20. El Dupa gra!

El Dupa gra!

El Dupa siadła mi od razu. Od pierwszego usłyszanego w Antyradio kawałka „Natalia w Brooklynie”. Zmiotło mnie po całości. Wracając z pracy, z drugiego końca Krakowa, podkręcałem radioodbiornik w aucie na full, kiedy tylko rozgłośnia grała ten kawałek. Był koniec roku dwutysięcznego, w życiu codziennym wszystko wirowało, brat pracował w Nowym Jorku jak Natalia, a ja szykowałem się do przejścia „na swoje”, albo już na swoim byłem. Muzycznie, tekstowo i z ukochanym wokalistą na froncie, El Dupa wskoczyła do czołówki moich ulubieńców. Zwariowałem na jej punkcie szybko i bardzo skutecznie, co zaowocowało nawet wypadem po pracy do zakopiańskiego klubu „Pstrąg” na koncert, żeby rankiem, dnia następnego, stawić się w robocie z powrotem. Jeśli do tego dołożę randkowy wypad koncertowy, z odzyskaną Notoryczną Narzeczoną, na początku roku 2001 do Oświęcimia, po którym wszystko w naszym życiu nabrało nowych barw, to mogę śmiało stwierdzić, że trzepnęło mnie jak mało kiedy na punkcie zespołu muzycznego. Dobrze, że miałem w sobie tyle fantazji, żeby za Dupą te dwa razy pojechać, bo niedługo po tym okazało się, że zespół zawiesił działalność koncertową i mogłem nie mieć już szansy na żywo ich zobaczyć.

Czas płynął nieubłaganie i działo się wiele.  Płyta „A pudle” była najczęściej odtwarzaną płytą tamtych lat w moich odtwarzaczach, skończyłem kilkunastoletnią przygodę z siatkówką, dostałem angaż do Kult Ochrony, zakolegowałem się z Kazimierzem jeszcze bardziej, poznałem Janusza z Galicji i zaczynałem pomału myśleć o zrobieniu jakiegoś dużego koncertu. Małe już robiłem: Zaciera, TPN 25 i bardzo mi się to spodobało. Zacząłem więc marzyć o reaktywowaniu koncertowym El Dupy. Galicja była za, Dr Yry był za, ja byłem bardzo za i potrzebowałem jeszcze jednego elementu, tego najważniejszego. Kazika. Podchody zacząłem robić już w roku 2006, kiedy to powoli, systematycznie, namawiałem Kazika do reaktywacji El Dojpy. W końcu usłyszałem „TAK” i mogliśmy działać. Janusz miał rozmach i możliwości, jak na doświadczonego organizatora przystało, więc postanowiliśmy zacząć od mocnego uderzenia i zrobić od razu cztery koncerty w Polsce. W Gdyni, Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Po ustaleniu szczegółów finansowo-technicznych przystąpiliśmy do pracy. Janusz rezerwował kluby, Krynio zbierał zespół, a ja koordynowałem działania na linii organizator – menagement.

Któregoś dnia zadzwonił Janusz:

– Goomi, zapytaj Piotrka czy na plakacie może być napisane: Kazik i El Dupa. Wiesz, zespół dawno nie grał, rozpoznawalność może być znikoma, a jak dodamy na plakacie, że to Kazik i El Dupa, to mamy większą szansę, że nam się koncerty uda sprzedać.

– Jasne. Dobry pomysł, dzwonię do Piotrka – złapałem intencję i od razu dzwoniłem dalej.

– Piotrek? Tu Goomi, słuchaj, chcemy zrobić plakaty, a na nich jako nazwę dać: Kazik i El Dupa. Możemy?

– Nie no, jak? Przecież robicie koncerty El Dupy a nie Kazika i El Dupy. Nie możecie.

– Kurde, to słabo – odpowiedziałem, ale się nie poddałem – No a jakby Kazik się zgodził?

– To wtedy… Tak. Kazik i Yry. Jak się zgodzą, to możecie tak zrobić – Piotrek dał mi nadzieję.

– Super! To dzwonię do chłopaków, bo plakaty trzeba już drukować i muszę to szybko ustalić.

– A to może być ciężko, bo Kazik jest na Teneryfie i polskiej komórki nie odbiera.

