13. Poznań 16.11.2019

13. Poznań 16.11.2019

Drogę na Poznań odbywałem w komforcie. Prawie pełnym, bo u szefa Pewusa nie można popijać browarów, których picie podczas podróży sprawia, że droga mija szybko i radośnie, zwłaszcza pracownikom fizycznym o nieokreślonym ilorazie inteligencji, dwa, leciał jazz, którego podstawę, i jednocześnie instrument wiodący stanowiła trąbka. Broń Boże, że ja mam coś do jazzu, trąbki i tym podobnych. Ale chciałem wykorzystać podróż na pisanie, a przy tym popierdywaniu ni jak się nie dało.

Ekipę naszego czołgu stanowili: Janek, Marusia, Grigorij, Tomuś i Hermaszewski. Wróć. To nie ta historia. Przecież jechaliśmy autem, ba, limuzyną, więc i skład był inny. Czyli od przodu: Dyrektor numer jeden, Pewu. Obok niego mękoła, maruda, nudziarz, bajkopisarz i wszędzie wtykający swoje dwanaście groszy matoł, czyli ja. Drugi rząd, trębacz, broń Boże nic do trębaczy nie mam, Kultu, młodziutki Zdun Jan. Po jego prawej Ania, kierowniczka, dyrektorka, sprzedawczyni, jedynego w swoim rodzaju sklepu trasowego Kultu. I na kanapie na samym końcu, w pozycji leżącej transportował się z nami drugi Dyrektor numer jeden, piosenkarz, wokalista, autor tekstów, muzyki, światowej klasy saksofonista, aktor, mąż, ojciec i dziadek, Kazimnierz.

Jakość podróży podniosła się wielce po zmianie rodzaju odtwarzanej muzyki. Co prawda przenieśliśmy się do Maroka, ale dzięki jazgotowi jaki mi zaserwowano, zrozumiałem dlaczego można węże, model kobra, ujarzmić, czyli zaczarować, ogłupić, inaczej mówiąc poddać hipnozie. Sam byłem bliski wicia się po aucie jak węgorz. Uratowały mnie telefony od przyjaciela, jak mogę teraz nazwać nawiązywane z Piotrkiem rozmowy telefoniczne. Po nich wszytko było już tylko lepiej. Muzyka wskoczyła na odpowiednie tory i dojechaliśmy pod poznański hotel szczęśliwi, uśmiechnięci i gotowi do ciężkiej pracy, jaka nas czekała. Aha, najlepiej pisze się przy muzyce reggae, czyli rege.

Poznań. Ojczyzna Kult Turystów z całego świata, ze stolicą w Kultowej, lokalu którego wystrój świadczy o wielkiej miłości i szacunku do zespołu Kazika. Koncerty w tym mieście są też sygnałem dla nas, robotników fizycznych, że lekko nie będzie. W końcu Kultu Turyści uwielbiają latać, a jeśli do tego na koncercie gości ich duże grono, to mają ułatwione startowanie i korzystają z tego bez ograniczeń. W Poznaniu łączą też siły z bywalcami Kultowej, więc odbywają się też naloty dywanowe.

Wyprzedzę teraz chronologię wydarzeń, i w tym miejscu napiszę kilka słów o lotach na poznańskim koncercie.

Najwięcej lata Antonowów, czyli ciężkich i wielkich samolotów transportowych. Szczególnie ten z napisem Kazio na burcie, lata często i jest zawsze przeładowany. Wylądować go musimy zazwyczaj dwuosobowo. Z jednostek niewiele mniejszych latał, skromnie tym razem An Ptak, An Schab, myśliwce Ciesielski, Ciesielska, o której przelotach nad swoim kawałkiem nieba marzy Guma, i inni, których nawet wymieniał nie będę, bo bym do śmierci nie zdarzył. Oraz trafiały się też jednostki noł nejmowe, które otaczaliśmy też należytym wsparciem, jak swoich.

Poznań, to po Warszawie i Katowicach miasto, które gromadzi największą liczbę gości na zapleczu. Z gości tych lider wyłapuje czasem perły i dając im mikrofon, wypuszcza je przed wieprze, jako współwokalistów wybranych przez siebie utworów. W Poznaniu taką perłą jest Jagódka, która w utworze ” Kochaj mnie a będę twoją” wyśpiewuje w refrenach wskazaną partię wokalną.

