W marcu wszystko się popierdoliło. Po całości. Przyszła pandemia pod postacią Covid 19 i wstrząsnęła światem. Tym światem. A przy okazji i tą ziemią. I trwa to do dziś, szczególnie w branży rozrywkowej .
Podczas ostatniego, z początkiem lutego, koncertowego przelotu ze Świetlikami, traktowaliśmy zarazę dość ulgowo i śmieszkowato. Nie spodziewaliśmy się, że to się tak rozwinie i dotknie nas tak bardzo. Przecież wychodziła lada dzień nowa płyta, kilka koncertów było w przygotowaniu i dopinaniu technicznym. Sam osobiście miałem przeżyć jeden z najsilniejszych okresów koncertowych, z Lao, Happy i Kultem dodatkowo. I zamiast zabawy zapanował strach.
Do pandemii przygotowałem się znakomicie. Wymieniłem dekoder, zamówiłem kilka książek, przestawiłem sofę przed telewizor, żeby w końcu pooglądać seriale, na które w codziennym życiu nie mam czasu. Jeśli dodam do tego zawieszenie na świecie rozgrywek sportowych, ze szczególnym uwzględnieniem futbolu, pandemia jawiła się jak ponadprogramowe wakacje. Z kompletną komórką rodziną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale…
Ale moja praca zawodowa okazała się nieczuła na koronawirusa i wszystko ruszyło jak zawsze, tylko razy dwa. Wysyłkowo. Po dniu ciężkiej pracy nie miałem już siły na nic, i najczęściej około godziny dwudziestej padałem na twarz i przechodziłem w stan uśpienia. I tak przez trzy i pół miesiąca. Kiedy jedni mieli czas wymuszonej kwarantanny, innym pot lał się po mosznie. Oczywiście byli też tacy, którzy poczuli finansowo co to znaczy pandemia, ale w ogólnym rozrachunku, wszyscy moi znajomi przeżyli w nienajgorszej kondycji, przynajmniej do wyborów prezydenckich.
Czym jest takie uśpienie, mówię tu o moich pozapracowych zajęciach związanych z koncertami, wie niejeden z nas. I nie jeden czekał cierpliwie, żeby, kiedy tylko uchyli się furtka, eksplodować po całości. Pierwsze sygnały, że coś w czerwcu się uchyli, dostałem od serdecznego Pana Poety z końcem kwietnia, albo i z początkiem maja. Przekaz był taki, że Zgniłość rusza w trasę i „jedź Pan z nami”. Wrocław, Poznań, Łódź i Lublin, ale ten ostatni już ze Świetlikami, kusiły tak bardzo, że zacząłem planować przejazdy, terminy i pracę. Pięć miesięcy bezkoncertowego marazmu gniotło duszę jak czułkowata kulka płuca i inne organy.
I nadszedł w końcu ten dzień. Środa w środku tygodnia, czyli najgorzej, bo trzeba godzić przyjemne z pożytecznym, czyli koncerty i pracę. Całe szczęście drogi w obecnej RP są już naprawdę dobre, i posiadając wygodny samochód można sobie popołudniem ruszyć na koncert do Wrocławia, żeby na drugi dzień stawić się rano w pracy w Krakowie, z przysłowiowym teleskopem w dupie, czyli na wielkim luzie. A jak do tego połączy się wyjazd artystyczny z dostawami i przerzutami towarów na linii Kraków – Wrocław – Chorzów – Kraków, to wszystko jest odpowiednio poukładane. I tak lubię najbardziej.
