El Dupa gra! Część druga.
Czas pomiędzy pierwszą a drugą częścią Touru z Dupą minął mi bardzo szybko. Tym bardziej, że w robocie piętrzyły się kłopoty i zaczynałem mieć wszystkiego dosyć. Do tego Notoryczna Narzeczona postanowiła sobie, że rozwinie skrzydła w stomatologii i poszliśmy w kredyty, żeby nabyć pod czterdzieści metrów kwadratowych, z przeznaczeniem na działalność dentystyczną. Ponieważ jest kobietą uparcie konsekwentną, samodzielnie, bez większego wsparcia z mojej strony, łapała wszystko jakby to była bułka z masłem, a nie wielka organizacyjna wojna ze wszystkimi instytucjami miasta. I kiedy ona parła jak czołg do przodu, ja wpadałem po szyję w bajoro pełne kupy. I koncerty miały mnie podnieść na duchu i dać mi energię do zebrania się do życia.
Wymyśliliśmy sobie południe kraju jako arenę występów Dojpy. Rzeszów – Pod Palmą, Bielsko Biała – Rude Boy i Katowice – Mega Club. Miejsca znane, lubiane, zaprzyjaźnione. Czekałem na kwietniowy weekend z dreszczykiem emocji tym bardziej, że 20.04. wypadały moje kolejne, trzydzieste piąte już urodziny.
Niestety, trójbój zaczął się falstartem. Publiczność w Rzeszowie dopisała średnio i zaczęliśmy tę część od sporego minusa finansowego. Jakichś szczególnych anegdot odnośnie tej sztuki nie pamiętam, jedyne co mi w głowie świta, to to, że nocleg zespół miał pod miastem, przy wylocie na Kraków. I nawet na chwilę tam pojechaliśmy, ale jakiegoś świętowania nie było. Przynajmniej z naszej strony. Po sprawdzeniu warunków noclegowych pognaliśmy na Kraków, żeby przed południem ruszyć na Bielsko Białą.
Bielsko było powiadomione o tym kto zawita do tego pięknego miasta, z dużym wyprzedzeniem. Ponieważ daleko z Krakowa nie jest, na jakiś miesiąc przed, Janusz wysłał mnie z ekipą na plakatowanie miasta. Bielsko jest ciężkim terenem i zeszło nam chyba do trzeciej nad ranem, żeby plakatami oznajmić ludności miejscowej o koncercie. Przy okazji oplakatowaliśmy też papieskie Wadowice, Andrychów i Kęty. Wszystkie napotkane płoty, darmowe tablice pokryły piękne, czarno białe plakaty. W Bielsku najeździliśmy się jak traperzy na dzikim zachodzie, żeby kilka setek wykleić. Najwięcej plakatów trafiło na Rude Boya, który został oklejony od góry do dołu, na długości kilkudziesięciu metrów. Razem z drzwiami. I to zrobiło robotę. Klub pękł w szwach – sobotniego popołudnia, 19 kwietnia roku 2008.
To była jedna z najpiękniejszych sztuk jakie miałem przyjemność współorganizować. Zanim padły pierwsze dźwięki, byłem już zdrowo podkręcony miejscową wiśniówką domowej roboty, której smakoszem był, jest i zapewne będzie – właściciel klubu Poli. Dobry humor aktywował nam się już podczas rozładowywania back line, kiedy to do pomocy ruszył nawet Kazik, pchając kejsy ze sprzętem, na co zareagował Pewu, uwieczniając Kazika – technicznego na zdjęciach, których do dzisiaj nie widziałem.
Klub w Bielsku białej jest niski. Powierzchnia jest duża, ale brakuje okien, wentylacja nie daje rady przy szczelnie wypełnionej sali, ale nikomu to za bardzo nie przeszkadza. Publiczność była wspaniała i zrobiła taki ogień na występie, że klękajcie narody. Było latanie, rozbieranie, wspólne występy i wszystko to, co w robieniu koncertów najlepsze. Z punktu widzenia artystycznego i biznesowego. Zgrało się wszystko na pięćset plus. Po koncercie długo nie mogliśmy się pozbierać do hotelu, tak dobrze nam się siedziało, gadało i popijało. Ale postanowiliśmy w hotelu kontynuować imprezę i świętować moje urodziny. Zameldowaliśmy się na miejscu po północy, ustaliliśmy spotkanie „za kwadrans”, żeby ten, który potrzebował, mógł skorzystać z szałera. Wpadłem do swojego pokoju na miękkich nogach i przed prysznicem postanowiłem na kilka minut się położyć. I to był niewybaczalny błąd, bo po minucie spałem jak zabity. Nie było szans, żeby mnie ktoś dobudził, choć i takie próby podejmowano. Impreza urodzinowa odbyła się więc bez jubilata. Jubilat otworzył oczy rano. Na minuty przed otwarciem hotelowej restauracji.