Ale zanim pojawiła się na deskach scenicznych obok Kazika, przyprawiła co wrażliwszą część naszej bandy, tak, tak, mamy też kilku wrażliwych mężczyzn w grupie, o palpitacje, migotanie komór i skok ciśnienia poza normy dopuszczalne u osób zdrowych. Otóż, podczas próbowania swojej części, Jagódce odebrało głos. Pierwszy o mało co nie wykorkował Guma. Taki wrażliwy! Choć słyszałem też, że mógł wykorkować z innych powodów, a nie z przewrażliwienia, bo dzień wcześniej go podobno poniosło. I tą chwilą chciał zagrać jak wytrawny pokerzysta. Ale ja w to nie wierzę.

Po przepłukaniu gardła wodą niegazowaną, nasza nadzieja polskiej wokalizy, podjęła próbę numer dwa. I znowu sytuacja się powtórzyła. Robiło się niebezpiecznie. Pierwszy spanikowałem ja, i rwąć sobie włosy z głowy, pomimo nakrycia jej czapką, ale w stresie tak bywa, że robimy rzeczy niemożliwe, zacząłem biegać przed sceną, krzyczałem w niebo głosy, ” Zmiana! Zmiana! Guma wchodzisz!”. Bo Guma jest wszechstronny i jeśli nasz gość by nie mógł, Grzenio zamieniłby się w wokalistkę, bo był czas żeby mu brodę zgolić, w sukienkę przebrać i rzucić w paszczę lwom. A on by tym lwom jesień epoki przedlodowcowej zrobił. Z paszczy.

Jagoda na mój atak paniki zareagowała spokojem godnym profesjonalistki i powiedziała, że na koncercie będzie dobrze. Jeszcze profesjonalnej zareagował Grzesio, który zaproponował wokalistce terapię lekami Janka Grudzińskiego, albo jako alternatywę, leczenie w pokoju odosobnień, w którym chciał przeprowadzić jakąś pionierską terapię, o której wstydził się opowiedzieć, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem, gość się zawstydził, a ja do dziś nie wiem o co kaman.

Po próbie połączonej z niezłym obiadem, wróciliśmy na pokoje z zespołem, żywo dyskutując o wielu ważnych z naszego punktu widzenia sprawach. Z punktu widzenia lidera, sprawy te były tak mało istotne, że miał nas dość. Ale Jeżyna z pod Cieszyna, powiedział mu żeby zaczął jeździć z zespołem albo bramką, bo go życie ziemskie omija szerokim łukiem. Lider decyzji nie podjął, chyba się wacha.

Po dwóch godzinach byliśmy z powrotem na miejscu pracy. Akurat skończył grać support, więc nawet nie popatrzyłem co w trawie piszczy. Z gości był Premio Lembio, czy jakoś tak, wokalista i gitarzysta Kabaretu Platforma. Maggie, żona Glaza z córką, i pewnie ktoś od Ghoesa, bo to w końcu na jego terenie odbywały się zawody muzyczne i jako gospodarz, Tomo dostał najwięcej wejściówek. Stan osobowy uzupełniła Kasia, żona Seby, którą widzieć jest mi zawsze niezwykle miło.

Z piętnasto minutowym opóźnieniem ruszyła maszyna po szynach ospale, a na jej czele stało sześciu bramkarzy. Bo ekipę podstawową czteroosobową uzupełnili Pancerny i Kozi. W niektórych miastach zwiększamy stan posiadania naszej siły ognia z czterech osobników do sześciu. Ma to związek z liczbą klienteli, wielkością sali oraz przewidywaną ilością i jakością lataczy.

O tym, kto i jak i pod jaką marką latał, wspomniałem powyżej. Z innych zapamiętanych wydarzeń, na które nie żal mojego i waszego czasu, wspomnę o udanym występie Jagody, potem Gumy, Darka i oczywiście moim, wraz z Księciuniem. Z tym, że teraz już nie będzie tak słodko, że nas dmucha Kołodko, bo skoro dostałem palec, to czas wziąć całą rękę i udoskonalić nasz szoł. Oczywiście nie będziemy po scenie popierdalać jak motorki, nie przebierzemy się za mózgów masturbację, czy Onanów. Na to nie liczcie. Przy Totalnej trzeba się skupić i słuchać uważnie, bo kompilacja i wybór słownictwa jest kierowana dla słuchacza mądrego, oczytanego, i inteligentnego.

Po przeczytaniu tego co napisałem wyżej, oświeciło mnie dlaczego ja z tej piosenki nic nie rozumiem. Nieważne. Przedyskutujemy z Panem Jankiem sprawę i już. Widzę bowiem rezerwy w naszym wykonie i moim rozumieniu tekstu Xsięciunia.