Pan Poeta stanął w progu salonu punktualnie o umówionej godzinie, którą ustaliliśmy na kwadrans po trzynastej. Pojazd zapakowany wielkim teleskopem oraz płytami różnych formacji Marcina, odpaliłem chwilę potem i ruszyliśmy na Wrocław. Podróż odbywała się płynnie i bez niespodzianek. Przejeżdżając przez okręg katowicki, pozwoliłem dać nam wewnętrzny przepływ powietrza, żeby nam wirusów z koroną nie nalazło do środka, bo Śląsk górniczy jest obecnie centrum pandemicznej Polski. Całą drogę przegadaliśmy o wszystkim i o niczym, przy czym nawet gadanie o niczym miało swoją wartość. Im bliżej byliśmy Wrocławia, tym pogoda zaczynała się robić dziwnie nieprzyjemna, co objawiało się potężnymi opadami wody z nieba, a koncert miał być takim mały plenerem. Oczywiście z zachowaniem jak największej ilości przepisów pandemicznego bezpieczeństwa.
Po przyjeździe na miejsce okazało się jednak, że z powodu obfitych opadów wody, sztuka został przeniesiona na salę Starego Klasztoru. Tam też się z wokalistą Zgniłości udaliśmy, żeby przywitać dawno nie widzianych kolegów, poczym ruszyłem dostarczyć wielki teleskop klientowi z miasta Wrocławia. Po szybko wykonanej czynności zaparkowałem pojazd i udałem się na obiad i uzupełnienie płynów. Potrzeba konsumpcji była bardzo duża, ale hamulcowym była moja pozycja kierowcy, który następnego dnia rano miał powrócić do Krakowa, do pracy i rodziny. Trzeźwo i bezpiecznie.
Zgodnie z rozkładem jazdy, koncert rozpoczął się punktualnie, z piętnastominutowym opóźnieniem. Sala była przygotowana wzorowo. Stoliki ustawiono w odpowiednich odległościach, barmani i kelnerzy posiadali maseczki na części gębowo-nosowej, i rozprzestrzenianie się wirusa zostało wykluczone.
Pierwszy koncert po długim okresie niegrania był ciężkim kawałkiem chleba. Na szczęście chłopcy grają jazz fryzjerski, a w jazzie, jak to w jazzie, szczególnie fryzjerskim, nawet nieudane improwizacje urastają do rangi wydarzenia i niespotykanego kunsztu grającego muzyka. Kolega wokalista starał się jak mógł być hop do przodu w kwestiach światopoglądowych i prowadził konferansjerkę międzyutworową bardzo zgrabnie, ale i tak został rasistą, seksistą i politykierem! I to wśród osób w wieku prawie że zaawansowanym. Rasistą to pewnie przez zapowiedzi typu:
– A teraz zagramy utwór wybitnego saksofonisty, o nie białym kolorze skóry, który był geniuszem jedynym w swoim rodzaju.
Jak widać z powyższej sytuacji, wszystkim nie dogodzi, choćby człowiek był nawet z Łodzi, jak mówi starosemickie przysłowie, które właśnie wymyśliłem.
Po koncercie zgrabnie się chłopcy popakowali i poszliśmy wspólnie na małe co nieco. Dzięki temu poznałem miejscowego mecenasa sztuki Pęcherza, którego wyobrażałem sobie całkiem inaczej i z którym to odbyłem, na wyraźną prośbę Poety z Krakowa, walkę siłową na ręce, która po wyczerpującym pojedynku zakończyła się remisem. Następnie udałem się do stolika moich znajomych z pierwszego Forum Kultu, którzy pod przewodnictwem Hollego gościli na koncercie Zgniłości. Po przeuroczych dyskusjach na różne różności, zdecydowaliśmy demokratycznie, że czas spać i pomimo prób oderwania się części młodzieży zespołowej na dalszą konsumpcję płynów, w komplecie dotarliśmy do hotelu, pod czujnym okiem kierowcy Łoła, wspaniałego towarzysza trasowego i znakomitego kierowcy, który nie boi się oddać kółka obcemu, jak sam nie może. To się nazywa klasa i rozsądek.
