14. 22.11.2019 Wrocław
Tak naprawdę, to powinienem napisać jeszcze jeden rozdział, wcześniejszy. 21.11.2019 XXXXXX, gdzie w miejsce XXXXXX powinienem wstawić jedno z miast Polski południowej. Ale ponieważ było to przedsięwzięcie poza trasowe, trzymane w tak wielkiej tajemnicy, że nawet mnie, kultowego robotnika, kosztowało rozkminienie tej tajemnicy sporo wysiłku intelektualnego, żeby odkryć, co, gdzie i jak, że postanowiłem nie puścić pary spod palcy. Jak zespół zechce, to opowie. Ja, pomimo tego, że byłem, widziałem i nawet piwo wypiłem, zabieram tajemnicę tego wydarzenia do dysku przenośnego.
Wyjazd do Wrocławia planowałem długo i niezwykle starannie. Wszystko zależało od planów Didiego i Ani. I pod nich wszystko planowałem. Kiedy zapadła decyzja i pobycie w Krakowie, wiedziałem, że do Wrocławia pojadę swoim samochodem, popracuję przy sztuce i wrócę z gośćmi do domu. Dzień przed wyjazdem doszedł mi jeszcze jeden pasażer, Esu, czyli Bartosz z Jastrzębia. Nasz Kult Ochroniarz najbardziej pechowy, który dwa lata z rzędu łapał, a podczas łapania odniósł dwie bardzo poważne kontuzje, co wyeliminowało go z przygody życia, ale uprzedzę wypadki, zarzeka się, że za rok powróci i wszystkim nam pokarze, gdzie nieloty zimują.
Czwartek rozpocząłem od powinności robotniczych w teleskopach kropka peel, żeby o godzinie trzynastej z minutami odpalić Turana 1.9 TDI w kolorze srebrnym i ruszyć na zachód. Bartka odebrałem zaraz na początku Katowic i gnaliśmy przed siebie. Szybko ale bezpiecznie. Po drodze sprawdziliśmy jakość żurku w Taurusie, takiej sieci z jedzeniem, która słynie ze znakomitej golonki. Ale golonka przed pracą to nie dla nas zawodowców. W końcu trzeba jakoś wyglądać w jesieni życia, pracując w zespole młodzieżowym na pierwszej linii frontu.
Wszystko szło wspaniale i zgodnie z planem do bramek. I wjazdowych i wyjazdowych, na śląskiej części autostrady A4. Tam zaczęło już korkować się lekko i traciliśmy cenny czas. Zwłaszcza ja, bo chciałem przed pracą poleżeć regeneracyjnie w hotelu. I niewiele brakło, a bym nie poleżał, tylko gnał na złamanie karku na halę, bo korki jakimi powitał nas Wrocław były kosmiczne. Siedem kilometrów pokonaliśmy w minut czterdzieści pięć, co jest wynikiem nienajgorszym, ponieważ turlałem się bocznymi drogami. Do koncertu pozostała godzina, więc się regenerowałem na wszystkie dostępne sposoby. Na łożu, w toalecie, przy TV, z kawą i tabletkami. Więcej się wycisnąć nie dało.
Wychodząc do pracy, spotkałem Kazimierza z kolegami. Darkiem Szurlejem i jeszcze jednym ich przyjacielem, którego imienia zapomniałem. Kazik przekazał mi, że Didi zostanie we Wrocławiu, bo on, wokalista Kultu, ogarnął mu nocleg w hotelu. I dodał, że nie wie czy to dla mnie dobra czy zła wiadomość. Najpierw troszkę się zjeżyłem jak jeż, bo nie po to gnałem furę tyle kilometrów, żeby wracać bez Didiego i Ani. Tym bardziej, że wszystko było na chacie ogarnięte pod ich przyjazd a i ze mną było by łatwiej brata z Teneryfy upilnować od napojów wyskokowych. Ale szybko się zreflektowałem, bo Oficjalna Notoryczna Narzeczona była ciągle chora, ja musiałem pół dnia przepracować i w sumie sumarycznej poskładało się znakomicie. Scedowałem też na Kazimierza pilnowanie kolegi przed wszystkimi złymi alkoholami tego świata. Po czym zapakowałem Arka i Bartosza i ruszyłem na Orbitę.
