26. Kolbuszowskie Spinacze żywota mojego.

Mam takie miejsca na ziemi, które, poza moim miejscem zamieszkania, szczególnie uwielbiam. W kolejności życiowych przygód, jest, mniej więcej tak: Leszczyna, Unieście, Kolbuszowa, a ostatnio Czerwony Klasztor, Teneryfa i Barcelona. Muszę co jakiś czas tam pobyć, żeby wszystko się spięło odpowiednią klamrą. I jestem w tym konsekwentny, chyba, że siła wyższa postanowi inaczej. A tak stało się tego roku, kiedy po czternastu latach i ponad dwudziestu wizytach w różnych rolach, roku Covidowego 020 stało się inaczej. Nie poprowadziłem w Kolbie niczego.

Wszystko zaczęło się, kiedy poznałem młodego chłopaka z Kolbuszowej, Doriana, zakochanego w muzyce, oraz, tak jak i ja, we wszystkim czego się tylko nie dotknął Kazik. I żeby wszystko było jak w bajce, poznaliśmy się, a jakżeby inaczej, na koncercie Kazika z Buldogiem. Pod koniec roku Pańskiego zero piątego, w nawiasie 2005, w Warszawie. Szybko młodego polubiłem, wymieniliśmy się telefonami, i chwilę po zapoznaniu się, Dorek zadzwonił z pomysłem zorganizowania festiwalu w Kolbuszowej. A że miał fantazję i ogromne chęci, zaraził swoim pomysłem burmistrza i dostał zielone światło na zorganizowanie tego, co mu do głowy wpadło.

Żeby festiwal, który został nazwany Spinaczem, bo miał spinać różne rodzaje muzyki, i tak jak Kolbuszowa spinała różne nacje, miał odpowiednią rangę, zostałem mianowany prowadzącym! Miałem z mikrofonem zapowiadać, opowiadać i pilnować, żeby zespoły na scenie trzymały się ustalonych przez nas zasad. Pasowało mi to bardzo, bo zawsze chciałem występować na scenie, nawet w byle jakiej roli, a tu taka propozycja spadła na moje niewąskie barki. Byłem wniebowzięty. Prawie wniebowzięty, bo…

Bo termin pierwszego, dziewiczego Festiwalu Spinacz zazębił się z moim urlopem i rodzinnym wyjazdem nad morze. Ale przecież z Unieścia to nie jest tak daleko, żebym nie wygospodarował wolnego weekendu, i za pomocą PKP nie przemieścił się na drugi koniec Polski! Jeśli nie ja, to kto? No przecież! Tak połapany organizacyjnie zabrałem się za pomoc w organizacji lajnapu. I sprowadziłem do Kolby zespół z zagranicy! Smola a Hrusky. Uwierzycie?

A było to tak, że usłyszałem raz w radio utwór Elvis Presly. Genialny, rockendrolowo – punkowy utwór. Tak mną trzepnęło, że zadzwoniłem do radia, w którym to leciało, i zapytałem kto tak zajebiście gra. Jak już to ustaliłem, to zamówiłem sobie płyty tego słowackiego zespołu przez neta, a jak już miałem być działaczem kolbuszowskiego festu, to zadzwoniłem do lidera, dowiedziałem się za ile kasy są w stanie przyjechać i dogadaliśmy się bez problemu. A za wszystko płaciło miasto, rękami Doriana. Chcieliśmy za niewielką kasę zrobić wielką rzecz, i festiwal zaplanowaliśmy na dwa dni. A jak! To była młodość niczym nieokiełznana. To był nasz czas. I nie chodziło tu o zarobienie na fetiwalu piniendzy, tylko o zrobienie czegoś wielkiego.

Kiedy już wszystko było jako tako połapane, a prawdę o bólach w jakich wszystko się rodziło, zna tylko Doro, który praktycznie sam wszystko ogarniał, wyruszyłem na kanikułę albo nawet na holidej. To były jedne z moich ostatnich wakacji w życiu, które trwały, jak Pan Bóg i prawo pracy przykazały, dwa pełne tygodnie. Ponieważ fest miał być w sobotę i niedzielę, zarządziłem z Notoryczną, że ruszam w piątek późnym wieczorem, w połowie urlopu, pociągiem, żeby po całej nocy i połowie dnia wylądować w Kolbuszowej. W piątek rano, przed urlopem z urlopu, wykonałem pierwszy telefon do Dorka, potwierdzający mój plan i radość z tego, że poprowadzę imprezę za trzydzieści parę godzin. Ale w ciągu dnia wszystko zaczęło się gmatwać, a nawet plątać w węzeł gordyjski. Syn nasz, cztero i pół letni, wymarzony i ukochany na zawsze, zaczął sobie w swojej małej główce wszystko układać w jedną całość, i zrozumiał, że najbliższe kilka dni spędzi bez ojca. Zaczął więc narzekać, potem prosić i w końcu błagać, żebym ich nie zostawiał samych. I jeszcze mówił, że mnie bardzo kocha! Rozumiecie to?! Bo ja zrozumiałem. Ale byłem twardy i silny, jak na chłopaka z Nowej Huty, sportowca, pijaka i faceta z jajcami przystało.

Tłumaczyłem synkowi, nie patrząc w jego wielkie oczy, że muszę, że mam zobowiązania, że obiecałem, że to, i tamto, i sramto. Późnym popołudniem spakowałem się potajemnie, a przed dwudziestą zabrałem plecak, pocałunkiem pożegnałem dziadka maleńkiego i Notoryczną, i wtedy zaczął się ryk, tak przerażający, że mnie zaczęło składać. A jeśli dodamy do tego kocie oczy, pełne łez i żalu, bo takie oczy, wielkie i piękne ma nasz syn, nawet ja, najtwardszy z twardych zacząłem pękać. Wybiegłem szybko z załzawionymi oczami, ale swojemi, i żeby się nie rozryczeć na całego, zacząłem sobie wyobrażać jak będzie zajebiście i jaki ja będę fajny jako prowadzący. I do momentu wejścia do autobusu linii Unieście – Koszalin tak było. I było tak kiedy zajmowałem miejsce siedzące przy oknie. A w tym oknie zobaczyłem w swoim odbiciu twarz synka i się rozryczałem z żalu, że zostawiam go i mamę jego samopas. Ryczałem przystanek. Po czym wyskoczyłem z autobusu, dopłakałem się i dosmarkałem, po czym zadzwoniłem do Doriana, że niestety nie dam rady. Że nie ma chuja we wsi i nie pojadę. Dorek zrozumiał i wsparł moją decyzję ciepłym, braterski słowem. Bo są w życiu rzeczy ważne i najważniejsze. A taką była, jest, i będzie dla mnie rodzina. Na zawsze. Dla rodziny jestem w stanie zrobić wszystko. Wtedy, teraz i na zawsze!