– To nic. Coś wymyślę – odparłem i się rozłączyłem.

Po rozmowie wiedziałem już, że teraz wszystko zależy tylko ode mnie. Bo skąd Wietecha mógł wiedzieć, że mam telefon i na Teneryfę? I zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby było dobrze. Po kilu minutach już miałem łączenie z wyspą.

– Halo? – Kazimierz przywitał się jak zwykle bardzo tajemniczo.

– Cześć Kazo. Słuchaj, sorry że ci dupę zawracam, ale czy możemy na plakatach odnośnie trasy napisać: Kazik i El Dupa?     

– Jak się Yry zgodzi to tak.

– Super! To dzwonię do Yrego! Odpoczywaj i do zobaczenia! – szybko, sprawnie i na temat. Tak jak lubię.

Telefon do Krzysia był już tylko formalnością, tak jak i telefon do menagera, którego chyba jednak zaskoczyłem szybkością swojego działania i który nie wierzył, że tak szybko połapałem Kraków z Teneryfą, Warszawą i nim. Ale tak już mam, że jak mi na czymś bardzo zależy, to nie ma to czy tamto. Działam. Tak samo ma Janusz, który rozreklamował znakomicie koncerty w miastach w których mieliśmy się pojawić, plakatując je na potęgę a sprzedaż ruszyła z kopyta. Zapowiadało się, że nasz pomysł będzie sukcesem. Nie tylko nie dołożymy do interesu, ale co najważniejsze – damy koncerty Dupska ludziom. A o to przecież chodziło!

Ale zanim ruszyliśmy z Dupą w Polskę, zdążyłem jeszcze umówić dwa koncerty swojego ukochanego Kultu. W Krakowie i Nowym Sączu. Spełniałem swoje marzenia, a było to o tyle łatwe, że miałem Janusza i jego firmę u boku.

Było więc zaplecze w postaci Januszowej Galicji oraz dojście do kultowego menagementu z którym się kolegowałem. Teraz wystarczyło tylko wszystko pospinać i działać. Po ustaleniu gaży, porezerwowaniu sal, noclegów, ustaleniu spraw technicznych i dziesiątek pomniejszych tematów, dnia 26.01.2008 zostałem po raz pierwszy współorganizatorem koncertu zespołu Kult. Moi idole mieli zagrać teraz, między innymi, pod moją opieką.

Tremę miałem straszną. Bałem się czy wszystko się dopnie. Od zaspokojenia wymagań zespołu, poprzez finansowe sprawy, do zadowolenia publiczności. A było o co drżeć, bo sale: w klubie Arka na ul. 29 Listopada i Scream w Nowym Sączu były bardzo wymagającymi salami. O ile w Krakowie, Kult miał swoją publiczność, o tyle Nowy Sącz był wielką niewiadomą. Do tego Klub Arka nie był jakimś ulubionym i znanym miejscem koncertowym Krakowian. Ale skoro miało się po swojej stronie Janka, który od prawie dwóch dekad organizował duże koncerty rockowe, strach się minimalizował, choć nie znikał.

W dniu pierwszego koncertu, na ulicę 29 Listopada podrzuciła mnie notoryczna Narzeczona. Z plecaczkiem wypełnionym nie wiem czym, wlazłem do klubu na kilka godzin przed sztuką, bo taka jest rola organizatora. Galicjanci już się kręcili przy robocie, pilnując rozkładania nagłośnienia, światła, ogarniając catering i dopinając dziesiątki spraw ważniejszych bardziej i mniej. Żeby mnie zagospodarować, dostałem za zadanie złożenie z metalowych puzzli szatni, a ponieważ nie miałem instrukcji, zlazło mi na wykonaniu tego zadania aż do przyjazdu zespołu.

Sam przyjazd wspominam raczej traumatycznie, bo chociaż znaliśmy się już bardzo dobrze z ekipą, to postawienie się w roli współorganizatora, nałożyło na moje wątłe barki każdą pierdołę, z którą biegano do mnie, ja z nią do Janusza, potem wracałem do osoby zgłaszającej pierdołę i meldowałem czy da się ją wykonać, czy nie da się. Jak choćby taki szczegół, związany z akustyką Klubu Arka.

