Świetliki. Gdańsk, Łódź, styczeń 2020.
To, żeby wybrać się ze Świetlikami aż nad morze, wyszło samo z siebie. Albo inaczej, było pokłosiem naszych wcześniejszych spotkań i wzajemnego zaakceptowania. W pewnym momencie swojego żywota, poza byciem fanem grupy, zostałem niespodziewanie ich sklepikarzem.
Doszło do tego zupełnie przypadkowo, podczas koncertu w Pięknym Psie, jeszcze na Bożego Ciała 8. Zakolegowany wcześniej z Panem Poetą, wydawałem się więc odpowiedzialnym oraz odpowiednim kandydatem na obsługę świetlistego stoiska.
W Psie poszło mi nad wyraz dobrze, a i sprzęt pomogłem zapakować do busa, więc kandydatura sklepikarza – fizycznego została mi zaproponowana – jak tylko będę chciał i kiedy będę chciał.
To był początek roku 2019, a pod koniec tegoż roku znowu stanąłem „za ladą” w krakowskim Zaścianku, a dzień później w tyskim klubie jakimś tam. Sklep rozbuchałem do maksimum, dając ludowi poezję, muzykę i odzienie. A wszystkiego miałem w ilościach pchających mnie w dalszą współpracę. A ta układała się znakomicie bo „nieprzysiadalny” poeta zrobił się u mojego boku poetą „przysiadalnym” i zakupy okraszał wpisami, podpisami a nawet rysunkami, co podnosiło naszą sprzedaż na zadowalający mnie poziom.
Z początkiem roku 2020 wypadł nam wyjazd za miasto. Do Gdańska oraz Łodzi. Nie zastanawiałem się długo, bo przebywanie z ludźmi kultury zawsze mną kręciło, a jeśli ci od kultury jeszcze są w piątce twoich ulubionych zespołów, to nie można nie skorzystać z okazji, żeby ruszyć z nimi w świat. Pomiędzy koncertami dostałem też zadanie zmobilizowania wokalisty do wytężonej pracy nad płytą i po kilkutygodniowych podchodach mogłem zameldować światu, że i to zadanie udało się wykonać.
Wyprawę nad Bałtyk rozpoczęliśmy wcześnie rano, odbierając sprzęt z zespołowej próbowni w ostatniej chwili, która miała nastąpić o godzinie ósmej, bo wtedy teren z którego startowaliśmy opanowywała cesarzowa fitnessu, jej chudość Chodakowska. Z bazy wyruszyłem, patrząc od przodu busa, z kierowcą Remikiem, doktorem Grzegorzem, Tomkiem, psem na VAT i poprawnie zapłacony podatek, Zuzką która na koncertach skrzypi pięknie, Jackiem „Pistoletem” akustykiem. Usiadłem w ostatnim, pustym jeszcze rzędzie, zajmując, zgodnie z arkanami kultury najdalsze miejsce. Niestety, nie trafiłem z wyborem i kiedy poeto – wokalista wsiadł, zrobił wielkie oczy, jak rozpruwana strzyga i powiedział:
– Eno. Siedzisz na moim.
Gorszego wejścia w busa nie mogłem sobie wymarzyć.
„Gdyby wszystko było inaczej, gdyby było odwrotnie, mógłbyś siedzieć, tak jak ja teraz siedzę, mógłbyś siedzieć przy oknie” – przebiegły mi przez głowę słowa piosenki Kultu, przez plecy przeleciały krople zimnego, wielkiego potu a przez myśl, że to już koniec. Na samym początku. Bo za takie coś, to nawet Banana z Kultu wywalili.
– Przepraszam. Już się przesiadam. – zaskomlałem chcąc dostać szansę na poprawę.
– A siedź se. Stąd będę miał bliżej na fajkę jak staniemy. – przyszły noblista pokazał swoją klasę, choć nie wierszem.