I takim to sposobem, gdzieś na Podkarpaciu odbywał się mój pierwszy Spinacz. Beze mnie. Może i troszkę żałowałem, że coś, w co włożyłem trochę serducha, tworzy historię bez mojego osobistego uczestnictwa, ale tak widocznie musiało być. Informacje spływały za to na bieżąco. Koncerty Farben Lehre, Smoly, Schizmy, Łony i innych były niezwykle udane i przyciągnęły liczne grono słuchaczy. A stawka jaką zainkasowali wtedy młodziacy z Happysad, nie wystarczyłaby dzisiaj na gażę dla ich techniki. Takie to były czasy. A identyfikator czeka na mnie do dziś! Musę go w końcu odebrać.

Jak wspomniałem u góry, w roku 2020 nie byłem w Kolbie, po raz pierwszy od roku 2006, bo Covid 19 wszystkie plany zawiesił. Za to w roku pierwszej edycji Spinacza, pod koniec kwietnia 2006 roku, zostałem zaproszony przez Dorka do Kolbuszowej, żeby poprowadzić przeuroczą imprezę  pod nazwą: KSU – bitwa małolatów. Nie trzeba było mnie specjalnie przekonywać do tego zajęcia, ponieważ samo poprowadzenie imprezy,, na której miało zagrać KSU, było dla mnie wystarczającą zachętą. Jadąc na Podkarpacie jarałem się tym jak dziecko. Wreszcie miałem mieć okazję poznać Siczkę, którego słuchałem od lat. W ogóle sam pomysł na taką imprezę był genialny. Miasteczko miało tak wiele młodzieżowych, ba, nawet dziecięcych zespołów punkowo – rockowych, że doznałem prawdziwego szoku, jak to jest możliwe. W moim mieście rządził raczej sport, bandyterka i picie, a picie i bandyterka najbardziej. A w małym miasteczku obok Rzeszowa dzieciaki grały na instrumentach wszelakich. I to jak grały! Szok.

Zasady bitwy były proste. Każdy z młodych wykonawców miał zagrać trzy numery, w tym jeden cover KSU. I takich zespołów uzbierało się pięć, a pewnie mogło więcej. Przed rozpoczęciem imprezy dojechało, prawie punktualnie, KSU. Jeszcze z Jaśkiem Kidawą, genialnym gitarzystą, ale z punk rockiem mającym niewiele wspólnego, o czym dowiedziałem się lata później. Zespół uzupełniali basista i perkusista, którzy wkrótce odeszli z KSU i założyli w Tarnowie Tottentanz. Po zaparkowaniu pojazdu z tyłu sceny, zespół rozsiadł się wygodnie w plastikowych krzesełkach, a za rozładunek zabrała się menagera zespołu: Agrafka. Szybko podbiegłem w celu udzielenia pomocy w rozładunku, bo jeszcze wtedy rozładunek, a KSU szczególnie, bardzo mnie kręcił. Ale zostałem jeszcze szybciej przystopowany.

– Zostaw! Nie dotykaj tego! – zarządziła Agrafka – To są piece lampowe i sama się tym zajmę.   

– Nie ma problemu. – odparłem i udałem się posiedzieć przy zespole.

I kiedy tak sobie siedziałem, w nasz rejon przyszło dwóch żulików, z których jeden wskazywał palcem na nas, potem na Agrafkę, i mówił do kolegi:

– Te. Zobocz. Jak u cyganów. Baba zapierdala a chłopy se siedzą. Hy hy hyyy.

A nie musiała, pomyślałem, i siedziałem dalej. Jak cygański król.

Sama impreza była bardzo udana i ściągnęła na kolbuszowski rynek masę ludzi. Dzieciaki dawały radę, a najlepsi to już tak wymiatali, że ło Matko Bosko. W nagrodę zagrali z gwiazdą wieczoru i może dostali od dyrektora domu kultury i odemnie jakieś dyplomy? I przez następne lata spotykałem ich w różnych bendach i konfiguracjach na Spinaczach. Bo promocja „swoich” była wpisana w festiwalowy program. A i ja w roli konferansjera wypadłem przyzwoicie, i pozostało tylko czekać na poprowadzenie pierwszego „swojego” Spinacza, bo do poprowadzenia tego dziewiczego, jak już wyżej napisałem, z przyczyn obiektywnych nie doszło. Ale za to za rok…

Za rok to już polecieliśmy na grubo. Edycja II, w 2007 roku, to był najlepszy i najbogatszy Spinacz jaki zrobiliśmy w naszej historii. Do pieniędzy z miasta doszła kasa z Orlenu i mogliśmy, dzięki takiemu budżetowi, zagrać grubo. Więc wzięliśmy tych, których lubiliśmy bardzo, a byli w naszym zasięgu finansowym. Musiał być Kazik, a że najtaniej wychodził z Buldogiem, to zaprosiliśmy tę formację. Do tego, w ramach łączenia różnych stylów muzycznych, stać nas było na O.S.T.R-a, a na dzień sobotnie dobry, postawiliśmy na sprawdzonego konia, a nawet wilka. Na Siczkę, KSU i ogólnie dzień punkowy. Tym razem urlop ustawiłem tak, żeby mi za żadne Chiny Ludowe nie kolidował ze Spinaczem. Spinacz miał tego roku priorytet, a moi najbliżsi mieli ten cudowny okres spędzić ze mną. I tak się stało.