Zawstydzony i głęboko skacowany, zlazłem na śniadanie chwilę po okąpaniu ciała z brudu dnia poprzedniego. Nie wielu chętnych zjawiło się tak wcześnie, ale i nigdzie nam się nie paliło, bo z Bielska do Katowic jest blisko. Można było więc spokojnie dochodzić do siebie, uzupełniając płyny z niewielką zawartością alkoholu. Tak też uczyniłem, popijając piwo przed hotelem, który zlokalizowany był na obrzeżach, w okolicy górzystej, lesistej i bardzo uroczej, pomimo braku słońca na zachmurzonym niebie. Nagle niespodziewanie zjawił się Kazik, który postanowił zapalić przed ośrodkiem. Stanął w miejscu z którego był najlepszy widok na okolicę, i po chwili wypalił:
– Popatrz, tak wygląda Teneryfa.
Poderwałem się na równe nogi, bo zawsze chciałem Teneryfę, miejsce przez Kaza zachwalane zobaczyć, tylko wtedy myślałem sobie, że nigdy nie będzie mnie stać na takie przedsięwzięcie ze względów finansowych, więc zmarnować takiej okazji nie mogłem. Teneryfa za darmo i na żywo!
– Że jak? Tak jak te góry? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Dokładnie tak. I jest chyba takie miejsce gdzie jest identycznie. Dokładnie tak jak tutaj. W północnej części wyspy.
Byłem zachwycony. Oczyma lekko pijanej wyobraźni spełniło się moje kolejne marzenie, i to w dniu urodzin. Przez chwilę byłem na wyspie kanaryjskiej.
Ruszyliśmy wszyscy koło południa. Doszło do lekkiego poluzowania zasad i przed koncertem prawie wszyscy lekko się alkoholizowaliśmy. Poza osobami odpowiedzialnymi za prowadzenie pojazdów. Jednym takie popijanie pomagało, innym niekoniecznie. A wszystko wylazło jak szydło z wora w momencie rozpoczęcia się koncertu. Publiczność ze stolicy Śląska była wymagająca. Wymagała więcej niż można było tego dnia wyciągnąć z kapeli. Do tego doszły pyskówki wzajemne Doktora z jednym z uczestników i po czwartym kawałku koncert się zakończył. Yry powiedział:
– Wypierdalać chamy! – do publiczności
– Schodzimy! – do zespołu.
I zszedł, a zespół zaraz za nim.
Włos zjeżył mi się na przedramionach, serce przestawało toczyć krew, a mózg gotował się jak woda na herbatę. Podszedłem do Krynia i zapytałem:
– Yry. Spokojnie. Pierdol tego gościa! Wracajcie i grajcie.
– Nie! – oczy Krzysia się zaszkliły jak jabłka w deszczu – Nie będziemy grać dla chujów.
– Ale musicie. Dużo ludzi przyszło. Doktorze! – zaklinałem kolegę – No, Doktorze, wracajcie.
– Nie! Nie będę grał – odparł Doktor, a ja zrozumiałem, że jego mocne postanowienie plus pity trzeci dzień alkohol stawiają mnie, współorganizatora, w kłopotliwej sytuacji.
Została mi ostatnia deska ratunku, szeregowy członek wielkiej El Dupy.
– Kazo! Błagam. Zabieraj ekipę, wracajcie na scenę i grajcie. A Doktor jak nie chce to trudno – wymyśliłem, jakby El Dupa bez Doktora miała jakiś sens.
Kazik popatrzył na mnie zmieszany, na resztę zespołu spojrzał wzrokiem poszukującego odpowiedzi na rozwiązanie sytuacji, i podszedł do Yrego.
– Chodź zagramy to do końca.
– Nie chuja! To ja tu jestem szefem. Ja jestem szefem El Dupy! Nie gramy! – Kris był nieugięty i jeszcze na dodatek rozbity tym co się działo, zaczął płakać.
– Kazik! Proszę… Bierz resztę i grajcie – panikowałem, bo przed sceną zaczęło się robić gorąco.
– Idziemy! – zadecydował wokalista saksofonista. Lipka, Dżordżu, Glazo, Arturo, który zastąpił Raffiego – poczłapali za wokalistą.
