Z Krakowa do Szczecina jest daleko. Nawet bardzo daleko i wyjazd na jeden koncert w tę część naszego kraju, jawił się jako eskapada skazańców. Na szczęście na kilkanaście dni przed godziną zero doszlusował koncert w Gorzowie Wielkopolskim i lekko nam ulżyło. Przejazd na koniec Polski na dwie sztuki nabrał sensu. Żeby dotrzeć na czas należało wyjechać nie tylko punktualnie, ale też o czasie. A czas wyjazdu ustaliliśmy na godzinę 7:30 spod miejsca, w którym trzymamy sprzęt. Tym razem za załadunek mieli odpowiadać, poza niezbędnym Remikiem, który jest przy pakowaniu i rozpakowywaniu busa, Mareczek, Pan Poeta Marcin oraz ja.
Załadunek wyznaczyliśmy na godzinę 7:10 i dwadzieścia minut miało nam wystarczyć, żeby zrobić to bez napinki, z przysłowiowym palcem w du…, no w nosie. Ale! Kiedy moja Oficjalna Narzeczona podwiozła mnie pod punkt zbiórki, nic nie było tak jak zwykle. Było inaczej, a nad wszystkim unosił się leniwie smród końskiego łajna. Cały obiekt był ogrodzony, a części parkingowe zostały wysypane piaskiem.
– Korona wirus! – zawołała Oficjalna, gdyż od kilku tygodni jest szczerze zafascynowana tym zjawiskiem i nawet z tej okazji mamy w domu schowaną butelkę wódki żołądkowej gorzkiej, za pomocą której mamy się bronić przed złym.
– A dejże spokój. Chyba jakaś impreza się szykuje. Nie dobrze. Będzie kłopot z zabraniem sprzętu. – sprowadziłem ją na ziemię bliższymi mi problemami.
Wyskoczyłem z auta przed szlabanami i popędziłem na miejsce spotkania. Bus już czekał i jak poprawnie założyłem, nie miał dostępu na naszej kanciapy. Mareczek już działał, biegając to tu, to tam, w celu zdobycia pozwolenia na zabranie gratów. A czas biegł jak koń po torze wyścigów konnych, nieubłaganie i strasznie szybko. Wysłałem więc do pozostałych członków trupy Świetliki telefoniczny mesydż, że możemy się spóźnić lekko. Po czym zacząłem działać. W niedalekiej oddali wypatrzyłem dwóch groźnych ochroniarzy, a w bliskiej bliskości, na wysypanej piaskiem części parkingowej, koło naszej bazy, dostrzegłem konia z jeźdźcem na grzbiecie.
Siódma rano, o piątej wstałem, mam jakieś omamy – zawyrokowałem sam do siebie i ruszyłem ku ochroniarzom. W końcu sam hobbystycznie uprawiam od czasu do czasu taki zawód, więc uznałem, że prędzej dogadam się z bramkarzami niż z koniem i jego panem.
– Dzień dobry. Tomek Gomółka, zespół Świetliki – zapytałem jednocześnie wyciągając rękę na powitanie. Taka ochroniarska sztuczka, że jesteśmy z tej samej gliny. – Klamoty chcemy zabrać, a tam jakiś chłop na kuniu popierdala. Hłehłe hłe. Gdzie dowódca?
Po takim wstępie miałem ich kupionych.
– A nie wiem. Ty wiesz? – odpowiedział starszy i wpuścił na minę młodszego, który zrobił wielkie oczy, jakby właśnie się dowiedział, że ma dowódcę.
– Nieee… – rozwlekał, grając na zwłokę. Pewnie był przed poranną kawą.
– Chuj. Nieważne! – użyłem języka starego, doświadczonego ochroniarza, żeby wiedzieli jakie mają szczęście się o mnie otrzeć – To ja wchodzę wpuścić auto, a wy dajcie cynę dowódcy, jak się sprawy mają.
– Okej! – odparli po zagranicznemu i niemal w tym samym czasie, zadowoleni, że wielki ciężar odpowiedzialności ktoś wziął na swoje bary.
Galopem podbiegłem pod bramę, w skład której wchodziły takie lekkie przęsła ogrodzeniowe na kółkach. Niestety spięte trytkami. Rozerwanie nie wchodziło w grę, bo tyle siły to i wiedźmin by nie miał, więc użyłem dostępnych mi mocy i za pomocą zapalniczki trytki poprzepalałem. Następnie machnąłem na konia i jeźdźca, żeby kłusem się stawili koło mnie.