– Goomi, weźcie coś zróbcie z tymi szybami, przecież tak być nie może – Kajetan, odpowiadający za nagłośnienie w Kulcie, znalazł słaby punkt w przeszklonej od podłogi do sufitu, na dwóch ścianach, sali – przecież tu będzie wszystko się odbijać, szyby będę drżały i jeszcze powypadają. No i poza tym jak to będzie brzmiało?

– Wiem, wiem, raczej do dupy – udawałem mądrego – zaraz coś z tym zrobimy. Mamy kleić te szyby jakimiś taśmami – tyle wiedziałem od Janka, więc przekazałem co możemy i co „chyba” zrobimy.

– Tylko ogarnijcie to przed próbą, muszę to mieć gotowe – ponaglał mnie Kajetan, niezbyt zadowolony z miejsca w którym miał pracować.

Pobiegłem więc do głównego dowodzącego i przekazałem co i jak, na co ten oddelegował od zajęć mniej ważnych, ale też istotnych, ekipę, która okleiła setki szybek taśmą. Dla bezpieczeństwa i lepszej akustyki. Udało się wszystko- oklejanie i próbę zakończyć na minuty przed wpuszczaniem publiczności. Kiedy więc wybiła godzina zero i otworzyliśmy bramy dla słuchaczy, zostałem przesunięty na wejście, żeby pomagać przy wpuszczaniu. Nie ukrywam, że bałem się, czy ktokolwiek w ogóle przyjdzie, a nawet jeśli tak, czy wystarczy nam na opłacenie zespołu. Niepotrzebnie. Frekwencja była znakomita i sala wypełniła się niemal do ostatniego miejsca. Mieliśmy więc środki dla zespołu i jeszcze mogłem liczyć, że pierwszy duży, dziewiczy koncert wyjdzie mi na finansowy plus.

Samego koncertu jakoś szczególnie nie pamiętam, ale pewnie wolne chwile od pilnowania wejścia dla publiczności spędzałem gdzieś z tyłu sali, słuchając jak Kult gra. Dla krakowskiej, rozentuzjazmowanej  publiki dzięki mojemu, między innymi, zaangażowaniu. Byłem wniebowzięty. Ale też okrutnie zmęczony. Łączenie koncertów, zwłaszcza w roli współorganizatora z regularną pracą na co dzień, wysysało ze mnie sporo siły. Jak do tego dodamy stres i związane z tym zagadnienia, typu: uda się czy nie uda, wszystko przebiegnie spokojnie, nie będzie awantur, finanse się zgodzą oraz innymi pomniejszymi szczegółami, to sami sobie wyobraźcie jak mogłem się przed koncertem czuć. Napięcie było nieustające i kończyło się w momencie zejścia zespołu ze sceny. Od tej pierwszej organizacyjnej chwili miałem już tak zawsze. Stres, napięcie do granic, i dopiero po ostatnim dźwięku ulga i radość z udanej roboty.

Po koncercie zespół zwinął się raczej szybko, nie miałem za bardzo czasu na jakieś wspólne biesiadowanie, bo trzeba było pozbierać firmowy majdan i gotować się na poranny wyjazd do Nowego Sącza. A tam organizatorzy musieli być jak zwykle najpierwsi, żeby ogarnąć salę przed przyjazdem nagłośnienia, oświetlenia, kultowego back line, zespołu, żeby spiąć to wszystko przed wpuszczaniem publiczności. Jak do tego dodam, że wnoszenie sprzętu w Screamie odbywało się po wąziutkich schodkach, a tenże sprzęt swoje sobie ważył, to do dziś zadaję sobie pytanie, co nas tam gnało? Chyba tylko niesienie kaganka kultury do małych, bo takim był i jest Nowy Sącz, ośrodków. A bywałem tam kilkanaście razy, co najmniej. Jako współwinny organizacji – z Kultem, KNŻ, Braćmi Figo Fago, jako menager z ramienia Galicji – z Happysad, Heyem , czy jako zwykły pracownik fizyczno – ochroniarski z tymi co wyżej i innymi.

