Krakowie już niekoniecznie. Postanowiłem więc temat obgadać face to face, korzystając z okazji. Ruszyłem więc do Garderoby Strachów, zapukałem delikatnie i nie czekając na zaproszenie wlazłem do środka. Na mój widok towarzystwo zamilkło, wyrażając sobą co najmniej lekkie zdziwienie, że duży i niekoniecznie trzeźwy, lekko wyrośnięty chłop, wparował do nich jak do siebie. Spojrzałem po zespole i na widok Grabaża, wypaliłem:
– Dzień dobry. Jestem Goomi. Znamy się z facebooka, a ty jesteś jedynym gościem, który usunął mojego posta. Tego o Rejsie, który miał przejść do Krakowa. Do Wisły. Chciałem się więc, korzystając z okazji przywitać i poznać osobiście.
Grabarz zmierzył mnie wzrokiem jak rentgen pacjenta, a wzrok jego potrafi zmrozić krew w żyłach, i po chwili chyba przypomniał sobie sytuację z sieci, uśmiechnął się i powiedział:
– Aaa. Pamiętam. Siadaj, wódeczki?
– Czemu nie! Miło cię poznać w realu. Bo wiesz, z tym Rejsem to było tak … – i zaczęliśmy przekomarzanie połączone z dyskusjami na różne tematy. Głównie sportowe i muzyczne.
Kris okazał się super gościem, i chociaż wielkim fanem jego zespołów nie byłem, bo nie mogłem, oddając się za nastolatka w całości Kultowi, to fajnych ludzi potrafiłem wyczuć z daleka i jakoś naturalnie mnie do nich ciągnęło. Pewien etap się więc dokonał i jest mi z tego powodu niezwykle miło.
Po dyskusji w garderobie Strachów, ruszyłem na koncert Happysad, kontynuując przyjmowanie płynów o różnej zawartości procentowej alko. Po koncercie nic się nie zmieniło, konsumowałem więc dalej i koło północy zaczęło mnie składać. A kiedy taki stan nadchodzi, wiem, że pora przenieść się do domu, żeby we własnym łóżku u boku Notorycznej, dokonać zasłużonego spoczynku. Trochę po angielsku, żeby nie dać się przekonać do zabawy do samego rana, opuściłem teren Żaczka i ruszyłem do domu.
Niestety. Pomimo stanu zmęczenia jaki mnie dopadał, chciałem jak najmniejszym kosztem dotrzeć do domu i bez sensu dołożyłem sobie problemów. Zamiast zamówić taksówkę, polazłem na autobus nocny. Podróż miała mi umilić muzyka płynąca słuchawkami do głowy prosto z telefonu. Tak mnie to wszystko rozrzewniło, że najpierw pomyliłem autobus, a następnie w nim usnąłem. Obudził mnie kierowca na zajezdni, która niestety była po drugiej stronie miasta względem mojego miejsca zamieszkania. Zamawianie w takim momencie taksówki rozłożyło by moją wersję oszczędnej podróży na łopatki. A czas leciał jak z bicza strzelił i marzenie o spokojnym i długim śnie oddalało się z każdą minutą coraz szybciej. I tak zamiast snu w domowych pieleszach zaraz po północy, dotarłem do siebie po trzeciej nad ranem, łącząc podróż autobusem nocnym i jednak taksówką, żeby dać sobie chwilkę na regenerację.
Bo od południa żyłem już tylko Kultem. A dodatkowo miałem jeszcze rozliczyć się z przedstawicielem SP Rekords z moich handlowych wyczynów. Kiedy już odespałem co miałem odespać, ruszyłem do pracy, żeby zabrać gotówkę, którą zostawiłem dla bezpieczeństwa w salonie sprzedaży. Włożyłem ją do portfela, który zrobił się gruby jak nigdy. W domu dostosowałem garderobę do panujących warunków atmosferycznych i to był pierwszy błąd. Bo zmiana kurtki na bluzę powoduje u mnie niemałe zamieszanie związane z ilością kieszeni, ich rozmieszczeniu i takie tam pierdoły, a to ma przez kilka pierwszych dni wpływ na umieszczanie portfela, kluczy i telefonu.
Pod Żaczka podjechaliśmy z Notoryczną koło godziny piętnastej. Miałem zostawić w garderobie pozostałości których nie sprzedałem, zabrać Kazimierza i ruszyć na nasze ulubione wtedy danie w Krakowie, czyli na golonkę po węgiersku. Na dwa razy przeniosłem pudła z merczem, posłuchaliśmy próby, przywitaliśmy się z zespołem i ekipą i ruszyliśmy na rynek jeść.
Najbliżej do Rynku mieliśmy z Karmelickiej, więc tam to, na strzeżonym parkingu zostawiłem samochód. Piękna pogoda i pyszne jedzenie wprowadziły naszą trójkę w doskonałe nastroje. Do chwili płacenia za zjedzone. Jako gospodarz miałem zapłacić, ale po nerwowym poszukiwaniu pękatego portfela, nie znalazłem go. Zawstydzony zapożyczyłem się u Narzeczonej, licząc, że portfel wypadł mi w samochodzie i tylko kwestią minut będzie jego odnalezienie. Wróciliśmy do auta i po nerwowym przeszukaniu go, portfela nie znalazłem. Myślałem, że może przy wysiadaniu mi wypadł, ale obsługa parkingu niczego nie zauważyła, ani nie dostała sygnału od innych parkujących, żeby ktoś coś takiego odnalazł. Zrobiło mi się gorąco jakbym od środka wypełnił się piekielną smołą, ale na zewnątrz udawałem, że nic szczególnego się nie dzieje. Kaburę dostarczyliśmy do hotelu, a sami wróciliśmy na plac koncertowy, gdzie błyskawicznie przeszukałem pudła z koszulkami i płytami. Portfela nie było.
Dokumenty, karty, i wszystko co potrzebne do życia poszło w piździec. I trzy koła w złotówkach, które po wcześniejszym odliczeniu prowizji miałem przekazać kolegom z SP. Tym sposobem, zamiast gotówki obiecałem przelew dnia następnego, koncertu posłuchałem w minorowym nastroju i na złość sobie na trzeźwo. Taka kara. A co! Zasłużyłem jak nigdy.
Po sztuce nie miałem nastroju na zabawę, raz z powodu strat, a dwa w poniedziałek ludzie pracy mają obowiązki. A moje były podwójne. Musiałem odrobić to co straciłem, i to jak najszybciej, żeby budżet domowy nie ucierpiał na mojej głupocie. Z czym mierzę się po dziś dzień!