2S. Czas sprawdzianu
Po osiągnięciu odpowiedniego poziomu pod blokiem, a dzisiaj levelu – jakby to powiedział mój syn, przyszedł i na mnie czas sprawdzianu w sekcji piłkarskiej Hutnika. Ponieważ moi rodzice byli kompletnie a sportowi i widzieli moją przyszłość jako akordeonisty inżyniera, pierwszy wypad na Suche Stawy w celu zostania piłkarzem, musiałem odbyć w wielkiej tajemnicy. Miałem może dwanaście lat.
Sprawa była o tyle łatwa, że dwóch kolegów z podstawówki już tam, na obiektach Hutnika Kraków, trenowało. Podali mi numery tramwajów, godziny treningów a resztę musiałem rozkminić samodzielnie. Ponieważ człowiek był wtedy ubrany tak samo do szkoły, na boisko, do kościoła (tylko na mszę ubranie było czyste), wystarczyło rzucić teczkę w kąt, ściągnąć chałat z tarczą i wyjść jak gdyby nigdy nic na pole. Rodzice nic wiedzieć nie mogli, bo plan runąłby w przedbiegach. Tym razem mój cel wyśniony był na wschodnich obrzeżach Nowej Huty, kilka kilometrów od domu.
Rozmarzonych o karierze piłkarza, podobnych do mnie dzieciaków, było tego dnia co najmniej kilkunastu. Boiska Hutnika tętniły piłkarskim życiem. Każdy skrawek terenu zielonego, czy betonowego był wtedy boiskiem na dzielnicy, a HKS miał je prawdziwe. Jak z telewizji. Wypielęgnowane, pachnące równo przystrzyżoną trawą. Dziesiątki, ba, setki dzieci w wieku od trampkarza do juniora starszego, biegało jak w malignie za piłką. Gdzieś wśród nich Waligóra, Koźmiński, przyszli bohaterowie barcelońskiej olimpiady w 1992 roku. No i ja z rówieśnikami dwunastoletnimi. Miałem marzenia i wielkie chęci. Kopać, kopać, kopać.
Dotarłem o wyznaczonej porze pełen nadziei i radości. Czasy były fajne, selekcja nieustanna, więc i ja oraz kilkunastu podobnych desperatów, już po kilku minutach zostało zagospodarowanych. Zrobiono z nas jedenastkę i wystawiono naprzeciwko pięknie wystrojonej drużynie juniorów młodszych Hutnika Kraków. Tamci, taktycznie poukładani, wyszkoleni, a my jako pospolite ruszenie.
Do przerwy było 0-5. Gorzej niż w książce Adama Bahdaja, bo tam do przerwy było 0-1. Całe szczęście miałem w sobie zdolność przekonywania dzieciaków do moich pomysłów i druga połowa to już był nasz popis. 1,2,3 i mam hattricka zaliczonego. Czwartą bramkę po objechaniu bramkarza daję strzelić jakiemuś koledze. Przy bocznej linii powstało nieliche zamieszanie. Kilku trenerów obserwowało nas i potakiwało z aprobatą na taki rozwój spraw. Po meczu staliśmy szczęśliwi, upoceni, z wypiekami na twarzy, w rzędzie, niczym żołnierze czekający na przepustki.
– Ty, ty i ty. Jeszcze was dwóch. Piątek godzina 16.00 – oznajmił jeden z trenerów chłopcom.
Mnie w tym gronie zabrakło. Tylko na moment.
– A ty, chodźno tu na bok. Młody, masz jutro przyjść, przynieść zdjęcie, dostaniesz sprzęt. I nie zapomnij, przyjdź z rodzicem! – padło sucho od najważniejszego trenera.
– Dobrze psze pana – potwierdziłem przeszczęśliwy.
Do domu nie pojechałem tramwajem. Kontynuowałem trening biegnąc uskrzydlony. Nawet nie dotykałem chodnika. Leciałem ponad. 20 centymetrów. Jest, jest, jest! Będę piłkarzem! Będę kiwał, strzelał bramki i zdobywał puchary!