– Panie kolego! – zakrzyknąłem trochę do konia, trochę do chłopaka na jego grzbiecie – Wjeżdżamy tu busem, uważajcie! I żebyś mi się nie spłoszył! – rzekłem, klepiąc szkapę po szyi.
Jeździec pokazał dłonią znak „w porządku” i odszedł tym samym kłusem w kąt parkingu.
Mareczek jak wrócił, to my już byliśmy gotowi do załadunku. Oficjalna próba pozwolenia na wjazd spaliła na panewce, więc ruchy które wykonałem okazały się zbawienne. Po kilkunastu minutach byliśmy załadowani i gotowi do drogi. Z minutowym poślizgiem ruszyliśmy po resztę muzykantów, jedną muzykantkę i realizatora dźwięku, żeby zabrać ich ku przygodzie!
Droga mijała nam niezwykle przyjemnie, pomimo zacinającego deszczu i jeździe pod wiatr. Śniadanie zjedzone na stacji Orlenu wprawiło nas w dobry nastrój, którego nie mogła nawet popsuć pomieszana kolejność wydawanych jajecznic, niedosmażony bekon, czy awaria kosmicznych, takich tych, no, informatorów – komputerków odpowiadających za poprawność zamawianych posiłków. Nic nie mogło nas złamać tego dnia. Nic.
Ale nie mnie.
W trasie otrzymałem informację, że jeden z moich bardzo bliskich znajomych, ba przyjaciel i idol, ciężko zachorował po wizycie u mnie i został zawieszony w pracy. Do samego Szczecina zastanawiałem się, dlaczego tak się stało. Czemu nikt mnie nie uprzedził, że są pewne tematy, których należało z kolegą bezwzględnie unikać. Że nie wszystko co można pić, pić się powinno. Ale mleko się rozlało, znowu to ja zostałem tym złym i nic nie mogło mi już przywrócić naturalnej równowagi wyjazdowej. „Gdybym wiedział to co wiem. Gdybym wiedział to co wiem” kotłuje mi się do dziś. I ciągle w tyle głowy mam, co mogłem zrobić, żeby było dobrze.
Drogę umilały nam filmy, z tym, że problem był z doborem tytułu, który odpowiadałby wszystkim. Większość tytułów na pokładzie była już przez zespół oglądnięta, część pozostała nie znalazła poparcia wszystkich, więc stanęło na serialu „Chyłka”, który miał być złotym środkiem na zabijanie chyłkiem czasu. Serialu kryminalnego i polskiego. Ilość przekleństw jaka w nim padła zaskoczyła nawet mnie – człowieka o ponadprzeciętnej umiejętności używania słów wulgarnych. Ale chyba dobrze, że to zobaczyłem i wysłuchałem, bo taki chlew jaki leciał z telewizorka, powinien wpłynąć na mnie pozytywnie, ponieważ obiecałem sobie szczerą poprawę i ograniczenie wszelkich słów na k. oraz na ja pie. .
Do naszego celu wykonaliśmy jeszcze kilka szybkich postojów i nie było by o czym pisać, gdyby nie to, że u jednego z kolegów, na części podeszwowej jego buta, odkryliśmy kupę. Poruszyło nas to na tyle, że kilkanaście minut analizowaliśmy kto ją wydalił. Człowiek? Pies? Koń? Kosmita? Co innego podpowiadała analiza konsystencji, co innego wskazywał, lekko wyczuwalny smród, a co innego analiza trasy naszego „Kupiarza”. Ponieważ to ja odkryłem to coś, i to ja jako jedyny miałem chusteczki higieniczne, więc w nagrodę mogłem posprzątać. Fajnie jest znać swoje miejsce w szeregu. A mogłem być szanowanym weselnym akordeonistą…
Na dwie godziny przed miejscem naszego koncertowania część grupy posnęła. I była to ta część, która oponowała za oglądaniem serialu kryminalno – erotycznego „Emanuelle” z roku 1974. Pozostali wciągnęli się w wartka akcję i co chwilę słychać było chichot z miejsc zajmowanych przez miłośników kobiecej urody obdartej z tego, z czego można było legalnie kobiety obedrzeć w tych zamierzchłych czasach. Za scenę oskarową serialu uznaliśmy, przez aklamację, przeplatanie sceny kopulacji ładnej pani z brzydkim panem, z ujęciami przedstawiającymi dokładanie węgla do pieca lokomotywy. Nieźle miał ktoś namieszane pod czaszką, ja nie mogę. Po wszystkim, to znaczy po obejrzeniu wszystkiego, okazało się, że intryga była tak poplątana, że całkowicie się w tym wszystkim pogubiliśmy. Całe szczęście byliśmy już na miejscu i nie musieliśmy oglądać tego gniota jeszcze raz.