Koncert Kultu, pierwszy i może ostatni w Sączu Nowym, był niezwykle ciekawy, głównie za sprawą Banana, który wykorzystywał nietypową scenę i ganiał z lewego balkonu na prawy i odwrotnie, co dało sztuce koloru i potwierdzało, że zespół nie przyjechał odwalić pańszczyzny, tylko zrobić sztukę na poziomie. I tak też się stało, mimo tego, że jak to w małych miasteczkach bywa, frekwencja nie spięła budżetu i były tak zwane plecy, co po zsumowaniu po kilku dniach obydwu sztuk, pozwoliło mnie i Jankowi na minimalne wyjście finansowe do przodu. Była to akcja z cyklu: tu plus sześćset, tam minus pięćset, czyli na dwóch została stówa do podziału, czyli tyle co nic, za taki ogrom roboty. Ale co się nauczyłem to moje, a tego kupić się nie dało. Janusz też był zadowolony, bo złapał kontakt do Wietechy, dał się poznać jako profesjonalny organizator i na najbliższe kilkanaście lat miał pierwszeństwo w okołokazikowych koncertach.  

Po takim wstępie z najlepszymi, mogłem do El Dupnego Tourne podchodzić z mniejszymi obawami, tym bardziej, że z Polski dochodziły nas sygnały o sporym zainteresowaniu powrotem zespołu na koncertowy szlak. Wystarczyło więc tylko przepracować trzy dni w regularnej robocie i byłem gotowy na kolejną szaloną akcję, która wystartowała z Krakowa około godziny 23.00, w środową noc 30 stycznia 2008 roku. Po półtoratygodniowej harówce, dzień w dzień, musiałem złapać lekki oddech i trasę Kraków – Warszawa pokonałem na pace galicyjnego busa. Kiedy już usypiałem, dostałem sms od wokalisty: „Trochę się obawiam. Tylko gitarzysta potrafi tu grać”. „Haha” – to było w mojej głowie pierwsze – „Czyli jednak próba była, a tak się zastrzegali, że ruszą w trasę bez próby”, a za chwilę zacząłem się bać, i wyobrażać sobie, że oglądam koncert, na którym ze sceny leci taki fałsz, że gorszy może być tylko występ Grupy Pieseek. Wystraszony ponad normę, postanowiłem z nikim nie dzielić się tą wiadomością i mimo wszystko spróbować się kilka godzin zregenerować.

Pod Proximą, bo tam swój sprzęt miał zespół, zameldowaliśmy się około godziny czwartej albo piątej rano. Razem z muzykantami zapakowaliśmy graty, usadowiliśmy zespół i ruszyliśmy nad morze, do Gdyni. Zabrakło tylko Kazika, który dojechać miał z Piotrkiem, swoim menagerem i przyjacielem. Wszystko przebiegało jak w zegarku. Przejazd, montaż, próba. Pogorszenie sytuacji nastąpiło kiedy zameldowaliśmy się w hotelu. Ponieważ ryzykowaliśmy swoim majątkiem, szukaliśmy jako organizatorzy oszczędności, wszędzie tam gdzie coś uszczknąć można było. Na przykład na hotelu niższej kategorii. I takim też jawił się Dom Marynarza, obiekt dwugwiazdkowy naciągany, który pamiętał koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, wyglądem i zapachem, i w takim to miejscu ulokowaliśmy el dupną załogę. A ponieważ Kult był już zespołem mającym swoje wymagania noclegowe ,więc Kazo i Wietecha przywykli do wyższego komfortu niż zaproponowane przez nas dwie gwiazdki, pierwszy swoje zastrzeżenia zgłosił Piotrek.

Stukanie w drzwi, które wybiło mnie umęczonego, z półdrzemki, podniosło mi ciśnienie. Do koncertu pozostała godzina i marzyłem o krótkiej drzemce. Ktoś mi w tym nie chciał pozwolić.

– Proszę – wycedziłem niechętnie przez zęby formułę zaproszenia na pokoje.

– Cześć Tomuś – Wietecha musiał mieć ważny powód skoro postanowił mnie odwiedzić jeszcze przed koncertem – Słuchaj, woda mi z prysznica kapie.

– Aha. To weź zgłoś w recepcji – szybko znalazłem rozwiązanie problemu.

– Zgłosiłem. Pan przyszedł, popatrzył i powiedział, że nic się nie da zrobić – Pewu był i jest błyskotliwy w swym działaniu. Nigdy dupy bez potrzeby nie zawraca.

– To co ja mogę skoro on nic nie może? – byłem załamany.