W domu opadłem na ziemię jak ustrzelona śruciną kaczka. Zostałem obdarty z marzeń w tempie półmaratonu. Najpierw dostałem klasyczną zjebkę za samowolkę. Godzina ględzenia o tym co się stać mogło złego, a to co się stało na boisku, spuszczone zostało do kibla zapomnienia. I jeszcze mama przez łzy klarowała mi o chorobie serca, którą niby mam, i że jak będą uprawiał sport to na pewno umrę.
Oby w finale, po złotym golu, starałem się w myślach pocieszyć, ale nie wiele to dało. Pozostał potężny żal.pl
O Matko Boska Piłkarska. Świat mi się zawalił. Zielona murawa raju oddaliła się chyba na zawsze. Wtedy nie było telefonów, komórek, mejli. Utalentowane chłopaki pojawiały się jak meteoryt i spalały w niebycie dnia codziennego. 1- 0 dla rzeczywistości. Pierwsza porażka boli jak 4-0 z Brazylią, jak klaps, jak dwója z ortografii.
Ale jak przyszłość pokaże, ten fakt był niczym hartowanie stali w martenowskim piecu na kombinacie imieniem Lenina. Raz zahartowana stal nie pęka. I to sprawdziło się w moim przypadku.
Ponieważ nie mogłem uczestniczyć w zorganizowanej formie sportowej, zrobiłem sobie swoją drużynę opartą na klasie C. Rywalizacja pomiędzy klasami tego samego rocznika była wisienką na torcie naszych zajęć wf, oraz wszelakich dni sportu czy poszkolnych kopanek. Mecze na szkolnym boisku w obecności kibiców, siatki na bramkach, sędzia nie rychliwy choć podobno sprawiedliwy, to było coś. Prawie mistrzostwa świata.
Do takiej rywalizacji trzeba było się odpowiednio przygotować. Wybrać drużynę z chłopaków z klasy, poustawiać towarzystwo na boisku według predyspozycji i grać, grać sparingi. Moje taktyczne podejście do tematu owocowało dobrymi wynikami w meczach punktowanych i nie tylko. Żelazna taktyka pozwalała nam ogrywać teoretycznie mocniejszych rywali, co nie podobało się ich starszym braciom i kolegom. Ucieczki po meczach przed laniem zdarzały się często. Aby lepiej przygotować się do rywalizacji prowadziłem zeszyt, w którym notowałem składy, strzelców bramek i oceniałem zawodników swojej drużyny. Mateja, Hołówka, Karanowski, Kogut, Ostaszewski, Mania, Gebel. Ekipa solidna i najczęściej zwycięska.
Kolejnym wydarzeniem na skalę dzielnicy, były organizowane na boiskach Hutnika turnieje dzikich drużyn. Na taki turniej trzeba było zebrać minimum jedenastoosobową ekipę, dorosłego opiekuna i można było zaczynać marzyć o pucharach i podboju dzielnicy.
Naszym opiekunem został pan Mokry, ojciec Tomka, też Mokrego. Skoro pan Mokry był to i Tomka trzeba było wpleść w zespół, pomimo średnich umiejętności piłkarskich. A ponieważ newralgiczna pozycja bramkarz przyjmowała wiele, przyjęła i Mokrasa. Ekipa stworzona z naszej klasy po meczach na szkolnym, betonowym boisku, wydawała się niezwykle mocna. Z tej okazji, jako szóstoklasista, postanowiłem zakupić za uzbierane pieniądze podręcznik niejakiego Jerzego Talagi o treningach i taktyce w dyscyplinie piłka nożna. Miało to pomóc nam w tryumfie, a mnie popchnąć na wyższy poziom wtajemniczenia futbolowego.
Zielona trawa zweryfikowała nasze umiejętności błyskawicznie i nasza przygoda skończyła się na meczach grupowych. To co na niewielkim betonie udawało się nieźle – przy sześcioosobowym składzie, na bez mała pełnowymiarowej trawie, jedenastu na jedenastu, nie umieliśmy powtórzyć. Rywale byli bardziej poukładani niż my i nie pozwalali nam rozwinąć skrzydeł. Choć trafniejsze jest stwierdzenie, że my żadnych skrzydeł, korpusu czy głowy nie mieliśmy. Był za to chaos i ogólne zagubienie na dużej powierzchni.