Podzieliliśmy się dwójkami, bo tyle łóżek liczył pokój i po krótkiej chwili byliśmy z Tym Poetą Wokalistą w naszym pokoju. Poeto-Wokalista usnął zanim dokonałem nocnej toalety, więc nie czekając na Godota, zrobiłem to samo. Noc upłynęła nam wybitnie spokojnie. Powstrzymaliśmy wszystkie odgłosy jakie powinny z nas dochodzić, a było to pewnie spowodowane tym, że po raz pierwszy dzieliliśmy pokój i chcieliśmy się sobie przedstawić jako organizmy nie popierdujące, nie chrapiące i w ogóle takie, jak by ich nie było. Chyba niepotrzebnie, bo w naszym wieku powstrzymywanie się przed naturalnymi czynnościami życiowymi nie jest najzdrowsze. Ale byliśmy ponad tym. Ludzie kultury, sztuki i politycznej niepoprawności.
Rano pierwszy zaczął stękać Poeta-Wokalista. Ucieszyłem się bardzo, bo to świadczyło o tym, że jeszcze Polska nie umarła, póki my żyjemy. Po krótkiej wymianie porannych uprzejmości, Marcin poszedł zapalić, a ja spakowałem się i wyruszyłem na poszukiwanie porzuconego pojazdu, zaraz po Marcinowym powrocie. Ruszyłem na Kraków, a zespół pełen nadziei na super koncert i imprezę koło południa udał się na Poznań. Był czwartek rano, a nasze kolejne spotkanie miało nastąpić w mieście Łodzi, w zaprzyjaźnionym klubie TU, piątkowego popołudnia.
Na Łodź ruszyłem w piątek, po godzinie trzynastej z minutami. GPS pokierował mnie przepięknymi drogami naszego kraju. Były małe miasteczka, wsie i pola. Było oberwanie chmury, które zalało Wolbrom, były czarne chmury w oddali z których, co jakiś czas wyskakiwały potężne błyskawice. Było pięknie i bajkowo. Do przedmieść Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie natrafiłem na potężne korki i zmasowany ruch pojazdów. Szczęśliwie za Piotrkowem wszystko wróciło do normy i było znowu spokojnie i szybko. Dzięki temu odwiedziłem Maka Donalda na przedmieściach, skonsultowałem z Jeżyną z Kultu przystąpienie do klubu straceńców zakładów sportowych STS i po kilkudziesięciu chwilach wylądowałem na łódzkim starym mieście. O Matko Zdanowsko! Co tam się wyprawia! Krajobraz slumsów, jaki przedstawiają miejscowe kamienice, miesza się z wielkimi robotami drogowymi i żeby dostać się pod klub, trzeba łamać przepisy, kombinować i uważać, żeby nie zatonąć w błocie, wodzie i dołach wykopanych na połowie dróg.
Pierwsze wskazanie mojego GPS wskazało klub w oddaleniu dwustumetrowym, i rozpoznanie dalszej trasy samochodowej musiałem dokonać pieszo. Nie powiem, żebym ochoczo wyskoczył z pojazdu rozprostować kości. Co to, to nie. Napisy holsów ŁKS na murach, oraz stojąca w bramach patoludzkość, nakazywała wzmożoną ostrożność. Na szczęście moim serdecznym kolegą jest Bóg Bramki drużyny na Ł. Bodzio W. i w ramach draki powołałbym się na niego. Z drugiej strony sam mogę być odbierany jako duży drech, więc poza spojrzeniami spode łba nie przydarzyło mi się nic szczególnego. Po rozpoznaniu trasy, złamaniu kilku przepisów, zaparkowałem pojazd pod TU. Do koncertu pozostała godzinka z małym okładem. Pobiegłem więc na miejsce i trafiłem nic. Znaczy nic do koncertu nie było przygotowane ze strony zespołu. Bo zespół żył jeszcze Poznaniem.
– Gómi! Szkoda, że cie nie było. Co tam się działo! – powiedział Pan Poeta, a spojrzawszy na ludzkie postaci, wiedziałem, że było grubo. Bardzo grubo.