– Nie wiem. Chodź, popatrz, może coś poradzisz.

– Dobra – odparłem i zwlekłem się niechętnie z wyra swojego pokoiku ósmej kategorii.

W pokoju Piotrka panowała cisza.

– Nic nie słyszę – odparłem zaskoczony.

– Siadaj, siadaj tutaj – wskazał mi miejsce na fotelu, a sam ruszył otworzyć drzwi od łazienki – A teraz?

Przez chwilę czekałem w napięciu i w końcu usłyszałem – takie przytłumione i niespieszne: kap, kap, kap. Coś musiałem szybko zrobić i zrobiłem.

– Siadaj – teraz to ja usadowiłem kolegę – Tu, na swoim łóżku.

I kiedy Piotr usiadł wygodnie, podszedłem do drzwi, które wcześniej otworzył i je zamknąłem.

– A teraz? Lepiej? Słyszysz coś? – pytałem samemu nasłuchując i wmawiając sobie, że nic a nic nie słychać, choć słychać było, ale tak jakoś nijak.

– No słyszę.

– Lepiej nie będzie, musisz jakoś noc wytrzymać – wypaliłem i już uciekając, z korytarza zmieniałem temat – Do zobaczenia za godzinę na sali!

Wiedziałem, że Kazo i Pewu doznali upadku komfortu wypoczynku, ale co mogłem na to poradzić? Nic – poza obietnicą, że w kolejnych miastach będzie lepiej. Ale nie tu, nie teraz i nie w Gdyni. Za to koncert w Uchu poszedł jak ta lala, zawodowo, o ile w przypadku załogi Dupy, można używać takich górnolotnych sformułowań. Oczywiście nie dla wszystkich.

W trakcie koncertu zajmowałem miejsce przy wejściu/wyjściu, bo przed sztuką wpuszczałem klientelę a w trakcie sztuki obsługiwałem ją, bo mieliśmy swoje stoisko ze specjalnie zrobioną na tę trasę koszulką, oczywiście taką troszkę z dupy, jeśli idzie o wzór, oraz wypuszczałem tych, którzy zakończyli już kontakt z muzyką i postanowili opuścić klub.

– Pan to jest organizator? – zaczepił mnie, opuszczając w połowie występu klub, starszy człowiek.

– Ja. Noaboco?

– To weź pan i powiedz temu co gra na klawiszach, że on wcale grać nie umi. To jakiś amator.

– Panie, to taki styl jest. Panu się tylko wydaje, że on nie umie.

– Wydaje? Panie ażeś pan powiedzioł. No ale ten cały Kazik, to śpiwo dobrze. Powiedz mu pan. Naprawdę dobrze śpiwo.

– Cieszę się. Przekażę na pewno!

I takich to, między innymi, znawców przywiało na proponowane przez nas wydarzenie kulturalne. Wbrew takim opiniom, a właściwie opinii, pojedynczej i nic nie znaczącej, byłem bardzo szczęśliwy, bo nie sprawdziły się kompletnie przypuszczenia, które dostałem smsem, że tylko gitarzysta grać potrafi. Wszyscy grali wspaniale. Kazan, Dżordżu, Yry, Xero, Glazo, a nawet Lipka, perkusista, co potwierdziła Marta, wybitna znawczyni formacji w których udzielał się Kazik, a prywatnie mieszkanka trójmiejskiego Gdańska.

Po wszystkim zespół zawinął się sprawnie, podobnie uczyniliśmy my – Galicjanci, i można było iść spać. Na żadne hopsztosy nie miałem siły, więc skierowałem kroki prosto do swojego pokoju, żeby w samotności wypić ze dwie puszki piwa i odespać podróż, koncert i całe okołokoncertowe zamieszanie. I kiedy tak sobie lazłem po schodach, w otwartych drzwiach na pierwszym piętrze, zobaczyłem siedzącego na łóżku Kazimierza, który pokazywał na mnie palcem i mówił do kogoś:

– To on! To on ten hotel załatwił.

Tak zachęcony, postanowiłem podejść, żeby posłuchać o co Mistrzowi chodzi.

– Co jest Kazo? Wszystko w porządku?

– W porządku. Tylko znajomi pytają, poznaj proszę, to Karol i załoga, i oni pytają kto nam taki słaby hotel wynajął. A, że szedłeś to powiedziałem, że ty. Organizator.