Scena i przestrzeń dla publiki zlokalizowana była na Placu przy ulicy Towarowej, tam gdzie dziś biegnie coś ala obwodnica. Za sceną były tory, po których jeździły pociągi do Rzeszowa, z prawej strony, patrząc ze sceny, stała jakaś upadła fabryka, która swym industrialem robiła zajebisty klimat. Scena frontem ustawiona była na południowy zachód, i podczas prób oraz występów pierwszych artystów, ostre, letnie słońce i upał robiły trochę zamieszania. Plac był duży, z tym, że biegły po nim jakieś rowy melioracyjne i trochę mieliśmy stracha, żeby ludzie się tam nie połamali. Ale niepotrzebnie się martwiliśmy. Nikt nie zginął, nikt się nie połamał.

Druga edycja Spinacza była dziełem najmłodszego radnego w Polsce, mojego serdecznego przyjaciela, przyszywanego brata – Doriana Pika, wespół z Domem Kultury w Kolbuszowej, którym dowodził pan Wiesław. I troszeczkę też to dziecię należało do mnie. Wszystko grało jak w zegarku, a małe problemy, które zapewne się pojawiały, nie były w stanie zachwiać naszym dziełem.

Z pierwszego dnia, czyli z soboty, szczególnie utkwili mi w pamięci młodzi kolbuszowscy raperzy, który nazwali się Dom Wariatuff, i faktycznie byli wariatami z innej planety. Ich dom musiał być w innej galaktyce. Kiedy zbliżała się godzina ich występu, nie mogliśmy ich zlokalizować. Na sekundy przed sztuką, w okolicach sceny zaczęli się kręcić dwaj klienci w garniturach, którzy bardziej przypominali chłopców, którzy urwali się z choinki, niż artystów, którzy mieli festiwal rozpoczynać. Ale nie szata zdobi i te sprawy, a gangsterzy okazali się być Wariattami. Zanim weszli na scenę, musiałem strzelić z nimi kilka łyków ciepłej wódy, dla ich kurażu, bo raz, że stremowani byli występem, a dwa, stroje mieli mało przystające do granej muzyki, ale to już było spowodowane tym, że zaraz po wykonie lecieli na wesele. Ale dali swoim występem tyle radości, że wiedziałem już, że to będzie znakomity fest.

Potem poleciały młode zespoły punkowe i zakończyło zabawę KSU. Przed sceną bawiło się około dwóch tysięcy ludzi.

Obok placu, gdzie był koncert, na skrawkach wolnego terenu powstało mini miasteczko namiotowe, bez żadnej infrastruktury, co nikomu z tam zamieszkałych nie przeszkadzało. Za to problem zrobił się późną nocą, kiedy miasteczko najechali miejscowi disco – chuligani i doszło do małej bitwy, w wyniku której kilku punków zostało poturbowanych, a miejscowe Police nie bardzo chciały szukać sprawców zamieszania.

Ale nawet taki incydent nie zakłócił w żaden sposób dnia drugiego. Kiedy na próbę dotarł Kazik z Buldogiem, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Podkarpaciu. Mój serdeczny kolega miał wystąpić na imprezie, w której nie tylko maczałem palce, ale którą także prowadziłem. Przed Buldogiem zagrali Elvis De Luxe, Mama Selita, Makossa z prawdziwym murzynem na wokalu, genialny O.S.T.R – po którego występie zacząłem rozumieć, że hip hop też może być świetny, Le Moor – zespół Doriana, który nie tylko był radnym, organizatorem ale i muzykiem! A wszystko zakończył genialnym koncertem Buldog z Kazikiem na wokalu. Z radości unosiłem się nad ziemią, a w przerwach zapowiadałem zespoły jak rasowy konferansjer, z hełmem „Kierownik Imprezy” na głowie , a na bisy Kazik, tak jak ustaliliśmy wspólnie z zespołem w przypływie radości, wprowadził chłopaków jak pieski na smyczy, bo ci weszli bisować na kolanach, idąc za Kazimierzem który imitował smycz ręcznikiem.

Publiczność, której było jeszcze więcej niż w sobotę, była wniebowzięta. Kolbuszowa jeszcze takich emocji koncertowych nie doświadczyła w swojej historii. Wygraliśmy tego lipca wszystko to, co mogliśmy sobie tylko wymarzyć. To było spełnienie. Jeśli prywatnie dodam do tego, że działo się to z moją rodziną u boku, i  z rodziną Pików, która od tego dnia stała się naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, to czego można chcieć więcej?

A może na deser wspólne ognisko z gwiazdami wieczoru? Czemu nie! Przy stadionie spotkaliśmy się z Buldogami i Kazikiem, który jednak dość szybko udał się do spania, a nam było ciągle mało. Roznosiła nas energia, więc postanowiliśmy koło pierwszej w nocy… rozegrać mecz na ligowym boisku Kolbuszowianki. Podzieliliśmy się na dwie drużyny i pijani nie tylko szczęściem, zaczęliśmy grać, kiedy nagle, niczym grom z jasnego nieba, w głośnikach stadionowych popłynął głos komentatora zawodów. Ale jak to? Ano tak to, że Adaś Swędera obudził opiekuna hotelu, pożyczył klucze od kabiny spikera i zaczął ubarwiać naszą zabawę komentarzem. A my graliśmy i płakaliśmy ze śmiechu. Tak było. I skończyło się bladym świtem, bo kto by wcześniej miał odwagę kończyć tak wspaniały weekend! Najwspanialszy Spinacz. Frekwencyjnie, organizacyjnie i zespołowo. Nigdy już tego klimatu nie udało się powtórzyć, choć zestawy zespołów bywały równie mocne, bo…

Bo skończyły się środki na dwudniową imprezę. To nas trochę podłamało, ale Dorian robił wszystko co w jego mocy, żeby festiwal, nawet w jednodniowej formie przetrwał.

Problemy piętrzyły się jeden za drugim. O braku kasy na rozwój wspomniałem, do tego doszły kłopoty z miejscem na fest. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby komuś w Kolbuszowej Spinacz przeszkadzał. Bo jak to tak? Młodziak może? To nie wypada.