Podszedłem do Doktora i przytuliłem go serdecznie. Po chwili Yry się uspokoił i dołączył do składu. Koncert ruszył, ale już tak bardziej nijak, chociaż pozostała publika próbowała zrobić wszystko, żeby atmosfera luzu i niedoskonałości artystycznej powróciła jeszcze tego wieczora. Ale nie powróciła i koncert się tylko odbył.
Po powrocie dokonaliśmy z Januszem podsumowania naszej trzydniowej działalności i wyszło nam, że na lody zarobiliśmy. Ale takie bez andrucika, bo na niego już nie wystarczyło. Ale nie złożyliśmy broni, chcieliśmy dalej wozić Dupę po kraju mlekiem i miodem niepłynącym, tylko, że menagement zaczął liczyć wszystko dużo drożej i pewnie byśmy się skusili gdyby nie, no właśnie, gdyby nie to, że razu jednego dowiedzieliśmy się, że zespół zagra w Krakowie, ale już nie pod naszym patronatem, tylko dla Rotundy. Oczywiście poszliśmy, lekko nadąsani, zobaczyć koncert, który frekwencyjnie okazał się niewypałem. Ale to już nie był nasz problem, tylko tych, którzy go zrobili. Ja bawiłem się przednio, uczestnicząc czynnie w scenicznych występach, bo i do takiej roli zostałem zaproszony.
W roku 2009 i 2010 Dupa zagrała jeszcze koncerty dla Galicji, i niewiele z nich pamiętam. Miałem swoje problemy i niestety nie były to problemy z dupy, tylko z wymiarem sprawiedliwości, który zrobił ze mnie przestępcę zorganizowanego. Żyłem więc czymś innym, niż statystyczny chłopiec tuż przed czterdziestką. Nie miałem pracy, perspektyw i sił do walki. Za to miałem rodzinę, depresję i wiarę, że los się musi odmienić. Najlepiej na lepsze. I tak też się stało, w kwietniu 2010 roku. Kiedy jedni toczyli się w przepaść beznadziei, ja odbijałem się od dna. Z dnia na dzień wszystko zaczęło się prostować, znalazła mnie praca, a bycie oskarżonym o udział w zorganizowanej grupie przestępczej zaczął mi się podobać. Tak nastawiony do życia, wymyśliłem sobie wspólnie z Januszem, że na moje czterdzieste urodziny, zrobimy w Krakowie koncert. I to koncert nie byle jaki, tylko taki fajny, bo El Dupy. A ponieważ dzień moich urodzin wypadał dokładnie w sobotę, lepiej już nie mogło być. Zaprosiłem kupę znajomych, których zamiast prezentu, poprosiłem o zakup biletu, bo niestety sprzedaż kulała. I kulałem też ja, psychicznie. Jeśli dołożyć do tego przedłużające się negocjacje z opiekunem zespołu, tym co zawsze, Piotrusem Pewusem, to mogę sobie swój psycho stan lekko usprawiedliwić.
Pamiętam jakby to było dzisiaj, że na swoje czterdzieste urodziny szedłem jak na ścięcie, bo zanosiło się na to, że będą to moje najdroższe urodziny ever. Ilość sprzedanych biletów nie pokrywała tej koncertowej fanaberii. Co prawda dane miałem na kilkanaście dni przed sztuką podane, odnośnie sprzedaży, ale wtedy byle drobnostka potrafiła mnie zdołować.
Jeśli ja nie potrafiłem stanąć na wysokości zadania, zrobili to za mnie Notoryczna i przyjaciele. Janusz z Izą przygotowali wszystko na medal. Było stoisko alkoholowe i przekąskowe dla moich gości na balkonie Klubu Kwadrat, był tort i były zaprzyjaźnione zespoły. Sztajemka i El Dupa. Zaskoczenie tym wszystkim było dla mnie wielkie. Większe były tylko moje wcześniejsze urodziny, które potajemnie zorganizowała Notoryczna i o których wcześniej nic to a nic nie wiedziałem. Musze o nich kilka słów napisać.