– No ja. Ale coś się nie podoba? – spiąłem się lekko i popatrzyłem spod oka na Kazikowych znajomych.

– Ależ wszystko elegancko – powiedział podpity blondynek, posiadacz lekko długich i kręconych blond włosów, niejaki Karol, który kilkanaście lat później wyłysieje jak kolano i zostanie moim serdecznym kolegą – Wszystko elegancko. Tylko jak Kult przyjeżdża do Trójmiasta, to śpi w dużo lepszych hotelach.

– Ale to nie jest Kult tylko El Dupa. I hotel jest jaki jest. Ale w Krakowie i Wrocławiu, obiecuję będzie lepiej – zakończyłem patrząc na Kazika, który przenikał mnie wzrokiem.

– Ale słuchajcie! Cisza! – Kazo uspokoił towarzystwo – Mnie się tutaj naprawdę podoba.

Znajomi popatrzyli na Kazika jakby ten oszalał.

– Naprawdę. Chyba do tego hotelu przyjechałem z mamą jak byłem mały. Nic się nie zmieniło. Prawie nic. To były piękne czasy i teraz wszystko mi się przypomniało.

Jeszcze takiego rozczulonego wspomnieniami Kazika nigdy wcześniej nie widziałem. Zrobiło mi się bardzo miło i chciałem go wyściskać za to, że nie pojechał po mnie jak po starej kobyle, tylko znalazł w tym wszystkim coś pozytywnego. Wiedziałem, że teraz będzie już lepiej i przepełniony spokojem, że kolega mnie obronił przed szyderką, pożegnałem znajomych Kaza i udałem się na zasłużony sen. W końcu teraz miało już być lepiej.

Ale nie było.

Śniadanie jakie zaserwowała nam hotelowa kuchnia, nie tylko nie powalało, ale wręcz nie zachęcało do próby podjęcia konsumpcji czegokolwiek. A to cokolwiek, to były parówki niższej kategorii, mortadela, jeden rodzaj sera pożółkłego, dżem i keczup oraz musztarda. Na szczęście muzycy popili nocą solidnie i za bardzo na śniadanie nie zwracali uwagi. Poza Kazikiem, który wyczarowywał z tego co było na stole prawdziwą kuchnię świata.

– Bo najciekawsze w jedzeniu jest szukanie nowych smaków. Próbowaliście kiedyś dżem z musztardą? Wspaniała sprawa. Nikt nie próbował? Spróbujcie koniecznie – powiedział, po czym założył sobie na talerzyk wspomniane produkty i zaczął je ze smakiem konsumować.

Nikt nie podjął wyzwania, za to parówki i mortadela popijane piwem zeszły do końca. Ci którzy się spóźnili na śniadanie, nie mogli ocenić ich walorów, bo okazało się, że to co podano rano to było wszystko czym kuchnia dla naszej grupy dysponowała. Po tych kulinarnych doznaniach podzieliliśmy ekipę na tych, którzy jadą busem Galicji i na tych, którzy pojadą z Wieteską i Kazikiem fordem. Do forda wylosowano jednogłośnie mnie i zaraz po ósmej albo i dziewiątej, ruszyliśmy. Znaczy ruszył bus. Ale jak szybko ruszył, tak szybko stanął. Po kolejnym sprawdzaniu obecności dalej brakowało perkusisty. A Lipka to jest gość. Ma swoje ścieżki i z nich nigdy to a nigdy nie zbacza. Reszta załogi próbując poskładać pokoncertowy czas, doszła do wniosku, że już po  sztuce chłopak musiał się zawieruszyć. Spakował perkusję i wziął się i znikł.

– Panowie, musimy jechać. Kawał dogi przed nami – Janusz ponaglał lekko opóźniony wyjazd, a Lipki jak nie było tak nie było.