Ale dzięki upartości Doriana, trzecia edycja doszła do skutku. I jak zwykle udało się ogarnąć nie byle jaki skład. Vavamuffin, Fisz & Emade, DJ Epron, Totentanz który powstał z muzyków, którzy opuścili KSU. Do tego pomniejsi zawodnicy jak ANP, The Depresion i można było grać. Miejscówkę na występy tym razem zorganizowano na miejscowym liceum. Po wcześniejszych edycjach lekko opadliśmy z sił, ale trwaliśmy. I liczyliśmy, że los się jeszcze odmieni. Do tego u mnie doszło do całkowitej załamki w tego roku. Finansowej i życiowej. Wpadłem w mega depresję, zostałem oskarżony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, nie miałem roboty, a w perspektywie trzydziestoletni kredyt do spłacania. Na całe szczęście miałem przy sobie rodzinę i przyjaciół, bo jakby nie to, to mogłem już nie być. Ale trwałem wspierany ze wszystkich stron.

I los się odmienił. W życiu osobistym i w kolbuszowskim festiwalu. Skład Spinacza numer IV, według wielu uznawany jest za najlepszy. Fisz Tworzywo Sztuczne, KAT i wschodząca gwiazda pierwszej wielkości, zespół Lao Che, który zajmował właśnie ważne miejsce w moim serduszku. Zestaw gwiazd wspaniale oddawał ideę festu – „Muzyka ponad podziałami”. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Metale, hiphopy, miłośnicy rocka, a nawet punka. Miejscowi, pod dowództwem Doriana i dyrektora Wiesława, jak zwykle stawali na wysokości zadania. Chociaż było jedno ale. Ze względów oszczędnościowych, bo festiwali nie robiliśmy żeby na nich zarobić, tylko żeby się odbyły i udały, do pomocy mieliśmy wolontariuszy. Czyli osoby chętne do darmowej pomocy. A za darmo to inaczej się działa, inaczej się wymaga i w ogóle wszystko jest lekko postawione na głowie. I tego doświadczyliśmy tego wieczoru.

Zaraz po koncercie Lao, zbieraliśmy szczęki z trawnika, i korzystaliśmy z chwil przysługujących organizatorom na bliski kontakt z gwiazdami, przez co doszło do lekkiego rozprężenia. A kiedy zapowiedziałem Kata z Romanem Kostrzewskim, rozprężenie stało się ogólno kolbuszowskie. Każdy chciał zobaczyć „szatana” w akcji, bo takie większość z nas miała pojęcie o Kacie. Nawet chłopacy z Lao nie uciekali do hotelu, tylko razem z nami patrzyli z rozdziawionymi gębami i pełnym na nich uśmiechem, co też Król Roman wyprawia na scenie. A ten tańczył, gibał się, śpiewał i wyczyniał takie figury sceniczne, o których nigdy nawet nie słyszeliśmy. Szoł był na poziomie mistrzowskim. Mistrzowskim światowym! I kiedy wszyscy, łącznie z organizatorami i ich rodzinami, wolontariatem i każdym, kto nie leżał pijany w trawie, dosłownie wszyscy daliśmy się zauroczyć Romanowi, na nasze bekstejdż nastąpił zdradziecki atak. Na niepilnowany przez naszych ludzi teren wlazł, bez najmniejszego problemu, kurwielec złodziej. A my do końca koncertu nic nie wiedzieliśmy. Dopiero po trzecim bisie, kiedy zespół KAT wylądował w swoim namiocie, model wojskowy, a dumni pomocnicy przebijali się przez tłum gości, drąc się w niebogłosy : „ Z drogi! Idzie kiełbasa dla Kata!”, okazało się, że wokaliście Kostrzewskiemu, ta złodziejska kurwa, podprowadziła walizkę z ubraniami oraz torbę z laptopem, dokumentami i jakąś gotówką. Byliśmy w szoku. Jak ktoś mógł tak zrobić? Dlaczego naszą ciężką pracę niweczył tak podłym zachowaniem? To nie miało prawa się zdarzyć.

Ale zdarzyło. Wolontariusze nie utrzymali pozycji, otumanieni siłą Metalowego Romka i złodziej wlazł jak po swoje. Podobno ktoś widział jakiegoś punka tachającego walizkę, i może można było to zrozumieć, podciągnąć pod wojnę punków z metaluchami, która jednak trwa bez przerwy, gdyby nie to, że stało się to na naszym festiwalu, w świętej Kolbuszowej. Było nam wstyd, ale oferta załatwienia sprawy polubownie, przez miejscowy Dom Kultury, który był współorganizatorem imprezy, dawała nadzieję, na honorowe rozwiązanie tej niespodziewanej i wstydliwej sytuacji. Było nad czym myśleć przez kolejny rok, rok który miał zaowocować kolejnym Spinaczem.   

Na V edycję, w roku 2010, znowu zostaliśmy rzuceni pod miejscowe liceum. Z jednej strony mieliśmy mały jubileusz, a z drugiej finansowo dalej była bylejakość. Pomimo tego udało się zebrać całkiem niezły zestaw muzyczny, z PabloPavo i Ludzikami, Carrantouhill oraz ponownie z Buldogiem, na wokalu którego Kazika zastąpił Tomek Kłaptocz. Ale miejscowych i przyjezdnych nasz zestaw nie przekonał i frekwencja była najniższa w stosunku do tego, co działo się do tej pory. A kłopoty piętrzyły się jak na zawołanie. Największe były z zasilaniem. Przez pierwsze dwie godziny notorycznie wywalało prąd, a przecież na prąd działało wszystko. Nagłośnienie, światło i całe zaplecze. Ratować sytuację ruszyli wszyscy, którzy na prądzie znali się, a w głównych rolach wystąpili Staszek i Seba – techniczni Buldoga. I na chwilę sytuację opanowywali, ale tylko czasowo. W końcu udało się ściągnąć elektryka. Nawet z synem przyszedł. Obydwoje naprani, jak to przy sobocie bywa, a dodatkowo syn chyba był świeżo po ataku siekierą w głowę. Ale pomimo słabego kontaktu z otaczającą ich rzeczywistością, przywrócili prąd do porządku.