Symbolem naszych niepowodzeń został jeden z bramkarzy, który ryczał w krzakach po tym jak piłka wyślizgnęła mu się z jego skórzanych rękawic, założonych specjalnie na tę okazję, a bardziej pasujących do zimowego wyjścia na sanki niż do pomocy w bramkarskich paradach. Tak jak rękawice okazały się pomyłką, tak moje marzenia o wypatrzeniu pośród setek dzieciaków przez trenerów zostały niespełnionym marzeniem.
Skoro Hutnik nie był mi przeznaczony, to kolejnej szansy na grę w piłkę nożną poszukałem bliżej, w MKS Krakus Nowa Huta. Tym razem, za zgodą rodziców, udałem się na zimowe treningi halowe na pobliskie osiedle Kalinowe. Zostałem niezbyt chętnie przyjęty przez innych zawodników, kumpli z jednego osiedla, musiałem więc na boisku udowadniać swoją przydatność, starając się więcej i lepiej niż inni. W tamtym Krakusie, prym wiedli: potężny Hans, Koroz, Maciek i Andrzej Basiaga. Po killku treningach mnie zaakceptowali, a pomagały mi w tym regularnie strzelane na treningach bramki. Co prawda tylko na salce gimnastycznej, ale dobre i to. Gol to gol, co nie?
Na wiosnę trawa się zazieleniła i rozpoczęliśmy treningi na boisku nad nowohuckim zalewem. To tam miał i ma bazę Międzyszkolny Klub Sportowy Krakus.
Do grania na trawie niezbędne były korki, a raczej korkotrampki, które jakiejś pięknej soboty wybieraliśmy z wielkiej papierowej torby. Ale to był piękny widok. Weszliśmy do szatni, a w niej, na samym środku, stał wielki, papierowy wór z butami piłkarskimi. I jeszcze piękniejszy widok, którego nigdy nie zapomnę, to gumowo-szmaciane buciki już na nogach.
Tak uzbrojeni i doposażeni w takie same stroje, może ciut za duże albo za małe, mogliśmy przystąpić do rozgrywek. Ze względu na wzrost zostałem ustawiony na pozycji forstopera. Pozycja taka nakazywała mi grać przed ostatnim obrońcą i stanowiła pierwszą zaporę formacji obronnej, jednocześnie dając szansę na udział w akcjach zaczepnych, do których nie pozwalał mi nigdy wychodzić wielki jak tur Hans, który zamiast mnie zapierdalał do przodu i siał popłoch. Miałem być jak dzisiejszy defensywny pomocnik. I trochę byłem.
Z ligowej konfrontacji zapamiętałem kilka meczów.
Ciekawy, ze względów pogodowych był mecz na Ugorku. Ulewa w Krakowie trwała w najlepsze trzy dni i w ten dzień trzeci spotkaliśmy się na boisku KS Wieczysta. O Matko Boska Ulewowska, dlaczego boisko przypominało wielki plac błotny? I jak to się stało, że sędzia zdecydował się na rozegranie zawodów? Podobno nie było wolnych terminów na przełożenie gry na inny termin.
Nieważne. Ważne było to, że mogliśmy grać. Grać w piłkę nożną. Po kilku minutach byliśmy oblepieni błotem jak nieboskie stworzenia. Grubość błota na spodenkach i koszulkach miała nawet po kilka centymetrów. Sam mecz nie przypominał jakoś szczególnie zawodów piłkarskich. Cała zabawa polegała na wykopywaniu piłki byle gdzie, byle dalej od swojej bramki. Jedyny gol padł po rzucie karnym podyktowanym za zagranie ręką w naszym polu karnym. Z naszej perspektywy wyglądało to na obronę przed śmiertelnym trafieniem wielką, ciężką kulą błotną w twarz jednego z naszych. Sędzia widział to inaczej niż my, podyktował karnego nie korzystając z przepisu o przypadkowym zagraniu ręką, który mógł jeszcze nie obowiązywać i przegraliśmy. W sumie nie dziwota, byliśmy przecież gośćmi.