Miejscówka do grania koncertu była piękna, choć zlokalizowana jakby na uboczu miasta, przy kanale odrzańskim co prawda, ale od strony niczego. Miejsce nazywało się Stara Rzeźnia, a my zagościliśmy w miejscu, a precyzyjniej, w tej części rzeźni, w którym krowy były szczęśliwe. Taką to bowiem informację otrzymaliśmy od organizatora. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko przejąć to szczęście z panującej aury, w czym wybitnie pomogły nam przepyszny obiad oraz niecała, półlitrowa butelka jakiegoś płynu z ziemniaków, wypita na pięciu. Po takiej ilości mleka z tego nie było, jakby ktoś zapytał.
Swoje stanowisko ułożyłem blisko sali koncertowej, dzięki temu mogłem rzucić się w wir handlu, jednocześnie słuchając koncertu. A w chwilach wolnych kończyłem lekturę Kuby Żulczyka „Czarne słońce”, która mimo chęci spalenia jej po sześćdziesięciu stronach, wessała mnie niczym nienawiść, która zagościła w Gruzie. Koledzy grali, ja się oddawałem lekturze oraz śledzeniu zawodów o mistrzostwo ekstraklasy, od czasu do czasu podglądając czy na scenie wszystko gra. I grało! Pomimo długiej drogi przebytej przez Zespół Brutalnych Doświadczeń. Niezłą rzeźnię mam z nimi. Naprawdę! Niczym szczęśliwe ciele na niedzielę.
Po zakończonej sztuce Naczelny Wokalista, znany też jako Pan Poeta, tradycyjnie dokonał wpisów w zakupionym towarze, następnie popakowaliśmy graty i udaliśmy się do hotelu, ustalając po drodze miejsce spotkania w hotelowym barze, w celu dokonania lekkiej konsumpcji przedsennej, po której zrealizowaniu udaliśmy się na pokoje odespać trudy podróży i pracy w kulturze i sztuce. Czasu mieliśmy na regenerację pod dostatkiem, bo kolejny przelot, do Gorzowa, był krótki i mogliśmy się kisić na pokojach do południa. Ale nie wszyscy. Bo mnie, chłopca ukrytego w ciele modela, oraz pomysłodawcę Pana Doktora, a także operatorkę aparatu, który wkomponowano w telefon Iphone, pannę Zuzannę czekała sesja. A tak na poważnie, to kolega Grzegorz miał wizję, żeby zrobić do najnowszej płyty wkładkę, którą będzie moje zdjęcie w klapkach i szlafroku. Skoro tak, to nie wypadało mi odmówić, tylko zapakować szlafrok do walizki i oddać się pozowaniu. Zanim to nastąpiło, odbyłem poranną rozmowę z jednym znanym wokalistą ze stolicy, który poprosił mnie o pobudkę na galę boksu w niedzielny poranek, kiedy to w telewizji miała lecieć wielka walka wagi ciężkiej Króla Cyganów z Wielkim Murzynem z Alabamy.