Ostatni wsiadł Marek od hałasu czynionego perkusją i ruszyliśmy z kopyta. Do drugiej stacji Orlenu na płatnym odcinku Kraków – Katowice, gdzie dokonaliśmy śniadania, uzupełniliśmy płyny i odbyliśmy pierwsze zebranie, na którym doktora od basu, i nie tylko, wyprowadziliśmy z równowagi, podając nazwiska proponowanych recenzentów nowej płyty Świetlików. Doktor dostał szału i nas poustawiał po kątach, pokazując swój samczo – alfi charakter. Mareczek się zjeżył, obszczekał samca alfa, a ja z poetą, jak kundle, opuściliśmy nisko głowy, chichrając się do podłogi. Reszty chyba zebranie nie obeszło jakoś wielce.
Kolejne kilometry zjadaliśmy przy fantastycznym kinie akcji, gdzie główny aktor o ciemnej karnacji, czyli murzyn, grał siebie oraz swojego syna. Ich walka wręcz na motocyklach terenowych przejdzie do annałów moich filmowych wspomnień z szufladki „nie do odzobaczenia”. Ponieważ od środy atakowała mnie grypa, emocje filmowe na pokładzie busa rozchwiały mi umysł, a dwa wypite ukradkiem piwa rozleniwiły mocno, końcówkę przespałem. Na szczęście po obudzeniu się przekazano mi informację uzupełniającą, że dobro jak zwykle wygrało ze złem i od razu poczułem się lepiej. Tym bardziej, że kolejną propozycją filmową miał być wiedźmin.
Ale kiedy zobaczyłem rozpiskę odcinków na ekranie pokładowego odbiornika TV, a przy nich napis The Witcher, to mi się przykro zrobiło, bo chciałem Wiedźmina a nie Wiczera. Jednak kiedy tylko film ruszył, okazało się, że Wiczer to jednak Wiedźmin i mogłem zanurzyć się w fajnym serialu. Zanurzyliśmy się zresztą wszyscy, jak czas pokaże, przez calutką trasę.
Oglądanie filmu po raz kolejny, do tego w miłym, kilkuosobowym gronie powoduje, że odkrywasz na nowo widziane wcześniej postaci, dostrzegasz wyraziściej szczegóły, które za pierwszym razem przeoczyłeś i inne takie tam. Zanim dojechaliśmy do Gdańska, Jacek przekonał nas do głębszej analizy postaci Myszowora, którego tydzień wcześniej zignorowałem jak amator. Dzięki temu Myszowór stanął na podium naj naj fajowszych postaci z serialu Wiedźmin, obok Geralcika i Yenuni. Zaraz za nimi byli Jeż, strzyga i znienawidzony i opluwany przez wszystkich Szczurołap, którego brzydota i charakter nas mierziły okrutnie i nie został fajowy tylko głupi.
I w taki sposób minęła nam podróż do Trójmiasta. Połowa serialu była za nami, a przed nami już tylko robota. Powitani przez Bronkosława od Karrota, połapaliśmy swoje obowiązki i na kilka chwil przed sztuką oddaliśmy się smakowaniu dwudziestojedno letniej whisky, której spożywania uczył nas patolog. Czy patomorfolog? Następnym razem sprawdzę, jak to jest naprawdę. Po wypiciu połowy trunków postanowiłem wspólnie z organem skarbowym odciąć zespół od alkoholu i dokonaliśmy ukrycia procentów pod wersalką. Jak dzieci…
Klub mnie urzekł klimatem, gabarytami i nowoczesnością. Od samego początku przy moim stoisku trwał wzmożony ruch, kieszenie wypełniały się banknotami, a z pudeł ubywało. Na koncert dojechali moi znajomi z Trójmiasta, Marta, która po usłyszeniu pierwszych dźwięków oddała się słuchaniu moich kolegów muzyków, oraz Karol i Maciek, którzy nieodstępowali mnie na krok. Na butelkę, na fajkę. I czas płynął jak Wisła do morza. Bajkowo.