Był to początek wieku dwudziestego pierwszego. W okolicy swoich, nie wiem których, urodzin, wróciłem z pracy po godzinie 14.00. Notoryczna się jakoś dziwnie szwędała po mieszkaniu, ale nie bardzo zwracałem na to uwagę. Chciałem w samotności poświętować, bo depresanci i alkoholicy tak już mają, że najczęściej jest im najlepiej w samotności. Miałem swoje osiem piw na popołudnie w samotności, wskoczyłem szybko w sprane dresy, odpaliłem w tivi byle co i konsumowałem, żeby zapomnieć o bożym świecie. Nawet nie spostrzegłem, że Narzeczona syna gdzieś wywiozła, taki byłem odizolowany. Po szóstym piwie zaczęło mnie składać do spania. I kiedy już miałem wskoczyć w pidżamę, ktoś do drzwi zadzwonił. Bardzo niechętnie poszedłem otworzyć, a kiedy już to zrobiłem, oniemiałem z wrażenia. Za drzwiami kłębili się moi najbliżsi przyjaciele w ilości dwudziestu paru osób, śpiewając urodzinowe piosenki na całą klatkę. Stałem jak słup soli w wielickiej kopalni, z rozdziawioną na oścież gębą, starając sobie poukładać czy to sen czy jawa. Ale kiedy zaczęto przynosić poukrywane po sąsiadach jedzenie, alkohole, torty, zacząłem wierzyć, że to co się dzieje jest naprawdę. Tak było.
Organizacja na urodzinowym koncercie była dla mnie zaskoczeniem równie wielkim. A jeszcze większym ilość znajomych, którzy przyszli zobaczyć jak to jest być czterdziestoletnim zgredem. Byli goście z Warszawy, z Bzykiem na czele, był Jasiu Mela – którego wtedy poznałem i któremu zacząłem troszkę tatusiować w Krakowie, byli bracia i siostry z Katowic, Kolbuszowej, Tarnowa, Jastrzębia. Byli najstarsi stażem przyjaciele z czasów szkoły średniej, byli przyjaciele, których wniosła do naszej rodziny Notoryczna. Było przecudownie. Koncert płynął między jednym piwem a drugą wódką. Był tort na scenie, wspólne śpiewanie i całkiem przyzwoita frekwencja, która na godziny przed rozpoczęciem sztuki dała nadzieję na bezstratną finansowo imprezę. A po wszystkim zaczęło się wspólne świętowanie urodzin w gronie najbliższych, których było kilkadziesiąt osób. Szkoda tylko, że Kazik się nie zdecydował na pokoncertowe party, ale wystraszony fanatyzmem moich znajomych, po kilku wódkach na zapleczu, postanowił się ewakuować. Za to my walczyliśmy dzielnie, do późnych godzin nocnych. I tylko zgrzyt z małą bijatyką zakłócił trochę święto, ale co zrobić? Żelazo nie klęka.
Ostatni raz z Dupą miałem przyjemność rok później. Znowu w kwietniu, bo taki czas był przeznaczony dla tego projektu, w którym uczestniczył Kazik. A wiosny wtedy zaczynały koncertowo w klubach wyglądać słabo. Młodzi ludzie, którzy stanowili naszą największą klientelę, woleli kwietniowe wieczory spędzać na łonie natury z piwem w ręce. Stęsknieni za słońcem, ciepłem oraz świadomi nadchodzących ćwierćdarmowych koncertów juwenaliowych i darmowych dni miast, nie za bardzo mieli ochotę na uczestnictwo w klubowych koncertach, za które trzeba było płacić. Robiliśmy dwa koncerty: we Wrocławiu w Alibi i w Krakowie, w wynalezionym przez Janusza Lizard Kingu, klimatycznej miejscówce w samym sercu Krakowa. Żeby ratować frekwencję postanowiliśmy do gwiazdy kogoś dołożyć, kogoś rozpoznawalnego i posiadającego podobne poczucie humoru, więc padło na trójmiejski zespół Dr. Hackenbush, którego w młodym wieku słuchałem z kaset, z wypiekami na twarzy. Tak podanej klasyki rocka i rock end rolla słuchaliśmy w głębokim podziemiu, żeby rodzice czy nauczyciele nas nie nakryli, bo utwory – klasyki, jak „Mięgwa stara kurwa”, „Jeboł cię pies” czy „Pałę ssiesz” niekoniecznie musiały się starszym podobać w warstwie lirycznej, co dzisiaj jako osoba podeszła w wieku, poniekąd rozumiem.
Wrocław nie wypalił. Po raz pierwszy współorganizowany przeze mnie koncert okazał się mega frekwencyjną porażką. Kilka ich już wcześniej zaliczyłem, ale nigdy na poziomie maga, i wszystkie bolały, a tutaj miało być jeszcze boleśniej. Ale… Na nasze utyskiwania pierwszy zareagował Pewu i postanowił zjechać z gaży do poziomu „zwrotu kosztów”. Po kilku następnych chwilach, do swojego stolika, przy którym siedział ze znajomymi, między innymi z USA, zawołał mnie Kazimierz.
– Słyszałem, że jest bardzo słabo.
– Niestety. Nawet dwustu biletów nie sprzedaliśmy. Ale Piotrek zachował się wspaniale i obniżył gażę. Wtopa będzie mniej bolała.