Sama sesja przebiegła sprawnie i bezboleśnie. Złapaliśmy kilka znakomitych ujęć, które oddawały w pełni wizję doktora pod tytułem „Zbudź mię zanim pocałujesz”. Efekty wkrótce. Cała zabawa polegała na sfotografowaniu mnie, szlafroka, klapek i kwiatów. Kwiaty pożyczyłem z recepcji hotelu, bo to tam wypatrzyłem przepiękny bukiecik w wazoniku. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym podczas zabawy w modela nie miał przygody. A taką było poruszanie się windą bez karty. Bo żeby jeździć gdzie się chce, to trzeba było mieć przy sobie kartę wejściową do pokoju. A tej nie zabrałem i zamiast na drugim piętrze, wywiozło mnie na parter. Zdziwienie jakie zapanowało na recepcji i w holu hotelu, było zaskakujące. Ludzie z twarzy wyglądali na takich, którzy zobaczyli przerośniętego chłopa pod pięćdziesiątkę w szlafroku, klapkach, skarpetach z kwiatkiem w ręce. Niesamowite. Ja tam nic niesamowitego nie zobaczyłem. Obiegłem więc kłusem, który podejrzałem u koni jak wyjeżdżaliśmy, wzdłuż recepcji, ku najbliższym schodom, po których wgramoliłem się, jak na siebie i swój strój, błyskawicznie, żeby klatką schodową dostać się na piętro drugie, na którym czekali moi foto towarzysze. Ale po otwarciu drzwi okazało się, że zamiast klatki schodowej wparowałem na salę konferencyjną, gdzie odbywał się jakiś zlot kobiet w wieku średnim. Tym razem ja zdziwiłem się pierwszy, bo pomyślałem sobie, że na klatce schodowej jest jakieś magiczne spotkanie. I zwiałem. W podskokach, schodami w dół, wzdłuż recepcji, do windy. W niej, po raz kolejny przypomniałem sobie, że przecież nie mam karty i muszę szukać schodów. Pokłusowałem znowu ku recepcji i ze łzami w oczach zapytałem się, gdzie jest jakaś klatka schodowa prowadząca na drugie piętro. Pani pokazał mi ręką kierunek, patrząc z opadem szczęki na moją postać. Pokierowany odpowiednio zwiałem, tym razem galopem i po dotarciu na poszukiwany poziom hotelu, oznajmiłem swoim towarzyszom, że na dziś mam już dosyć.
W samo południe wyruszyliśmy dalej, żeby po godzinie z niewielkim okładem dotrzeć na miejsce noclegu. Zostaliśmy zakwaterowani w magicznym miejscu, jakim jawił się hotelik przy gorzowskim amfiteatrze. Pokoje mieliśmy ogromne, bez okien, które jak nie były sypialniami, stanowiły garderoby dla wielkich gwiazd z gminy, województwa, a pewnie i kraju. Po zakwaterowaniu ruszyliśmy na miasto, co mnie niezmiernie ucieszyło, bo miałem ochotę na małe piwo, może nawet dwa. Niestety lokal w którym wylądowaliśmy okazał się wziętą, miejscową cukiernią. Z zespołem nomen omen rockowym, w takim miejscu to mnie jeszcze nie widzieli. Pobraliśmy wszyscy ciastek, torcików i kaw. Szybko skonsumowałem swoje specjały, po których ochota na piwo mi nie minęła. Udałem się więc do miejscowej Żabki i jednak postawiłem na swoim. Mało tego, nawet jedno piwo wypiłem przed wyjazdem na koncert, a drugie przywiozłem do domu. Niesamowite, prawda?
Miejscowy dom kultury, żywcem wyjęty z połowy lat osiemdziesiątych, zlokalizowany w miejscu gdzie zawracają kruki i wrony, a przebiegające obok tory sprawiają wrażenie jakby zaraz do domu kultury miał wjechać pociąg towarowy z węglem z Rosji, tworzył iluzję magii i powrotu do przeszłości. Ale jak wszyscy dobrze wiemy, nie miejsce a człowiek i odpowiednie środki tworzą to prawdziwe coś. Miejscowi byli bardzo mili i przyjaźni, więc skoczyłem po brakujący element tej układanki i zakupiłem dwie, półlitrowe, butelki wódki, którymi mieliśmy wznieść toast za pomyślność koncertu, udany koncert, a to co zostanie wypić na lepszy sen. I to był strzał w jedenastkę.
Pierwszy i jedyny, bo na chwilę przed koncertem w depresję zaczął popadać wokalista. Może to z powodu kłopotów po obiedzie? A i tak wybrał nieźle, bo rosół z boczniaków był znakomity. Co prawda dorsz pod pierzynką brzmiał ryzykownie, ale wyglądał nieźle. W przeciwieństwie do ryzyka jakie ja podjąłem, zamawiając arabski specjał, którego prawie nie tknąłem, z powodu braku mięsa mielonego, o którym wspominano na ulotce opisującej moje jedzenie. Sam placek mączny z pieca nie przekonał mnie do siebie i obiadu nie zjadłem. Najlepiej trafili ci z zespołu, którzy postawili na pizzę. Poza Panem Doktorem, którego pizza miała nietrafione składniki. Ni jak nie zgadzały się one z tym co sobie wymarzył. Ten wyjazd był dla naszego basisty kulinarnie nie trafiony. A to obsuwa czasowa przy śniadaniu, a to pizza nie z tym, z czym sobie zamówił. No cóż, życie.