I wszystko poszło szybko i sprawnie, w oparach maryjnego zioła, bo jeden z zespołów miał muzyków, którzy lubili sobie popalić. Kiedy tylko zapach rozniósł się po bekstejdżu, moi koledzy z techniki Buldoga nie dawali mi żyć, i kazali dla siebie też zorganizować zioło. Jakbym miał mało problemów na co dzień…  Oczywiście nie miałem śmiałości i prośba rozeszła się w powietrzu jak dym, jak Wojtek, gitarzysta Buldoga nad ranem. Bo Wojtka poniosło na miasto w poszukiwaniu wysokiej kultury kolbuszowskiej. I spotkał na swojej trasie miejscowego malarza o ksywie Matejko, z którym to złapał błyskawicznie kontakt, jak to ludzie kultury potrafią. Wojtek był już muzykiem Kultu, Buldoga, więc za zarobione pieniądze postanowił wesprzeć miejscowego malarza, i odkupił od niego obraz. Za niebotyczną, jak na kolbiane warunki kwotę – 400 złotych. Jednak nie wszystko szło po myśli artystów, bo okoniem stanęła małżonka miejscowego artysty i postawiła szlaban na transakcji. Nie złamało to chłopaków, którzy przeczekali cierpliwie, aż małżowina pójdzie do kościoła i dokonali to, co sobie uknuli. Sztuka zawsze zwycięża!

W roku 2011 wymyśliliśmy sobie, że trzeba zwiększyć budżet i wziąć wszystko w swoje, a precyzyjniej Doriana, ręce. Dom Kultury jako współorganizator został odstawiony na pobocze, a w jego miejsce pojawiły się bilety. Symboliczne, ale niezbędne. Dzięki temu mogliśmy poszerzyć ofertę artystyczną, ryzykując głową, o pół półki wyżej. Zakontraktowaliśmy więc Grubsona – wtedy mega gwiazdę hiphopu, Farben Lehre i uzupełniliśmy to Exitem, czymś tam jeszcze i oczywiście Le Moorem, który jako zespół organizatora powinien grać co roku, tym bardziej, że z roku na rok czynił widoczne gołym uchem postępy. Powróciliśmy też na ulicę Towarową, która do tej pory sprawdzała się najlepiej, jako miejsce na festiwal. Wszystko więc grało. Poza pogodą w Kolbuszowej, na noc przed VI edycją Spinacza. Bo przez noc lało jak z cebra i nasz teren wyglądał jak bagno. Wraz z Dorianem, wyposażeni w wielkie łopaty, od piątej rano likwidowaliśmy kałuże, które miejscami przybierały rozmiary małych jezior. Chyba nawet straż pożarna ruszyła nam z odsieczą, wypompowując wodę do pobliskich rowów, które przecinały teren zabawy.

Jaka była siła Grubsona, wiedzieliśmy po wszystkim. Ponad 1500 osób zakupiło bowiem bilety, a kilka setek, wlazło za darmo, wykorzystując luki w ogrodzeniu i tańsze wejściówki u ochrony. Co zrobić? Ważne, że wszystko się, jak zwykle udało. A poranne śniadanie z Grubsonem i zdjęcie juniora z nim, jest dla mnie jednym z gorętszych wspomnień jakie noszę w sobie.

Ale te naj, najwspanialsze, łączą z rodziną Pików, którzy zawsze stawali na wysokości zadania, a to nas nocując, a to, co roku podejmując obiadem, grillem i wszystkim czego tylko można zapragnąć. Nawet wielkim udźcem z pieca, którego smak czuję do dziś i który był najlepszą rzeczą kulinarną jaka mi się w życiu trafiła. Kochamy Was Piki!

Przy kolejnej, VII edycji postanowiliśmy iść za ciosem i dalej dofinansowywać festiwal biletami. Miało to na celu nie tyle przeselekcjonować publiczność, co po prostu zarobić na koszty. W 2012 roku zadbać o to mieli: ponownie mistrzowie z Lao, hiphopowy skład VNM, Mamaselita, miejscowa młodzież z Moody Self i Wielkiego Formatu, oraz wariaci z TPN 25 i Cremastera, którzy zapoznani przez Dorka, po jakimś czasie założyli warszawsko – rzeszowski team muzyczny Speculum. Jakoś specjalnie ta edycja nie utkwiła mi w głowie, a może ją po prostu wyparłem, bo sprzedaż biletów okazała się klapą i mój przyjaciel musiał dokładać do zabawy? Mogło tak być.

Skoro zaczęliśmy dublować występy na festiwalu, w roku 2013 ponowiliśmy zaproszenie dla Kata z Romanem Kostrzewskim. Roman nie czuł urazy za sytuację sprzed czterech lat i chętnie zgodził się zagrać u nas ponownie. Dokoptowaliśmy do lajnapu Bukę, Zaciera, Elvisa De Lux i oczywiście młodzież z Kolby. Żeby było profesjonalnie, ubłagałem Owcę, realizatora dźwięku u Kata, a prywatnie serdecznego kolegę z Wrocławia, żeby byli na próbie punktualnie, bo chcieliśmy być profesjonalniejsi niż zawsze. Kiedy zbliżała się godzina próby, zespołu „Szatana” jeszcze nie było. Dojechali spóźnieni o pół godziny, a z wozu wypadł lekko umęczony Roman, dzierżąc w dłoni prawie pustą butelkę białego wina. Za nim pojawił się Owca i reszta ekipy. Po dwóch minutach usłyszałem głos, jakby piekło się otwarło na całą Kolbuszową. Piekło przemówiło wrzaskiem Owcy, i to wcale nie czarnej:

– Goomi! Kuuuurwa!!! Po chuj nas tak popędzałeś, kuuurwa!

– No, żeby próbę zrobić o czasie – odparłem piękną anielszczyzną anielską.

– Ale ten stół jest kurwa analogowy! To sobie możemy próbować, jak i tak wszystko szlak trafi.