Wysłuchałem sprawozdania z Poznania i już w duchu, podziękowałem swojemu Aniołowi Stróżowi za opiekę i prawidłowe wybory trasowe. Opisywał przeżyć kolegów nie będę, bo skoro mnie nie było i nie widziałem Sodomy i Gomory, to co ja się będę wychylał. Za to podczas koncertu łódzkiego, doznałem prawdziwego szoku. Zespół podleczony kilkoma piwami, może i wódeczkami, zagrał sztukę o niebo lepszą od tego co wysłuchałem we Wrocławiu. Na szczególną uwagę zasługuje solo perkusyjne Tomka, oszczędne w treści, ale wiele znaczące wejścia Mariusza z domu Czubaja, który okres pandemii wykorzystał na szlifowanie instrumentu w wariancie gry w Zgniłości. Maciek pokazał co należy robić z kontrabasem, Michał grał na saksie jakby nie był białym człowiekiem, a wszystko uzupełniał Poeta-Wokalista w pozycjach leżących i siedzących oraz Michałek, Manzarek polskiej klawiatury, który nie tylko grał, ale także konferansjerował pomiędzy utworami, wprawiając ludzi w chwilę radości, zadumy oraz nieodgadnionej tajemnicy życia w czasach pandemii. Tak, niezrozumiałej, bo przypowieść o Dawidzie który nie przestrzegał dystansu społecznego zakończyła się zaciążeniem jego małżonki i będą z tego bliźniaki. Gratulujemy z całego serca! A publiczności zapytujemy, czego tu można nie skumać? I tłumaczymy: nie, Dawid się nie zaraził korona wirusem, do jasnej anielicy. W tarkcie powstał też zespół Ludzina, którego założenie skwitował jeden z widzów, łapiąc się w drodze do toalety i krzyczą:
– Jeszcze tylko ludobójstwa brakuje. Ja pierdolę!
Muszę tu jeszcze podkreślić, że koncert u Żanety i jej córek w łódzkim klubie TU, był koncertem pożegnalnym tego przeuroczego klubu i jego wspaniałych i oddanych sztuce właścicielek. Mam nadzieję, że nie było to ich ostatnie słowo i wkrótce w którymś z Polskich miast będziemy mogli być goszczeni jak zawsze. Jak rodzina.
Po pełnym uniesień koncercie rozpoczęło się małe party, które dla większości z nas zakończyło się około północy. Większość o tej magicznej godzinie postanowiła odbyć kilkusetmetrową pieszą podróż do hotelu. Wśród ruin kamienic, błota, ciemności, wykopów i napisów sławiących miejscowy KS, dotarliśmy pod bramę, wysoką na ponad pięć metrów. Było strasznie, a na słowa Marcina, tuż przed bramą, który wskazując ubranego na czarno, brodatego Macieja rzekł:
– Spójrz, prowadzi nas karzeł w czarnym wdzianku, jest przedziwnie!