Na kwadrans przed godziną zero, poza nami, obsługą i rodziną Mareczka, nie było nikogo. A biletów w przedsprzedaży trochę wyszło. Niepotrzebnie się martwiliśmy. Wszyscy zainteresowani dotarli do godziny 19.10, w liczbie, która przy ilości koncertów odbywających się tego dnia na mieście, była zadowalająca, plus kilka osób które stanowiły jakoby premię za nasze przybycie. Dalej już leciało wszystko według szablonu: udany koncert, zadowalająca sprzedaż odzieżowo-książkowo-koszulkowo-płytowa, wsparta autografami Pana Wokalisty, pakowanie i po korekcie planów po koncertowych, które jeszcze rano miały nas zaprowadzić do czeskiego miejscowego pubu, ruszyliśmy na pokoje. W końcu cały hotel był tylko dla nas. I nikogo innego. Z drugiej strony, chcieliśmy wyjechać skoro świt, więc balety na mieście nie chodziły w grę.
Po dotarciu na miejsce wybraliśmy pokój z najlepiej działającym odbiornikiem tv, jako miejsce zespołowej schadzki. Tam, przy małym, baaa, bardzo małym co nieco, oddaliśmy się we władanie jakiemuś programowi telewizyjnemu, w którym ludzie mieli prezentować swoje umiejętności wokalne, przed znanymi autorytetami krajowej sceny muzycznej. Nawet niektóre autorytety rozpoznaliśmy z twarzy, niekoniecznie z ich dokonań muzycznych, które odkrywaliśmy z youtube podczas reklam. Nie były to dokonania rzucające na ryj, ale położyliśmy to na karb odsłuchu z telefonu i na słowo uwierzyliśmy, że oglądamy gwiazdy. I amatorów z talentem, bo za takiego, według gwiazd miał uchodzić jakiś młody kastrat o dziewczęcym głosie. I po nim wszystko się skończyło. Nawet skromna buteleczka napoju ziemniaczanego. Ale wtedy świat zawirował, Pan Poeta poleciał po kanałach jakby czytał Wiersze Wisławy noblistki ze Szymborga, szczęka mu opadła i rzekł:
– To jest to! Dzieci kukurydzy. Horror. Ale będą jaja! Oglądamy!
I były. Kukurydza robiła co chciała. Wycinała w pień ludność miejscowej wsi, a jedynymi których nie tykała, była grupa dzieci, która z tą kukurydzą kolaborowała. W połowie filmu przypomniałem sobie, że ja tę kupę już widziałem, a poza tym ma rano wstać na walkę bokserską o mistrzostwo świata i do tego obudzić znanego warszawskiego wokalistę, znawcę i miłośnika boksu. Leżąc w łóżku, które wyskoczyło ze ściany wcześniejszej garderoby, zamieniając ją magicznie w sypialnię, sprawdziłem godzinę walki głównej, nastawiłem zegarek na piątą rano i poszedłem spać.
O czwartej obudził mnie sms od Oficjalnej, że w Krakowie wieje, a ona nie może z tego powodu spać, i że jakbym był, to by pewnie mogła. To ją uspokoiłem, żeby się przełamała i spała pomimo braku swojego wiedźminka, poleżałem do pół do piątej i z tego leżenia zgłodniałem. Polazłem więc w okolice wejścia do hotelu, bo tam miałem wifi, odpaliłem kompa, złapałem TVP Sport i po sprawdzeniu poprawności odbioru polazłem do kuchni zrobić sobie kawę i obfite śniadanie. Tuż przed walką obudziłem telefonicznie kolegę ze stolicy, pożegnałem klawisza Michałka, który miał pociąg do Gdańska o siódmej i czekałem zrelaksowany na walkę wieczoru. I kiedy już miała się rozpoczynać, przyszedł Pan Poeta i powiedział, że już nie śpi i żebyśmy poszukali kanału z boksem na telewizorze w jego pokoju. Znaleźliśmy po chwili szukania i mogliśmy się przenieść na najbliższą godzinę do Las Vegas w Kalifornii. Tak też uczyniliśmy, patrząc z opadającą coraz bardziej szczęką na wychodzących bokserów, którzy prezentowali się podczas tego wyjścia prześmiesznie. Dwa korona wirusy, biały i czarny. Przy czym prawda o tym, że czarny jest czarny wyszła na jaw jak zrzucił przebranie kosmity w ringu. Co oni palą jak to wymyślają? Do dziś nie ustaliliśmy.