Do połowy koncertu. Kiedy to do Karola podszedł gość, że coś mu nie pasuje. Więc Karol go obśmiał i przekierował do mnie. Do kierownika sklepu.
– Słucham kolegi. W czym rzecz? – zapytałem poetyckim językiem, do czego obligowało mnie reprezentowanie zespołu z którym przybyłem.
– Szanowny panie. Chciałem dokonać zwrotu książki, gdyż propagowane ze sceny treści kłócą się z moim światopoglądem oraz spojrzeniem na życie. – wypalił równie poetycko młody, może dwudziestopięcioletni klient przebrany za inteligenta.
„Że co kurwa?” – już niepoetycko przelała mi się przez głowę myśl, bo myślałem, że kogoś lekko chyba pojebało, ale udając przejęcie spuściłem wzrok niczym pensjonariuszka dziewczęcego gimnazjum prowadzonego przez siostry zakonne bose i widząc, że poezja jest jeszcze nie rozpakowana, postanowiłem szybko zamknąć temat zwrotu. Ale on był szybszy.
– To co? – wybudził mnie z letargu.- Odda mi pan pieniądze.
– Ależ oczywiście! Sklep nie odpowiada za treści które padają ze sceny. Ale skoro pana coś ukłuło w samo serduszko, a książka jest nie rozpakowana, reklamacja zostaje uznana a zwrot trzech dych niech się dokona.
– Dziękuję. – odparł klient.
– Żegnam! – odparłem ja przekazując banknoty.
„ Co oni tam wygadują?” pomyślałem, czując w kościach, że niedługo stanę się nie tylko sklepikarzem ale i ochroniarzem trupy. Jednak dalszych lamentów reklamacyjnych ze strony klientów nie było i mogłem się piwem lanym oraz czerwonym Marllboro z miękkiej paczki uspokoić.
Nie na długo. Kolejny był chyba samobójca. Ale kupił i tym ukoił moje skołatane sumienie. A było to jakoś tak:
Od dobrej pół godziny kręcił się przed moim stoiskiem, elegancko ubrany, w marynarkę i kapelusz, pan w wieku średnim. A to wlazł na salę posłuchać zespołu, a to przeparadował mi przed ladą, nerwowo rzucając spojrzeniem na moje fanty, i tak kilkanaście razy. Oceniłem go jako osobowość o wysokim stopniu niezdecydowania, kiedy w końcu usłyszałem jak mówi do moich pleców:
– Przepraszam pana serdecznie. Mogę przeszkodzić?
– Oczywiście. W czym mogę służyć! – wypaliłem ładnie, bo jako sprzedawca wierszy pisanych i śpiewanych musiałem wypalać ładnie. Choć mając też w asortymencie koszulki z gołą babą, mogłem być tez chamem. Ale nie chciałem.
– Drogi panie, poszukuję takiej płyty, grającego tutaj zespołu, po przesłuchaniu której będę mógł popełnić samobójstwo!
– Że jak kurwa???!!! – szepnąłem sam do siebie, dając sobie czas na analizę posiadanej muzyki, żeby doradzić profesjonalnie, i odpowiedziałem, już po nowohucku – Sromotę se pan weź.
– A ile taka płyta kosztuje? – zapytał, jakby przed śmiercią samobójczą miało to mieć jakiekolwiek znaczenie.
– No pięć dych. Ale to dwie płyty. – odparłem, nie wychodząc ze zdziwienia, które mną szarpało.
– Tylko po co mi dwie płyty, skoro po przesłuchaniu pierwszej się zabiję? – to chyba była próba targowania.
– Bo może – tu zbudził się we mnie terapeuta, pies na samobójców – po przesłuchaniu pierwszej, stwierdzi pan, że zanim skończy ze sobą, to jednak posłucha też drugiej płyty?