Dostałem dreszczy i zacząłem się lekko bać. Było późno i ciemno, karzeł grzebał dłuższy czas przy domofonie, więc ja spróbowałem otworzyć bramę siłowo. Niestety górna zasuwa była na niebotycznej wysokości i wszelkiego rodzaju próby spełzły na niczym. W zanadrzu mieliśmy plan powrotu do klubu, kiedy nagle z ciemności wyszło ono i nam otwarło wrota, po uprzednim sprawdzeniu czy klucze, które posiadamy są od starej synagogi, która została hostelem, czy nie. Po prawidłowej weryfikacji, wielka brama została otwarta i jednak pani a nie ono, choć Marcin do teraz ma wątpliwości, czy to nie był pan, dopuściła nas na salony. Pokoje były schludne, dwuosobowe, a w razie „W” mogły być i czteroosobowe, bo łóżka miały kombinację, która zmieniała je błyskawicznie w łóżka piętrowe i pokój stawał się czteroosobowe lokum. Po raz drugi dobraliśmy się w parę z Poeto-Wokalistą i po zabarykadowaniu się, bo jednak strach nas lekko obleciał co do miejsca i obsługi, postanowiliśmy oddać się oglądaniu TV. Padło na program o Niemcach uciekających do Polski przed strasznym systemem miejscowej opieki społecznej. My liczyliśmy na złamanie ciszy wyborczej, donos i nagrodę, a dostaliśmy niemiecko-polskie problemy życiowe, w których Polska o sto długości biła Niemce. Nudy. Wygasiliśmy więc odbiornik i jeszcze przed snem gadaliśmy przez bitą godzinę, po której doszliśmy do wniosku, że jesteśmy bezpieczni i spróbujemy spać. Spaliśmy jak zabici, co pewnie w synagodze nie jest odpowiednim porównaniem, ale zawsze można się z tego stwierdzenia wycofać, czy choćby przeprosić, więc tak spaliśmy, aż do… piątej rano. Szczęśliwi, że nie przerobiono nas na onuce, pogadaliśmy jeszcze, podrzemaliśmy i koło ósmej rano, w towarzystwie tych kolegów, którzy nie zostali na nocleg w klubie – zgodnie z zasadą: po co łazić, jak jest dobrze, dotarliśmy na wspólne śniadanie.
Koło godziny dziewiątej z kilkuset sekundami, pożegnaliśmy się wszyscy razem wylewnie i srebrny Touran, w składzie Gomółka, Świetlicki, Wandzilak i Czubaj, ruszył na Lublin z przystankiem Warszawa Wschód, gdzie pozbywaliśmy się poczytnego pisarza kryminalnego. Droga upłynęła nam na wspomnieniach z trasy, z uwzględnieniem Poznania, na którym mnie szczęśliwie nie było i musiałem koniecznie wiedzieć co tam się działo. A działo się sporo. Były aktorki, skini, Guralesku z piękną Mulatką, był ludzki salceson, wódeczka i nieudane romanse. Ale skoro mnie tam nie było, to nic a nic poza tym co napisałem, nie napiszę.
Maria dostarczyliśmy sprawnie do stolicznego dworca i koło godziny trzynastej zameldowaliśmy się w rodzinnym mieście Pana Poety, pięknym Lublinie. Zaparkowałem pojazd na wielkim placu u podnóży jakiegoś miejscowego zamku z jednej i starego miasta z drugiej strony. Po odszukaniu miejsca koncertu, tym razem zespołu Świetliki, przywitaliśmy się z naszymi krakowskimi przyjaciółmi, szczęśliwi, że przybyli oni wcześniej i wywleki cały beklajn na drugie piętro starej kamiennicy samodzielnie. Zespół zaczynał się instalować, więc mieliśmy kilkadziesiąt minut dla siebie i część Zgniłościowa plus ja, udała się na polecane przez Poetę, którego wydała ta ziemia, tatary. To był strzał w piętnastkę! Nie dość, że tatary były przeznakomite, wołowina na której się opierały rozpływała się w ustach, a świeżość dodatków nadawała im cudownego bukietu smaków, to jeszcze podał nam je klon Marusi Aganiok. Pomimo upału przeogromnego byliśmy w piekielnie wspaniałym raju.
Po wszystkim powróciliśmy na miejsce koncertu, chłopaki czekali na próbę, która się przedłużała, bo prąd wysiadł, a ja zająłem się pilnowaniem garderoby, gdzie po wykonaniu kilu esemesów do miejscowych znajomych, i przebywającego w Lublinie Kazika „Mój ból jest mniejszy niż twój”, który jednak nie miał ochoty na spotkanie, próbowałem odsypiać noc. Kilometry za kółkiem Tourana i niewiele snu w nocy, składały umęczone ciało do snu, nawet na siedząco. Półtorej godziny przed sztuką, posprawdzałem co i jak i polazłem na dół, na plac-parking zabrać płyty, choć sprzedaż obecnie jest śladowa. Ale skoro byłem na miejscu, to obowiązek sklepikarza Świetlików postanowiłem wypełnić solidnie.