Po pięciu minutach podjęliśmy decyzję, że ruszamy, a obsługujący bębny artysta dojedzie jak się ocknie, odnajdzie, czy co tam jeszcze, prosto do Warszawy. I kiedy bus ruszył, pod hotel nadjechała, dość agresywnie, taksówka, z której wytoczył się najszczęśliwszy na wybrzeżu człowiek, mistrz rytmu ustalanego na werblu, jego ekscelencja Lipa. Wszystkim ulżyło, a kolega zameldował, że się spóźnił bo po koncercie pojechał do Gdańska, do kuzynki i zaspał, choć nawet się chyba nie położył, bo i tak twierdził. Nie ważne. Ważne było tylko to, że mieliśmy pełny skład i mogliśmy ruszać na podbój Warszawy, rodzinnej miejscowości zespołu na El. Co niezwłocznie uczyniliśmy, najpierw my w fordzie, a potem reszta w Galicjobusie.

Osobówka oczywiście zameldowała się pierwsza w stolicy. Piotrek podrzucił mnie pod samą Progresję, która wtedy mieściła się na Bemowie, obok Wojskowej Akademii Technicznej, na ulicy Kaliskiego. Patrząc na mapę Warszawy, klub znajdował się na końcu świata, ale był już uznanym ośrodkiem muzycznym, szczególnie jeśli szło o miłośników metalu. Pamiętam jedną z moich pierwszych wizyt w Progresji, kiedy to jechałem spod Dworca Centralnego tramwajem ponad godzinę, w pewnym  momencie mając wrażenie, że już dawno wyjechałem poza Warszawę. Takie to były odległości od centrum stolicy. Ale dla fanów dobrej muzyki odległości nie mają znaczenia, o czym przekonałem się wieczorem, kiedy to z radością patrzyłem na wypełniający się po brzegi klub.

Zanim jednak klub się wypełnił, jako pierwszy dotarłem w jego gościnne progi i mając przewagę czasową nad busem, polazłem w kazamaty klubu podrzemać. Wesoła załoga dotarła o czasie, o czasie dotarł też suport, którym tego dnia był sam Zacier. Z takim składem podbiliśmy stolicę i późną nocą mogliśmy ruszać na Kraków, na swój teren, bo tam prezentowaliśmy Dupsko po raz trzeci. O samym koncercie za dużo nie piszę, bo spędziłem go w sklepiku przy wejściu, co rusz witając się z miejscowymi znajomymi, których liczne grono, głównie poznane przez Kult Forum, przybyło tego dnia na koniec miasta. Sama sztuka przeleciała więc jakby obok towarzyskich spotkań.

Krakowski koncert odbył się w legendarnym klubie Loch Ness. Kiedyś przedszkole dla dzieci pracowników kolei, usytuowane w samym środku miasta, naprzeciw Dworca Głównego, stało się po przejęciu klubem muzycznym. Jeśli dodamy do tego bliskość Politechniki Krakowskiej, której mury nawiedzało liczne grono studentów, którzy po, przed i w trakcie zajęć korzystali z Loch Nessa jako „swojej” piwiarni, to łatwiej będzie zrozumieć dlaczego to miejsce od początku stało się kurą znoszącą złote jajca. Swoje trzy grosze do rozkwitu klubu dołożył też Janusz, który został w Lochnessie czymś na wzór kierownika muzycznego, organizując w klubie dziesiątki, albo i setki koncertów. To były złote czasy punk rocka i szeroko pojętego rocka w Krakowie. Każdy szanujący się słuchacz muzyki alternatywnej i nie tylko, musiał o Loch Nessie słyszeć.

Na swoich śmieciach, w dobrze znanym sobie miejscu, zrobiliśmy sztukę jakiej świat nie widział. Klub pękał w szwach, zespół był w szczytowej formie, odpowiednio podkręcony procentami. Zabawa trwała do późnej nocy i tylko niedzielny wyjazd  do Wrocławia nie pozwolił nam pójść na całość. No dobrze, pozwolił, ale nie wszystkim, o czym przekonałem się rano. Bo rano odebrałem sms od wokalisty, że w klubie zostawił swoją ulubioną koszulkę i jakbym był uprzejmy jej poszukać, to byłby najszczęśliwszym człowiekiem w Krakowie. Odpisałem mu więc, że jakąś koszulkę, mokrą jak nie wiem co, zabrałem z klubu po odjeździe zespołu, opisałem jak wygląda i postanowiłem ją dostarczyć w porze śniadania, z którego też miałem ochotę skorzystać, bo tym razem położyliśmy zespół w bardzo fajnym hotelu na Kazimierzu. Po godzinie ósmej zaparkowałem samochód na ulicy Bożego Ciała i ruszyłem w stronę hotelu. Kazimierz w niedzielę rano jest wreszcie enklawą spokoju. Słychać śpiew ptaków, bicie dzwonów i można zatopić się w ciszy o jaką trudno na co dzień, nie mówiąc o wieczorach i nocach piątkowo-sobotnich, kiedy dzielnica żyje pełnią życia i na cały regulator.