– No nie wiem. Plan jest na śmierć po przesłuchaniu jednej. Druga może to zaburzyć albo wręcz odłożyć w czasie niepotrzebnie.
– No to nie wiem. Pinć dych. Taniej nie będzie. – skończyłem dywagacje, zapominając nawet o ty, że album jest trzypłytowy. W sprawach życia i śmierci takie szczegóły schodzą u mnie na plan dalszy.
Desperat kupił proponowaną płytę i śmiejąc się radośnie odstąpił od mojego miejsca pracy, zostawiając mnie nad rozmyślaniem o psychicznych problemach tych znad morza i tych z gór.
Sklep na koncert w Gdańsku został doposażony w rarytasy. Tak nazwałem to, co przywlekł po przeszukaniu piwnicy nasz gitarzysta. Żona kazała mu wyrzucić koszulki na śmietnik, a on dołożył mi je do sklepu i postanowiliśmy te rarytasy opędzić na stawce dwukrotnie przebijającej to, co do tej pory miałem. Mieliśmy nawet koszulkę Pudelsów, matulu miła. Dzięki Tomusiowi mój sklep stał się straganem. Ale…
Koszulki z wielką gołą panią wyszły wszystkie dwie. Pierwszą zakupił chłopak z Pisza na Mazurach, który od dziesięciu lat tyrał na wyspach brytyjskich, a na koncert specjalnie stamtąd przyleciał. A ponieważ uważał się za fanatyka, pomstując na cenę i na mnie, koszulkę kupił. A jak mu jeszcze powiedziałem, że Pan Poeta po koncercie zakupy podpisze, a i inni członkowie naszej trupy może też, to stwierdził, że mnie chyba pojebało, bo oni nigdy nie podpisują.
– Nigdy, to było jak mnie nie było. – odparłem koledze, kładąc na karb swój wiedźmiński honor o wiarę w trupę świetlistą.
I stało się. Zaraz po skończeniu spektaklu muzyczno – papierosiano – poetyckiego, zespół stawił się w okolicach sklepu i oddał się we władanie rozanielonej publiczności.
Po wszystkim miałem już dość wrażeń, ale postanowiłem z Karolem i Maćkiem podjechać na małe piwo do jakiejś wybornej piwiarni. Po zapakowaniu w busa i przeliczeniu zespołu, oraz ustaleniu gdzie mam nocować, udałem się na miasto. Lokal w którym wylądowaliśmy serwował piwo znakomite, choć swoją przytulnością przypominał mi lokale szóstej kategorii na Kazimierzu. Klimat jednak miał fajny, z głośników leciała dobra muzyka, a towarzystwo moje było z najwyższej nadmorskiej półki.
Około godziny drugiej, umęczon jak Poncek Piłat, wylądowałem w swoim jednoosobowym pokoju z mocnym postanowieniem wyspania się za cały dotychczasowy trud i kierat w jaki się wpędziłem po śmierci mojego taty ukochanego. Ułatwić mi to miały późny wyjazd, ustalony na godzinę 10.45 oraz podawane do 11.00 śniadanie.
Ale wyszło jak wyszło. Wstałem o siódmej i targany wyrzutami sumienia, że będąc kilka kilometrów od piaszczystej plaży z lenistwa mógłbym jej nie zobaczyć, zerwałem się na wczesne śniadanie, po którym ruszyłem miejscowym tramwajem do Jelitkowa. Żeby połazić po piachu i poczuć smagnięcie bryzy na swojej twarzy. Wszystko ogarnąłem w półtorej godziny i spełniony udałem się na miejsce odjazdu. Zdążyłem jeszcze wysłać wiadomość do Kazika, że mógłbym mieszkać w takim Jelitkowie, bo kiedyś dyskutowaliśmy o tym gdzie, poza domem, moglibyśmy zamieszkać. Więc napiszę, że w Jelitkowie obok pętli mogę.