Sama walka była prawdziwą arią na cztery rękawice. Przez pierwszych kilkadziesiąt sekund dostrzegliśmy przewagę po stronie boksera o murzyńskich korzeniach. Miał w oczach kurwiki, napakowane muskułami ciało i tańczył w ringu jak Romek Kostrzewski z Kata na scenie. Sytuacja uległa zmianie w połowie pierwszej odsłony. Murzyn posmutniał, król cyganów, który wcześniejszym wyrazem twarzy wszystkich ocyganił, zmienił mimikę na „ja cię zaraz dopadnę i ci dodupcę”, po czym zaczął zdecydowanie przeważać. Przeważał już do końca meczu, tłukąc byłego mistrza na kwaśne jabłko, że aż mu krew uszami poszła. W siódmej rundzie było po wszystkim. Ręcznik na ringu uratował czarnoskórego zawodnika od bolesnego nokautu, a cyganom świata ogłosił, że teraz Cygany Pany, ajeja eja o!
Równo z werdyktem powstała świetlista kapela, żeby zbierać się do powrotu na rodziny łono. Po szybkim śniadaniu, siedzieliśmy wygodnie w busie i popędzaliśmy Remika do odważnej jazdy, na którą liczyliśmy na pustej drodze szybkiego ruchu. Remik gnał ile fabryka dała, tracąc co godzinę tylko kwadrans w stosunku do tego, co wyliczał gogle maps. Czyli było nieźle. Żeby strat nie powiększać, ograniczyliśmy postoje do minimum. Drogę urozmaicał nam, puszczony w ramach pokuty, przepiękny przez pierwsze siedem minut, film o świętym Ignacym Lojoli. Było to chyba odczynianie audio-wizualnej części pojazdu z wcześniejszego erotyka. Tak bywa, kiedy pod jednym dachem zderzą się ludzie o mocnych charakterach.
Kiedy Ignacy zrobił swoje, zaproponowałem nieśmiało, żebyśmy wreszcie odsłuchali najnowsze dzieło zespołu, bo mieliśmy to zrobić od czterdziestu godzin. Czas leciał nieubłaganie, a to co miało być priorytetem, było odsuwane w czasie. A ten się kończył. Moja propozycja została zaakceptowana. Po każdym kawałku następowała krótka dyskusja co się podoba a co nie w prezentowanych utworach. Najbardziej konkretny był Pan Wokalista, orzekając innym co kawałek:
– Może być. Następny.
I wszystko było pięknie, do utworu numer ileś tam. Co prawda już drzemałem, bo wczesne wstawanie wychodziło mi bokiem, a i niezwykle spokojne utwory zabierały moją świadomość w objęcie Morfeusza. Wtedy doszło do zderzenia dwóch gór lodowych, dwóch głównych postaci odpowiadających za ostateczny obraz dźwiękowy płyty.
– Ale nie będziesz mnie namawiał, żebym powiedział, że to co mi się podoba to mi się nie podoba!
– Ale posłuchaj tego. Te fleciki to straszna kupa.
– Dobrze. Wytniemy. Ale nie mów mi co ma mi się podobać!
– Przecież nie mówię. Ale…
Piękna to była potyczka o ostateczny kształt utworu. Żeby zobrazować poetyckość tego dialogu, usunąłem wszystkie kurwy i inne wyrazy nie licujące z potęgą sporu. I skróciłem to dziesięciominutowe spieranie się do trzech linijek. Kto ma rację? Na czyim stanie? Dowiecie się Państwo lada chwila. I to Wy ocenicie to, co po kilku latach milczenia wyszło z zespołu. Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, nowe niedługo będzie się kręcić!
Do zobaczenia w Krakowie! 29.03.2020 w klubie Kwadrat, na premierze nowej płyty. Pa!
Ps. Aha. Dojechaliśmy w dobrym czasie, pomimo fatalnej pogody i wiatru w plecy. Jak to niestety często się zdarza pielgrzymom kultury i sztuki.