Koncert który moi przyjaciele mieli grać miał odbyć się bez publiczności, miał być za to transmitowany w Internetach i miejscowych lokalach. Wszystko było przygotowane profesjonalnie. Jedyne emocje jakie podniosły mi ciśnienie, zgotował Radzik. Nasz gitarzysta, który pokazał się na kilka minut przed graniem, spóźniony o osiem minut. I jak by tego było mało, poprosił mnie zrobienie sobie, w ten upalny dzień, w kamienicy z lichym przepływem prądu herbaty. Zdążyłem na sekundy przed wejściem na wizję. Kiedy wszystko ruszyło, udałem się do garderoby dooglądać mecz ligowy Legia – Piast, wróciłem pod salę z której koncert nadawano, zwiedziłem punkt dowodzenia i pobiegłem na parter, gdzie w towarzystwie Państwa Maślanków, szefów Karrot Komando, posłuchałem chwilkę, chwaląc realizację dźwiękowo – obrazową.
W takcie sztuki odbierałem sygnały, że sztuka jest fajowska bardzo i że ogólnie jest wielkie WOW. To cieszy.
Po ostatnich dźwiękach zeszliśmy z zespołem do knajpy, która była na poziomie zero. Tam dokonaliśmy malutkiego spożycia, spotkaliśmy kilkunastu fanów, a i ja sprzedałem kilka płyt. Godzinę później pakowaliśmy busa i po kilku chwilach poszliśmy na miasto coś zjeść. Miejscowa ludność szczelnie wypełniła lokale, ale i dla nas znalazł się kąt. Dzięki temu pojedliśmy, popili i wzięli azymut na hotel. Droga prowadziła obok Tourana, który stał wśród kilku pojazdów na wielkim placu. Wtedy jeszcze stał.
W hotelu, klasy wysokiej, usnąłem jak dziecko, żeby po kilku godzinach relaksu sennego udać się na śniadanie. Śniadanie, podobnie jak koncert, obwarowane było przepisami. Na koncercie podpisywaliśmy cyrografy, że nie mamy wirusa i nigdy go nie widzieliśmy na oczy i że jak coś, to nie my. Śniadanie otrzymaliśmy też przepisowo. Po zbadaniu temperatury. Nikt nie gorączkował, więc kelnerzy podawali nam to, na co mieliśmy ochotę. Sami nie mogliśmy dotykać niczego, bo przezorny i te sprawy.
Pojedzony i wyposażony w kesz na fajki dla Poety którego wydała ta ziemia, pobiegłem po samochód. Kiedy byłem już w okolicy placu, który jeszcze nocą był parkingiem, stanąłem jak wryty. Cały teren zastawiony był kramami. Nie zważając wiec na sześciopasmową drogę, przebiegłem na wszystkich czerwonych światłach Lublina szukać Turanika. Krążyłem wśród straganów i nigdzie pojazdu ukochanego nie dostrzegłem. Zacząłem myśleć i wymyśliłem, że nad ranem doszło do odholowania. Telefoniczne spróbowałem się połączyć z lokalną Strażą Miejską, ale bezskutecznie. Do tego telefon ledwo zipał, bo wszystko co mogło by go naładować, mieszkało w aucie. Zimny pot oblał mnie w ten upalny poranek i pobiegłem, znowu łamiąc przepisy na sześciopasmówce, szukać taksówki. Na szczęście po drugiej stronie był dworzec, a raczej plac na autobusy, i to tam dopadłem dwóch starszych drajwerów.
– Panowie! Musze się dostać na Straż Miejską. Auto mi odholowali z palcu pod zamkiem.
– Ło Jezu? Jak to.
– Tak to. Który jedzie?