Ups. Jakoś tego nie zauważyłem, a nawet nie wymyśliłem, że pracujemy na sprzęcie z zeszłej epoki. Ale zrozumcie, koszty…

Na szczęście reszta festiwalu przebiegła bez większych emocji, a wszyscy artyści w godzinie próby byli trzeźwi i nikt nikogo nie okradł. I dobrze.

Kiedy usłyszałem datę Spinacza w roku 2014, lekko się załamałem. Jako wielbiciel piłki, a w szczególności tej kopanej nogą, rwałem sobie włosy z głowy, że datę wyznaczono na dzień finału Mistrzostw Świata. Bo właśnie 13.07.2014 roku miał odbyć się wielki finał w Rio de Janeiro.  Ale co zrobić? Drugi raz nie mogłem zdezerterować i stawiłem się jak zwykle. I jak zwykle Dor stanął na wysokości zadania, i zorganizował na festiwalowym polu namiot, w którym ustawiono rzutnik i ekran, i pomiędzy zapowiadaniami mogłem śledzić wydarzenia na boisku.

Skład tego roku mieliśmy taki bardziej punkowo – hardcorowy. Był Kabanos, Apteka, Tetris, Le Moor i Wu–Hae, któremu starałem się pomagać. To wtedy też poznałem, obecnie mojego serdecznego kolegę Mateusza Cetnarskiego, który łączył zawodową grę w piłkę nożną z działalnością około muzyczną. Zestaw muzykantów z tego lata był wyjątkowy. A to kłopoty finansowe jednego muzykanta, a to niedogadania finansowe z drugim składem, a to fochy, obrażania. Szczęśliwie jakoś mnie to ominęło, bo ja skoncentrowałem się na finale. I nawet znaczną jego część zobaczyłem, choć bez bójki, jaką zgotowali sobie miejscowi kibice, bo ktoś kibicował Niemcom, za co słusznie dostał w ryj, a i tak wygrali ci z RFN. A ja wygrałem przepiękną znajomość z Mateuszem, która zapewne zaowocuje innym opowiadaniem. Jeszcze tylko dodam, że jeden z zespołów, który grał wtedy, znany jest z wyjątkowego pecha. Nie powiem który, sami zgadujcie.  I tym pechem potrafi obdzielać po równo. Wszystkich dookoła. Nie wierzycie? Dorian zakończył Spinacz na stole operacyjnym, bo przyplątał mu się guz kości ogonowej. Kumacie to?

X edycja była przełomowa, bo przenieśliśmy nasz cyrk na stadion. W sumie, mogłem prowadzić zabawę z pokoju, jeśli tylko zostałbym zakwaterowany w pokoju z oknami na plac. A z tym bywało różnie. Raz miałem wypas, a innym razem klasa lokalu była taka sobie, co mnie oczywiście nie przeszkadzało, pomimo tego, że najczęściej drugiego dnia rano musiałem wracać do roboty i nawet popić za bardzo nie mogłem. Widocznie też nie potrzebowałem, bez względu na jakość pokoju do regeneracji. Wszystkie znaki na niebie i murawie zapowiadały udany jubileusz. Do momentu kiedy przyjechała gwiazda, zespół Acid Drinkers. Ich akustyk po oględzinach, i to z daleka, sprzętu nagłaśniającego, stwierdził nieodwracalnie, że oni na takim gównie nie zagrają, bo to gówno może i nadaje się do małej sali koncertowej, ale robienie na nim pleneru to już są jakieś jaja ze sztuki plenerowej. I zakazał rozładunku beklajnu oraz nakazał odwrót. Po krótkim rozpoznaniu, przypuściliśmy atak przez obronę oraz skomleliśmy o wykon. Okazało się bowiem, że nasz dostawca sprzętu nagłośnieniowego umawiał się z zespołem, i zagwarantował to, co Acidzi chcieli, a w dniu sztuki postawił, nawet nie on, tylko jego podwykonawca, coś co nie stało nawet obok tego sprzętu, który umówiono. Na szczęście menago chciał współpracować i postanowił nie skazywać nas na porażkę życia, i ubłagał dźwiękowca o podjęcie nierównej walki. Samo ustawianie nagłośnienia, trwało, bez próby, około dwóch godzin, żeby wycisnąć z głośniczków cokolwiek. I chwała Panu naszemu, udało się to znakomicie. Do dziś wyrazy szacunku i podziękowania zasyłamy ekipie Acid Drinkers.

Po odwaleniu czarnej roboty, Włodi, Le Moor, Hysteria, Rapidus, M.O.S.F.I.T. mieli już górki i mogli bawić licznie przybyłą publiczność. Bo nie dość, że miejsce okazało się mega zajefajne, to jeszcze festiwal wrócił do korzeni i był znów za free. Zespoły rozgrzały miejscowych i przybyłych fanów do czerwoności, ale i tak najlepiej mieli ci, którzy skorzystali z pierwszej w historii Spinacza transmisji on line, bo ich, to co zobaczyli, rozgrzało do  białości. Niestety operator transmisji poszedł na skróty, i filmował imprezę przez zamknięte okno, w którym odbijało się, na jego i jego koleżanki nieszczęście, to co wyprawiali ze sobą jak znudziło im się słuchanie muzyki, i śledzenie tego co pokazują, niechcący, na ekranie. No cóż, człowiek uczy się całe życie, a sztuki transmisyjnej pewnie jeszcze kilka dni dłużej.

Po sprzętowym prztyczku w łeb w 2015 roku, wyciągnęliśmy naukę na przyszłość.

A przyszłość w roku 2016 oznaczała, że gwiazdą będzie Luxtorpeda. A jak Luxtorpeda, to i ich technika sceniczna i dźwięk. Bo tak sobie Robek wymyślił, co nam oczywiście poza ceną bardzo pasowało, ale się jakoś Dorian z Luxami dogadał. Kosztem innych rozpoznawalnych w Polsce południowej kapel, ale za to ze śmietanką miejscową, która pod postaciami Le Moora, Wielkiego Formatu i innych, uzupełniła skład. Wszystko przebiegło więc po Bożemu, i nawet nie wiem jakbym się spinał, nic ciekawego nie jestem w stanie napisać o tym Spinaczu. Poza tym, że był piękny, a Luxi to koledzy, z którymi nie raz i nie dwa pracowałem, i w ogóle to fajne są ludzie, których, pomimo ulokowanej w ich nieodbyty koncert kasy, dalej lubię. Ba! Nawet przebaczam Litzy rozpad KNŻ. Choć mnie czasem korci, żeby tego nie robić.