Kolejne zawody zapamiętane przeze mnie odbyły się tydzień później, a rywalem naszym była Wisła Kraków. Warunki panowały tego dnia diametralnie inne niż tydzień wcześniej. Skwar, ponad 40 stopni w słońcu, ziemia twarda jak skała. Mecz zapamiętałem z powodu jedynej, jedynej okazji na strzelenie bramki, w swojej barwnej, krakusowskiej przygodzie piłkarskiej. Jako napastnik grałem 10 minut i trafiłem w słupek! Miałem kontakt z bramką po strzale w pełnym biegu z 16 metrów. Ale to były emocje!
Inny mecz zagrałem jako prawy obrońca, przeciwko Hutnikowi Kraków na Suchych Stawach. Ich pomocnik kręcił mną jak wiatr wiatrakiem i odjeżdżał mi jak bolid formuły 1. 0-2 do przerwy po mojej katastrofalnej postawie było najmniejszym wymiarem kary na jaki zasłużyliśmy. Na szczęście z grupy starszej naszego klubu, trener pożyczył wyrośniętego Bartka Jamroza, syna pierwszego trenera Krakusa. Bartek był z naszego rocznika, grał ze starszymi juniorami a wyglądał na naszym tle jak wyrośnięty tur pośród niedożywionych szkap ( nie dotyczyło Hansa). Nasze zbawienie prezentowało się wspaniale i uratowało mi dupę strzelając dwa gole. W przyszłości Bartek został zawodowym piłkarzem i na poważnie zadomowił się w pierwszej lidze ( dzisiejszej ekstraklasie) i można powiedzieć, że nawet zrobił karierę.
Szanse na kariery przez duże K miało wtedy wielu chłopaków. Ale albo byli za leniwi albo woda sodowa szumiała im w głowach tak mocno, że zapominali o swoich sportowych obowiązkach. I były też klasyczne układziki, czego doświadczył brat bohatera poniższej opowieści, super talent piłkarski, Robert „Kostek” Matuszczyk.
Takim chłopakiem, który mógłby zbawić polski futbol, mógł być Mariusz Matuszczyk. Ksywa, nie wiedzieć czemu „Pała”. Kolegę tego namówiłem do przyjścia na trening Krakusa. Pała trening olał, ale pokazał się na meczu z Cracovią. Pasy miały wtedy ekipę która zdobyła Mistrzostwo Polski, a my zostaliśmy im postawieni w charakterze padliny do przeżarcia i wysrania. Tak jak i większość rywali w tym czasie.
I pewnie tak by się to skończyło, gdyby padlina nie okazała się nabita szkłem, a w roli szkła targającego jelita wystąpił Pała. Znając go z wspólnego kopania gały na osiedlu, wiedziałem doskonale, że Mariusz dysponuje znakomitą techniką, wspaniałą kiwką i niesamowitym przyspieszeniem. Postanowiłem zatem poszczuć cracoviacki organizm Matuszczykiem.
Ponieważ gra nam się kompletnie nie układała, z powodu przepaści w wyszkoleniu, sile, szybkości i wszystkim co pozwala na równą grę w piłkę, 4-0 było najmniejszym wymiarem kary po 15 minutach. Podawanie sobie piłeczki przy pressingu, który rywal zastosował, można było rozbić o kant dupy.
Wtedy postanowiłem nie bawić się w coś co nam się kompletnie nie układało, tylko zacząłem wykopywać piłkę do przodu, do Pały, którego kryło tylko i aż dwóch rywali. Pała miał to w głębokim poważaniu i dwie, czy trzy osoby przy nim, nie robiły mu żadnej różnicy. Cztery gole strzelone rywalom po samodzielnych akcjach Mariusza, zrobiły większe wrażenie na obserwatorach, niż nasze dwanaście wyciągnięć piłki z sieci.
Po meczu, Pała jak to Pała, zlał temat futbolowy i olawszy wszystko ciepłym moczem, porzucił wspaniale zapowiadającą się karierę futbolową. Kres mojej piłkarskiej przygody też zbliżał się nieuchronnie. Wyrosłem ponad przeciętną, a w szkole podstawowej postawiono na siatkówkę. Jak mocno postawiono, przekonałem się po wakacjach rozpoczynając siódmą klasę.