Jednak coś mi nie pasowało, bo tradycyjną ciszę niedzielnego poranka zakłócał pijacki głos, który na cały głos darł się po okolicy:

– Kebab! Kebab! Świeży kebab!

Zrobiło mi się przykro, że z samego rana ktoś zakłóca ludziom ciszę i nie pozwoli się spokojnie wyspać. Znowu miejsce noclegu nie gwarantowało zespołowi wypoczynku w ciszy i skupieniu. Ktoś był uparty jak osioł i nie przestawał zachęcać do kebabu. Ale im bliżej byłem hotelu, tym bardziej znajomy wydawał mi się głos kebabiarza. Kazik? Nie no, to niemożliwe. Ale niemożliwe okazało się możliwym, kiedy na parapecie okna na parterze dostrzegłem znajomą postać. Postać dostrzegła też mnie i na mój widok wydała okrzyk radości:

– Gómi najlepszym naszym przyjacielem jest! Masz koszulkę?

Podszedłem pod okno i wyjąłem to co miałem.

– Jeeeest! Moja koszulka! Gómi najlepszym naszym przyjacielem…

– Jestem, jestem. A co się tu dzieje? Kazo, wieczorem Wrocław.

– Wrocław! Oczywiście! Do Wrocławia będzie wszystko dobrze! Ale teraz jemy śniadanie, bo wiesz, doktor Yry poszedł rano kupić coś do picia i wypatrzył takie tanie wina. No i kupił na śniadanie i je pijemy!  Kebab! Kebab! Świeży kebab! – Kazik czuł się jak u siebie w domu, szczęśliwy i radosny jak rzadko kiedy z innymi formacjami.

Bo granie z El Dupą miało takie właśnie zadanie, zero napięcia, zero stresu, maksymalny czilałt. Bez nagminnego myślenia o jakości sztuki, wszystko miało iść na żywioł i nie powodować zmartwień, jakich pełno było w Kulcie czy KNŻ. El Dupa miała być terapią i wtedy taką chyba była. Szczególnie dla wokalisty.

Do Wrocławia wyjechaliśmy mocno opóźnieni, bo nasz bus odmówił posłuszeństwa i Janusz musiał awaryjnie pożyczyć coś o podobnych gabarytach. Udało się pożyczyć jakiegoś volkswagena T2 i po przepakowaniu gratów ruszyliśmy na zachód, do Alibi, do Owcy, naszego wrocławskiego przyjaciela. Pomimo opóźnienia z wyjazdem, na miejscu byliśmy o czasie i bardzo szybko przygotowaliśmy się do wieczornego występu. Alibi miało jedną bardzo dużą zaletę, posiadało bowiem przestronną garderobę, w której można było rozłożyć stół do ping-ponga, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Szczególnie zainteresowany rozegraniem jak największej ilości setów był Kazo, po którym nie było znać śladów porannego „kebabowania” na Kazimierzu. Co rutyna to rutyna – pomyślałem odbijając z nim piłeczkę.

Po kolejnym udanym koncercie, którego jakość i frekwencja zadowoliły wszystkich zainteresowanych, postanowiliśmy kontynuować trasę, ale już wiosną, licząc, że uda nam się powtórzyć zimowy sukces. Szczegóły mieliśmy dograć już mejlowo, po powrocie do domów. Pierwsza i najlepsza trasa jaką miałem przyjemność odbyć w swoim życiu zakończyła się nad ranem, w poniedziałek, kiedy zmęczony, ale szczęśliwy wylądowałem w swoim mieszkaniu. I zamiast przespać się chwilę przed kolejnym dniem pracy, już oczami wyobraźni widziałem nas na kolejnej, wiosennej części touru. Oby równie udanego jak ten, który właśnie się skończył. W poniedziałkowy poranek 4 lutego roku 2008.     

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.