Może to tego, 2017 roku, albo i wcześniej, Dom Kultury miał już dla wydarzeń miejskich piękną scenę z zadaszeniem – więc powróciliśmy do współpracy. My mieliśmy zaprzyjaźniony stadion, na którym czuliśmy się jak w domu, pomocne kierownictwo stadionu, i zakontraktowany zaprzyjaźniony zespół gwiazd. Lao Che – którzy jako pierwsi, nie licząc zespołów miejscowych, zagrali na Spinaczu po raz trzeci, ustanawiając klasyczny hattrick XXI wieku. Uzupełniliśmy Lao miejscowymi, oraz Wańką Wstańką, którego to zespołu wokalista miał już poważne kłopoty zdrowotne, a koncert miał pomóc mu finansowo w codziennym życiu. Chcieliśmy więc jak najlepiej, w przeciwieństwie do pogody, która przed występem zespołu z Rzeszowa, przygnała nam groźną burzę z porywistym wiatrem. I zaczęły się problemy. Kto weźmie odpowiedzialność za warunki atmosferyczne, co robić ze sceną, składać, nie składać, przeczekać nawałnicę przy pełnym podniesieniu sceny, czy co?  Wydaje mi się, że pogodziłem wszystkich, bo samce alfa-beta-zeta tak mają, i zarządziłem, kostzem czasu trwania festiwalu, opuszczenie dachu do połowy. Dzięki temu Wańka & Wstańka i Ludojady zagrali w warunkach lekko nietypowych, ale przecież zespół wywodził się ze sceny punk rockowej, to i problemu z ich strony nie było żadnego. Zresztą być nie mogło, skoro na scenę Bufeta wprowadziłem wspartego o moje silne chłopięce ramię.

A pogoda postraszyła, zło przeszło bokiem, choć polało przez chwilę solidnie, widać duch Luxtorpedowców czuwał jeszcze nad nami, dach powędrował do góry i wszystko wróciło na właściwe tory. Laosie wystąpiły przy maksymalnych możliwościach sceny i jej atrybutach, dając przepiękny, jak zawsze, koncert. Po wszystkim musiałem uciekać do domu. Musiałem się stawić rano w pracy, a że jestem obowiązkowym robotnikiem, tak uczyniłem. Ale zanim ruszyłem na zachód, do Krakowa, musiałem odnaleźć swojego przyjaciela, najmłodszego brata przyszywanego, choć kto wie, może Dorian jest młodszy, Jasia. Jasia Melę, który swoją osobą rozświetlał festiwal tak mocno, że wypił o jedno piwo za dużo, i zaczynałem mieć kłopoty z jego lokalizacją. Ale znalazłem go wreszcie pod płotem, otoczonego młodymi kolbuszowianami i szowiankami, którzy chcieli posłuchać Jaśka. Po wszystkim, podjechałem pod szatnię Kolbuszowianki, w której w oparach dymu majaczyli koledzy z Lao. Machałem i machałem na pożegnanie, ale chyba nikt mnie nie zauważył, bo chociaż Wieża patrzył na mnie, to nie bardzo kumał co się za szybą dzieje. Więc pojechałem z nadzieją powrotu za rok.

A za rok, to się dopiero wyprawiało. Takiej gwiazdy jeszcze nie mieliśmy i pewnie byśmy mieć nie mogli z powodu ubóstwa, ale i w rock end rollu można mówić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń. I że za mniej kasy też da się też zagrać. Tą gwiazdą byli Poparzeni Kawą Trzy. Może i nie do końca moja bajka, ale jako zespół mający zrobić frekwencję, i poderwać ludzi do zabawy, nadawali się pierwszorzędnie. A ponieważ Dorek się z nimi koleguje, to PK3 zagrali bez specjalnych negocjacji. Ile mogliśmy im dać, tyle przyjęli. A ponieważ dzień wcześniej grali w okolicy za poważne pieniądze, wszystko udało się połapać. I Poparzeni skradli cały fest, od samego momentu przybycia na próbę.

Ponieważ kierowca, po wcześniejszych baletach, nie nadawał się do prowadzenia busa, za sterami siedział wokalista, znany radiowiec, poza którym chyba nikt nie mógł być kierowcą. Po szybkiej i owocnej próbie udaliśmy się na grilla do Państwa Pików, którzy jak zawsze stanęli wyżej niż wysokość zadania, którego się podjęli. Jedzenia i napitków była taka ilość, że część z gości się rozłożyła bardzo. A jeśli dodam do tego, że rozłożeni mieli dawać szoł, to widząc ich, ciężko było liczyć na sukces. Ale niejedno już w moim koncertowym życiu widziałem i wiedziałem, że będzie dobrze. A było jeszcze lepiej. PK3 to profesjonaliści i żadna wódka ich nie pokona. Nawet ta kolorowa. Bo jak?

XIII edycję uzupełnili Le Moor, Barking Irons, Sublunar i Silent Jester. I jak zawsze, suporty stanęły na wysokości zadania.