– Dobra. To jeszcze ja rezygnuję ze swojego wynagrodzenia.
– Nie no…
– Powiedziałem. Znasz moich znajomych?
Nie znałem. Ale szybko poznałem. I ciśnienie zeszło, byłem finansowo uratowany.
Alibi. Jedno z najmilej wspominanych miejsc koncertowych w jakich dane mi było bywać. Byłem tam z Dupą, Buldogiem, KNŻ, KSU. Raz nawet z ramienia Galicji ogarniałem jakiś koncert zagranicznego zespołu. W klubie rządzili Owca, znany, choćby z pracy z Katem Romka Kostrzewskiego realizator dźwięku i jego brat, właściciel i człowiek dusza – Waldi. Każde moje zetknięcie z Alibi kończyło się mega imprezą, super koncertem – poza ostatnią Dupą i gwiazdą z zachodu. Czułem się tam jak u siebie. Klimat, super ludzie, organizacja na najwyższym poziomie. Nic, tylko robić koncerty. Ale już nie dziś, bo tego Alibi już nie ma. Życie.
Do Krakowa wracaliśmy późną nocą, mając na pokładzie chłopaków z Dr. Hackenbusha, których szybko polubiłem. Lubił ich tez Janusz, ale nie tej nocy. Porażka finansowa, choć zminimalizowana do minimalnego minimum, zawsze jest porażką i ta prawidłowość siedziała w Januszu jak zadra. Doświadczyli tego nasi goście znad morza, kiedy na stacji przed Krakowem, jeden z nich nie ogarnął wystarczająco szybko zakupów i wściekły Janusz postanowił pojechać bez niego. Ale po kilku minutach i nerwowej dyskusji, zawrócił i do Krakowa przybyliśmy nad ranem w komplecie. Po szybkim odespaniu wyjazdu polazłem do hotelu Swing, bo tam, w bardzo miłych warunkach, nocowaliśmy zespoły, a tego dnia chłopaków Zmory i jego samego. Po raz kolejny musiałem postawić się w roli bufora pomiędzy szefem a zespołem. Przepraszać, prostować, wyjaśniać. Kiedy już uspokoiłem nasz dupny suport, poleciałem jeszcze na dworzec zakupić chłopakom bilety powrotne do domu. A potem szybko polazłem do klubu.
Lizard na co dzień był restauracją – dyskoteką. Ale koncerty stanowiły tam też silną pozycję rozrywkową, z czego Janusz korzystał skwapliwie. Średniej wielkości klub, z miejscami stojącymi przed sceną, siedzącymi w części dalszej i dwoma piętrami balkonów. Klimat do roboty super. Do tego usytuowany zaraz przy krakowskim rynku, w samym środku miasta, zachęcał do przyjścia nie tylko zainteresowanych, ale i przypadkowych fanów muzyki. Żeby podbić zainteresowanie koncertem, na dwie godziny przed jego rozpoczęciem zorganizowałem spotkanie z zespołem na D, niedaleko, na Placu Szczepańskim, u mojego przyjaciela Shutego, który był współwłaścicielem Bomby. Kazik zgodził się na takie wydarzenie, bo raz, że znał Shutego, a dwa, takie spotkanie zagospodarowywało nam czas przedkoncertowy. A im bliżej było koncertu, tym szybciej traciłem siły, a kiedy dostałem jeszcze od Kaza zadanie zakupienia jakichś lekarstw na receptę i błąkałem się po rynku w ich poszukiwaniu, zacząłem gasnąć. Na całe szczęście spotkałem znajomego, który wsparł mnie witaminą C, lewoskrętną i świat na nowo zaczął wirować tak jak lubię. Szybko, sprawnie i do przodu.
Sama sztuka była świetna. Klientela dopisała, było wielu znajomych, była prawie bójka, było wyprowadzanie niesfornych fanów, było wspólne śpiewanie i picie jak za młodego. Było, jak na zakończenie koncertowej przygody z El Dupą – bajkowo. Bo bajkowe mam wspomnienia związane z tą grupą. Na dzień dzisiejszy zespół się reaktywował i jako El Dupa und Kazikken próbuje funkcjonować na nowo. A we mnie, gdzieś w środku mojego małego serduszka tli się takie marzenie, żeby to jeszcze choć raz powtórzyć, w pełnym składzie. Zaraz stuknie mi kolejna dekada życia, piąta z kolei, więc może już pora zacząć pracować nad realizacją tego marzenia? Jeśli tylko Covid ileś tam pozwoli, to kto wie co się wydarzy? Kto wie…