Na Orbicie, ale nie okołoziemskiej, tylko wrocławskiej, dużej hali sportowej byliśmy migusiem. Bo z hotelu mieliśmy raptem dziesięć minut. Część zespołu już była na miejscu, technika też, więc podyskutowaliśmy troszkę o kwestiach technicznych, zażywając po troszkę tego i owego, czyli tytoniu, herbaty i zimnego obiadu, który mi przypadł w udziale. W międzyczasie dotarli państwo Didostwo, których wprowadziłem od dupy strony, wykorzystując swój dar przekonywania służb ochroniarskich miejscowych do swoich racji. Nastepnie dokonałem zmiany stroju z cywilnego na służbowy i udałem się posłuchać ziomków z Huty, czyli Wu-Hae, którzy jak zwykle, pomimo kolejnej zmiany w składzie, stanęli na wysokości zadania i rozruszali publiczność jak trzeba.
Sam koncert przeminął jakoś tak szybko i sprawnie, że nawet nie wiem kiedy te bite trzy godziny minęły. Ekscesów większych ani mniejszych nie pamiętam, a ludzi trochę latało. Pewnie to spokojne pracowanie wiązało się z solidnością naszej ekipy, którą ponad standard wzmocnili Kozi i Pan Pancerny. Z naszej strony królowała więc pewność, solidność i duża dawka dobrego humoru. Miałem nawet czas na śledzenie wyników ekstraklasy, rozmyślanie o powrocie do domu, i debiucie nowego ochroniarza w Spodku, a mojego przyjaciela, Marka Boćka Bimbra Bobrowskiego, którego powołaliśmy z dyrektorem Piotrkiem, dzień wcześniej, na największy koncert trasy. Wśród publiczności przewijali się, a jakżeby inaczej, Alka I Dowcy, czyli Kult Turyści, którzy rozgrzewali się przed koncertem w Spodku, gdzie co roku następuje ich kumulacja ilościowa i doświadczamy nalotów dywanowych.
Po wszystkim, zapakowałem ekipę do czołgu, tę z którą przybyłem do hali, plus Pancernego i zarządziłem odwrót na pokoje. Kilkadziesiąt metrów od hotelu zatrzymaliśmy pojazd na stacji Orlen w celu uzupełniania zapasów, głównie płynnych. Nawet i ja zakupiłem kilka piw, bo do startu na Kraków pozostały mi cztery i pół godziny. Postanowiłem bowiem ruszyć skoro świt, bo czułem w kościach kilkaset kilo złapanego żywca ludzkiego na koncercie. A i taka pora odjazdu pozwoliła Bartkowi przypomnieć sobie, jak to jest żyć na trasie, i jednocześnie mieć transport do Katowic o „ludzkiej” porze. Esa też to ucieszyło bardzo, i z emocji, przy kupowaniu wódki żołądkowej gorzkiej i hot doga, zrzucił kilka, chyba precyzyjniej dwa, piwa z półki. Żyliśmy więc jak zwykle! Rozrywkowo. Kiedy po chwili doturlał się bus z zespołem, którym powoził Daro, już nie tylko ochroniarz, ale i kierowca zespołowego busa, na stacji tętniło jak w ulu. Jakbym był sprzedawcom, to bym strzelał. Ale ci, których zmiana wypadła przy kultowej stonce, byli dzielni jak mało kto. Ja postanowiłem wiać. Kanapka z jakiem i cztery piwa wiały ze mną. Zapłacone!
W hotelu pomalutku zaczynały się przygotowania do nocnego picia. Wróć. Życia. A moje do kąpania i spania. Kiedy miałem już ściągać koszulkę, coś mnie tchnęło i okazało się, że tchnęło nie bez powodu. Nie było ze mną moich ukochanych trampek asics w kolorze niebieskim, które ukajają moje stopy, co przy cenie siedem stów za parę nie powinno dziwić. Takiej straty bym nie przebolał. Ponieważ uważam się za człowieka ogarniętego, uznałem, że buty zostawiłem w bagażniku. Szybko się ubrałem i ruszyłem na lekkim wścieku ku Turanowi. W bagażniku trampeczek nie było. Tytuł ogarniętego się zdewaluował, i zacząłem myśleć, trzymając w ręce puszkę zimnego, pysznego i jeszcze nie otwartego piwa, które już od pięciu minut miało łechtać moje wnętrzności swoim dobrem. Złapałem najpierw za telefon i wykręciłem do przyjaciela. Był nim Roman oczywiście, bo technika pierwsza na pokładzie i oczywiście ostatnia. Ale oni już wyjechali, w szatni nic nie widzieli i nie pozostało mi nic innego jak ruszyć do Orbity i odzyskać buciki. Gnałem na pamięć, odszukałem szatnię, a w niej, w samym roku pod ławeczką moje szczęście. Wszystko wróciło więc na prawidłowe tory.