Nasz busik był zaparkowany naprzeciw rzędu starych garaży. Takich z lat siedemdziesiątych, krytych papą i zamykanych na grube, zardzewiały kłódki. Co mogły kryć ich wnętrza nawet nie byłem sobie w stanie wyobrazić, kiedy nagle, dziarskim krokiem do garażu naprzeciw naszego busa podszedł stary staruszek. Stary i schorowany. Miał takiego parkinsona, że trząsł się jak galareta bez odpowiedniej ilości żelatyny albo piersi Pameli Anderson biegnącej po plaży i plaskającej swoimi cycami, plask, plask, na lewo i prawo.
Kiedy po kilku minutach walki z kłódką, wielką jak pół mojego plecaka, otworzył drzwi swojego garażu i po dokonaniu tego czynu, wtarabanił się do samochodu osobowego, zamarłem z wrażenia. I kiedy odpalił auto, to i z przerażenia. Bo nasz pojazd był w pobliżu i mogło mu grozić coś niedobrego.
Ale dziadzio, nad podziw sprawnie wyjechał z ciasnego garażu, pociągając za sobą jedynie starą łopatę i grabie, które przy okazji przywaliły w bok auta, potem w podwozie, a potem rozjechane stanęły dęba i upadły. Ocipłem na ten widok, a żar z palonego papierosa oparzył mi opuszki palców i dobrze zrobił, bo myślałem że śnię.
Poprosiłem naszego kierowcę Remika, żeby czem prędzej przestawił auto, a sam ruszyłem na pomoc grabiom i łopacie, stawiając je na baczność w garażu. Pan galareta był zaskoczony moją grzecznością, wypadek zwalił na karb zbyt blisko zaparkowanego busa, pozwolił mi zamknąć wrota i powiedział:
– A bo ja to jestem nie stąd.
– A skąd?
– Z Lublina. Bo ja panie, to jak ruscy weszli do nas w czterdziestym czwartym, to złapałem za broń i po lasach się z nimi goniłem. I jak mnie złapali, to za karę zesłali tu, nad morze, do roboty w pegeerze. Za karę! Było ciężko. Bardzo ciężko. Ale jak już swoje odrobiłem, to i zostałem. Na zawsze.
– O rany! Z Lublina! Nasz kolega też jest z Lublina. Ale pan przeszedł w życiu. Ja nie mogę. A jeździć się pan nie boi? – zagaiłem patrząc jak dziadziunio wtacza się do auta będąc, tak jakby, non stop pod działaniem prądu o bardzo wysokim napięciu. Prądu który skutecznie pobudza galaretę.
– A czego mam się bać? Jak mnie tylko dziady nie zastawią i sobie nakręcę, to już dalej idzie!
– Cudownie! To z Bogiem. Do widzenia. – pożegnałem nowego znajomego i pobiegłem do naszego busa, żeby poprosić Remika o szybką ucieczkę, bo jestem człowiekiem małej wiary w kierowców mających już swoje lata i choroby na karku. Zwłaszcza te widoczne.
Przelot na trasie Gdańsk – Łódź upływała nam z oczami wlepionymi w przygody Geralta z Rivii. W pewnym momencie Pan Poeta Wokalista, zaczął łapać się za głowę i mówić:
– Niemożliwe! To jest niemożliwe!
– Marcin spokojnie. – zwróciłem się do starszego kolegi – Musisz w to uwierzyć. Ta historia jest oparta na faktach. Po-wa-żnie!
Nie wiem czy go przekonałem, czy też nie, ale jak tylko strzyga rozłupała czarodziejowi-dupie korpus, a jego flaki wypłynęły na zamkową posadzkę, poczułem głód. Nie tylko ja. Wszyscy. Dlatego zarządziliśmy popas na najbliższej stacji.