A w roku 2019 spadł na mnie kolejny cios, z cyklu być albo nie być w Kolbuszowej. A powodem tego byli: Kult, Owsiakowy Pollandrock i ja sam. Zapytacie co ja mogę mieć z tym wspólnego?  Ano miałem tyle, że od najmniej trzech lat knułem, jak zaciągnąć Kult na festiwal Owsiaka. Zgadałem się w tym celu z Bartkiem Bartłomiejem, pracownikiem Jurka, i pod jego naciskiem naciskałem na Kult, żeby w końcu zagrał tam i pozamiatał. Mało tego, obiecałem sobie, że jeśli Kult zagra na Pollandrocku to i ja tam, po raz pierwszy w życiu zawitam. I po, bez mała książkowych knowaniach, o których może kiedyś napiszę, Kult z Owsiakiem się połapali. Ale nie ze mną, bo mi w dzień koncertu Kultu wypadł Spinacz numer XIV. I chociaż serce krwawiło, jak przypominałem sobie te lata knowań, żeby ten Kult i ten Owsiak się zgrali, i wiem dobrze, że odegrałem w tym wszystkim wielką rolę, coś jak kapitan Kloss, tylko jeszcze bardziej potajemnie i tajemniczo, i to miała być moja wisienka na placku. Ale nie była, bo była robota w Kolbie. Do tego zaprosiliśmy kolejny mój zaprzyjaźniony zespół, Happysad, więc nie mogłem dać pupy i wszystko zostawić samopas. Pomimo największej miłości do Kultu, nie mogłem i już.

Jechałem tego roku z lekkim wyrzutem, że terminy się pokryły, ale jakąś nadzieję na uczestnictwo w koncercie Kultu dawała mi transmisja, która miał się rozpocząć po mojej robocie na Spinaczu. Więc miałem niby być, będąc kilkaset kilometrów dalej. Do mojego Kolbianego miejsca na ziemi, dotarłem, tym razem, późnym wieczorem, na dzień przed godziną zero. Już coś kulało, bo scenę, która z powodu remontu stadionu Kolbuszowianki, stawiali wolontariusze. Ale jakoś im szło, i rano mogłem podziwiać teren festu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, do momentu, kiedy należało zamocować dach, i nie miał kto tego zrobić. Szlak mnie trafił, i wraz z Wojtkiem Pikiem, któremu jeszcze nie zrosła się złamana niedawno ręka, łaziliśmy po wysokościach, siłując się z własnym strachem i narzędziami, żeby wszystko jako tako przygotować. Na szczęście po jakimś czasie dotarli ludzie umiejący to zrobić, i można powiedzieć, że znowu nam się udało, a opaczność czuwała, bo już po wszystkim okazało się, że scena była jednak źle skręcona i zaczęła się rozłazić. Na szczęście już po wszystkim.

Happysad dojechali przed czasem, jak na pełnych zawodowców przystało, prosto z Pollandrocka. Znowu miałem chwilę słabości, ale szybko zacząłem się leczyć alkoholem. Żeby zapomnieć. Ale jak to zrobić, kiedy co chwilę dostajesz mesydże od Kazika, że jest tak, siak, że jest trema, strach, tam na miejscu. Pijesz więc szybciej i pocieszasz kolegę zostawionego na pastwę losu. I pilnujesz swojego. A tu Siwy ci ustawia krzykiem technikę sceniczną, wszyscy w strachu. Ale piwo i moje dobre słowo leczy rany, a kiedy za chwil parę okaże się, że Siwy ma właśnie w Kolbie sztukę numer 1000, to już wszystko jest inaczej, świąteczniej. Ale tylko tego dnia, bo nazajutrz świat się zawali i niektórym będzie sad nie happy.

Skład, jak zwykle przy droższej gwieździe, uzupełniliśmy okolicznymi zespołami, z których, po raz kolejny, zrobiła na mnie niesamowite wrażenie Kasia Krawczyk i jej koledzy z Rose Marry. Ma dziewczyna taki głos, że daj jej i kolegom, Panie Boże, cierpliwości i szczęścia, a będzie kiedyś gwiazdą w tym kraju. Wszystko tego wieczoru wychodziło. Nam i zespołom. Frekwa była znakomita, organizacja na poziomie najlepszym z dotychczasowych, a ból z nieobecności na Kulcie mniejszy. Bo raz, że znieczulany, a dwa, Kazik ciągle informował, co i jak. Po wszystkim tym co mieliśmy do zaproponowania, jak zwykle rozesłałem publiczność do domu, a sam zwiałem przed północą z afterparty, które zrobiliśmy wspólnie z Happysad. Musiałem uciec, bo zaczynała się transmisja koncertu mojego Kultu na Pollandrocku. Wszystko ruszyło punktualnie i robiło niesamowite wrażenie, nawet na monitorze telefonu komórkowego. Takiej frekwencji nikt w tym kraju jeszcze nie miał. Milion ludzi słuchało moich kolegów na żywo. I maczałem w tym swoje palce. Radość, zmęczenie i alkohol były tak skumulowane, że po trzydziestu minutach spałem jak dziecko. Jak zabity. Odłączyło mnie od rzeczywistości.

A na drugi dzień w Happysad doszło do przetasowań w technice. Niespodziewanych i niewiarygodnych. Dobrze, że nie wiedziałem o tym wcześniej, bo chyba bym nie podołał prowadzeniu Spinacza. Życie bywa okrutne, kiedy zły los dotyka twoich bliskich znajomych.

A dzisiaj? Mamy rok 2020 i nie opiszę co było na festiwalu, bo ten się nie odbył. Świat zaatakował wirus i wszystko popierdolił. Szczególnie w kulturze. Tej granej. Muzycznej. Wszystko stanęło na głowie. Z tego powodu w tym roku nie zjadłem pysznego obiadu u Pików: Lucyny i Wojtka, nie odwiedziłem Tadzia z Teresą, nie posiedzieliśmy w ogrodzie z Adą, Przemkiem i ich bliskimi. A może i ciocia Monika by z Londynu wpadła z rodziną? I nie poczułem tego napięcia, jakie towarzyszy mi przy każdym Spinaczu. Ale za to… i tak postawiliśmy na swoim, i coroczne spotkanie się odbyło. Na weselu Dorka i Karolci, bo rok się musi spinać klamrą, nie inaczej. Czego i Wam wszystkim życzę, a jak już będzie normalnie, to zapraszam do Kolbuszowej, na kolejną edycję Spinacza. Bo naprawdę warto z nami być!

Więc do zoo kochani! Do zoo! Oby jak najszybciej!

Jedna odpowiedź do “26. Kolbuszowskie Spinacze żywota mojego.”

Skomentuj Lucyna Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.