Przed hotelem trwało w najlepsze popalanie tytoniu. Didi, Kazik, Darek. Przyłączyłem się na jednego, przypomniałem o wstrzemięźliwości od alkoholu i przygodnego seksu, i po pięciu minutach udałem do swojej kwatery, na której piętrze już było jak w ulu. Chłopcy szukali lokalu, który przyjmie ich w ilości sztuk kilkunastu. Ucieszyli się na mój widok i co poniektórzy zaczęli się pchać na moje salony. Ale Cytryn przytomnie i z wielkim taktem dokonał wyproszenia i ekipa poszła delektować się sobą oraz płynami z procentami. Podobnie zrobiłem ja i po delaktacyjnym opróżnieniu dwóch puszek Tyskiego, dwóch trójkątów kanapki z jajcem, wieczornej prasie, przeglądzie facebooka, zapadłem w półsen.
Koledzy obudzili mnie koło drugiej w nocy. Ale szybko i sprawnie zajęli pozycję „do snu!” i po kolejnych dziesięciu minutach zaczęli chrapać. Pospane, przeszło mi przez myśl, ale niepotrzebnie, bo zapadłem się w sobie. Na kolejne trzydzieści minut, bo Bartek chciał skorzystać z toalety, ale nie mógł do niej trafić, napierając kilkanaście sekund na okno. Pomogłem, podałem poduszkę, bo kolega śpiąc na ziemi nie miał za wygodnie. Znowu odpłynąłem i na dziesięć minut przed pobudką byłem na nogach. Ogarnąłem się sprawnie, zbudziłem jastrzębianina i poszedłem grzać auto. Po drodze spotkałem Kajetana i Morwę, ale oni mnie nie spotkali, bo zajęci byli próbą ulokowania Kajtka u Romana, bo stanowią oni parę hotelową, ale bez karty szanse powodzenia były niewielkie, bo Roman już spał na tyle mocno, że walenia w drzwi nie słyszał.
Bartek zlał w momencie, kiedy ja stałem pod drzwiami do hotelu, do tego pojawił się Morawka, który jak troskliwy ojciec, wszystkiego musiał dopilnować, więc nam pobłogosławił, chwilę się powachał, czy może nie ruszyć z nami nocą na wschód, ale ostatecznie zrezygnował i popędziliśmy sami. Ja za kierownicą, Esu z tyłu, gdzie po kilkunastu sekundach spał na siedząco. Przez to spanie ominęła go jedyna przygoda na wylocie z Wrocławia, gdzie w korku na wylotówce na autostradę, był wypadek i zakorkowało się. Nie wszyscy stojący mieli na tyle cierpliwości, żeby ocenić sytuację prawidłowo, co przyniosło efektowną zawiesinę auta typu Mustang. Bo młodzi chłopcy z Mustanga chcieli już i teraz przeć na przód, więc postanowili zjechać przez trawnik i wysoki krawężnik. I się zawiesili. Nic im nie pomagała. Ani pchanie, ani gazowanie na cały silnik. Gazowanie spowodowało nawet takie zadymienie wnętrza pojazdu, że nawet kierowca musiał wiać. Moja cierpliwośc została nagrodzona i po chwili odnalazłem łagodny przejazd, który otworzył mi drogę do domu.
Bartka wyrzuciłem w Katowicach, koło dworca, a sam ruszyłem z kawą w dłoni i dobra muzyką na pokładzie do naszego gniazdka. Bo tam miała się rozpocząć największa akcja tej trasy. Katowicki Spodek.