Odważnego nie było. Prawie dwumetrowy głupek, wytatuowany po rusku, w koszulce prawieże żonobijce i krótkich majtach, nie budził zaufania. Musiałem więc zadecydować za nich i wlazłem do najbliższego pojazdu. Właściciel nie miał wyboru i ruszyliśmy. Zanim się porozumieliśmy, wykonaliśmy dwa kółka wokół dworca, bo nasze kumatości nie zgrały się szybko. Zostałem więc samcem Alfa i kazałem się wieźć do hotelu, żeby Marcina uprzedzić o chwilowych kłopotach, zabrać kasę za podróże po Lublinie i dokumenty potrzebne do przyjęcia mandatów i odzyskania pojazdu.
Więc najpierw hotel:
– Marcin, potrzebuję godzinkę, bo mi auto odholowali.
Potem Straż Miejska miasta Lublina:
– Dzień dobry, bo chyba mi auto odholowaliście.
– Jakie?
– Takie.
– A to tak. Zakaz był.
– Nie widziałem, słabo opisany.
– To przepraszamy, ale targ staroci.
– Nie gniewam się, poddaję się karze.
– Wypisujemy papiery.
– Cudownie.
I przelot na kraniec miasta, na parking odholowywanych pojazdów. A ponieważ był to dzień wyborów na Prezydenta Rzeczypospolitej, to kierowca po krótkim „wąchaniu” jakie mam zamiary co do wyboru, otworzył się jak kwiat lotosu:
– Bo ja panie, swoim dzieciom, a mam córkę i syna, przykazałem, że mają głosować na Dudę. Bo jak nie, to żadnych profitów po mojej śmierci nie otrzymają! Ale panie! Żeby mnie nie okłamali, kazałem im pójść z wnukami, żeby patrzyły co kreślą. A wie pan, dziecko to nie oszuka. Musi być głos na Dudę bo inaczej won! I żadnych profitów. Ja też pojeżdżę do drugiej, potem do domu i ze żoną idziemy głosować. Panie! Teraz to my tu mamy drogi, ten hotel co pan śpisz, nowy. I tam dalej tysz nowy. Miasto się remontuje. Spokój mamy. I to wszystko za Dudy.
Przyjąłem bezdyskusyjnie informacje i nawet pochwaliłem, chociaż korciło mnie, żeby coś napomknąć o dzieciach i ich prawie do swojego głosu, ale byliśmy już pod strzeżonym, a w oddali majaczył Touranik.
– Panu dowidzenia i pomyślności! – krzyknąłem w kierunku taksówkarza – A panu dzień dobry i ja chcę swoje auto. Tu są papiery – przekazałem młodemu stróżowi w budce na miejskim parkingu, chyba MPKa.
– Tu wypełnić, tu podpisać. Jeszcze tu. I tu. I może pan jechać.
– Dziękuję i pomyślności!
I tak przepięknie obsłużony pojechałem pod hotel, a tam, koło Marcina Poety zrodzonego z tej ziemi, stał mężczyzna w paputkach, z pieskiem na rękach. „ O matko, ktoś go zaczepia, pewnie fajki sępi” pomyślałem i wyskoczyłem szybko z auta, żeby kolegę ratować.
– Gómi! Patrz, Rafał Księżyk też tu śpi!
– Aaa! Rafał, cześć, poznaliśmy się w Krakowie. A co ty tu?
– A dotrzymuję Marcinowi towarzystwa jak ciebie nie ma.
– To miło. Dziękujemy.
Potem zamieniliśmy jeszcze kilka słów o naszych wspólnych znajomych i pożegnawszy się gorąco, ruszyliśmy do domu. Do Krakowa.
Szczęśliwie reszta podróży minęła bez przygód, o których brak martwił się jeszcze rano Marcin, wzdychając, że wyciągnął mnie w świat i nic się nie dzieje. No i faktycznie. Jak na ponad tysiąc wspólnie przejechanych kilometrów i dziesiątek wspólnie spędzonych godzin, to tak po prawdzie nie działo się nic. Kompletnie nic. Czego i Państwu i sobie nie życzę.
Do następnego!