Trafiliśmy znakomicie, bo stacja miała swój bar z jedzeniem typowym dla naszego kraju. Koledzy przede mną poszli w fasolkę po bretońsku, a ja…
– Jest zestaw Myszobora? – zapytałem jak już nadeszła moja kolej zamawiania.
– Że co? – starsza pani, pracująca na sprzedaży w barze, zapewne z jakiejś wioski obok stacji, zdziwiła się lekko – Chyba nie. Są flaki.
– Flaki! – oniemiałem z zachwytu – Flaki strzygi? – oczy pani się znowu otwarły na full, więc zacząłem tonować swoje potrzeby – to poproszę flaki i bułeczkę i herbatkę.
Prawie wszyscy z nas poszli w polskie klasyczne dania, tylko Zuzia wymyśliła sobie zestaw fit, który krył się pod skromną nazwą, zestaw osy, czy jakoś tak. No i dostała nasza pszczółka kopę frytek, smażone na głębokim tłuszczu kawałki kurzych piersi i marchewkę. Fit dla pracowników pegeeru.
Po konsumpcji przepysznych flaków na wiedźmińską modłę, bo bardzo pikantnych, dociągnęliśmy do Łodzi wiedźminując się dalej. Dotarliśmy, jak zwykle, punktualnie. Klub TU, mieszczący się w starej kamiennicy, w mieście Łodzi, od razu wprowadził mnie w stan depresji. Czułem się jakbym przez zły portal przelazł. Nie mam widać szczęścia do portali i serca do starego budownictwa. Jak jeszcze wspomnę, że nasz backline transportowało się ręcznie, przez wąską klatkę schodową na wysokie piętro, to może choć jedna osoba nad moim i kolegów losem zapłacze. Bo my nie mieliśmy czasu na płacz, robota była do zrobienia.
O ile klub odebrałem wizerunkowo nienajlepiej, to cała reszta była na najwyższym poziomie. Od przepysznego obiadu, dobrze brzmiącej salki i zimnej wódeczki, do naszych, wzniesionych na wiedźmiński poziom, humorów. Doszło nawet do powstania nowej piosenki, na nową płytę, „Wiedźmin zrucha Myszowora, jak już na to przyjdzie pora”, której tekst jest dokładnie taki:
Geralt srelart
Pies na baby
Pies na strzygi
Gwałci żaby
Zjada rzygi
I sarence nie przepuści
Na Yennefer też się spuści
Geralt srelart
Geralt z Rivii
Geral srelart
Wiedźmin sredźmin…
Tekst jest już w Zaiksie, a nut nie podam, bo jeszcze ktoś nam pomysł ukradnie.
Kiedy nadszedł już czas występu, wystarczyło tylko poprzestawiać oświetlenie, żeby światło nie wybiło muzyków, jak wybijało w filmie strzygi i ruszyło show. Do czasu, bo poza byciem sklepikarzem, musiałem się przeistoczyć w ochroniarza, bo ktoś się nam na zaplecze przedostał. Po wywaleniu intruzów, sklęciu ich na czym świat poezji stoi, oddaliłem się tanecznym krokiem na swoje, otoczone zapachem smażonego oleju, stanowisko.
Aplauz po koncercie nie miał końca. Stojący przy mnie wokalista, który magicznie przeszedł przez publiczność, darł się w niebogłosy:
– Więcej bisów nie będzie! Myśmy tu przyjechali płyty sprzedawać! Kupujcie, bo nie ma czasu!
Po pięciu minutach oklasków na stojąco, kto miał kasę ruszył na zakupy i po autografy. W tym czasie zespół się popakował, ja się pozwijałem, przy pomocy miejscowych zapakowaliśmy busa i przez KFC ruszyliśmy do domu. Do Krakowa i Nowej Huty, kończąc ostatnie dwa odcinki Witchera.
Ostatni odcinek, podobnie jak w domu, przespałem. To co? Do trzech razy sztuka? Chyba tak.