Sporym zaskoczeniem była też niespodziewana i niezapowiadana kontrola płynów, jaką przeprowadził na mnie lider. Otóż pod koniec koncertu podszedłem do krawędzi sceny, żeby sprawdzić w telefonie wynik meczu eliminacyjnego naszej piłkarskiej reprezentacji, i przy okazji uzupełnić płyny. I kiedy piłem, zawisła nade mną postać Kazimierza, która zapytała mnie, co mam w butelce. Zgodnie z prawdą odparłem, że wodę. Na co zdziwiona sylwetka się zdziwiła, skrzywiła i odeszła. A że czasem wiesz jakbym myślał przez ciebie, wysłałem umyślnego w poszukiwaniu coli zero. Bo chyba o to biegało. Test zdałem celująco.

Do hotelu spieszyło się wszystkim. Część mniejsza planowała zajęcia w pokojach, część większa ruszała na podbój Kultowej. Po kwadransie, okąpany, spryskany wodą toaletową z Tenerki, w towarzystwie Cytryna, Darka i Koziego ruszyłem i ja.

Liczba zgromadzonych w średniej wielkości salce, niestety przechodniej, przez którą przebiegał główny szlak komunikacyjny w te i we wte, była jak zawsze ogromna. Kult Turyści znani i nieznani, plus gapie oraz my, małpy z cyrku, stanowiliśmy jedną wielką ludzką masę, w której poruszanie się stanowiło nie lada wyzwanie. Zwłaszcza dla osób o gabarytach rzadko spotykanych. Wysokich, grubych i niegramotnych. Na szczęście z takich ofiar Bożego planu byłem rodzynkiem. Pozostali, ci kompaktowi, żwawi i częściowo podlani, poruszali się zgrabnie i szybko niczym węgorze w akwarium. Dla wieloryba nie było tam miejsca.

Jeśli do tego dodam, że w setliście był Zegarmistrz od purpurowego światła, który nawiązuje do śmierci, i uroniłem z tej okazji łzę do tatusia na koncercie, to może łatwiej będzie wszystkim zrozumieć moją decyzję o szybkiej ewakuacji. To wszystko jest jeszcze za świeże, żeby uśmiech często gościł na mej twarzy. Nie daję jeszcze rady, choć jest dużo lepiej niż kilkanaście dni temu. Między innymi dzięki waszemu, Kultowemu wsparciu. Dziękuję.

Podczas mojego krótkiego pobytu w Kultowej, jeden z Kult Turystów, powiedział mi, w przypływie szczerości, że po obejrzeniu filmu ludzie przestali latać w moim sektorze. Z obawy o swoje życie. Szanuję! I podziwiam oglądanie filmu ze zrozumieniem. Jesteście wielcy.

Po wypiciu dwóch piw postanowiłem pójść spać. Przekazałem Sebie wzrokowo, że idę, głosowo Cytrynowi, że czekam w pokoju i po angielsku, z powodu ludzi masy, opuściłem gościnne mury Kultowej. Chwilę się wahałem, bo z kilkoma osobami chciałem pogadać, ale po otrzymaniu informacji, że wracam z Pawłem Ptasznikiem tym samym pociągiem, relację z tego co chciałem wiedzieć miałem zapewnioną.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zajrzał do pokoju techniki, żeby poduszkę pod głową poprawić, kołdrę na odkryte ciałko naciągnąć, czy w końcu dopić to co nie dopite. I się nie zawiodłem, bo załapałem się na dopijanie. Było fajnie, rodzinnie i przyjacielsko. Do momentu kiedy po pokoju pan Bóg zaczął kule nosić. To był znak z niebios żeby zmówić pacierz i pójść spać.

Spałem snem sprawiedliwego do siódmej. I wiedziałem, że to będzie bardzo dobry dzień, bo z sąsiedniego łoża dochodziło chrapanie Cytryna. Mogliśmy więc w komplecie zbierać się w drogę do domu. Ale najpierw było śniadanie, równie radosne jak nasza trasa.

Konsumowaliśmy w czteroosobowym gronie. My, Wojtek i Piotr dyrektor. Propozycje hotelowej restauracji były smaczne, świeże i dobrze robiły nam na poziom rozmów o życiu. Do chwili pojawienia się Krzysia. Wypatrzyliśmy go jak odprowadzał kogoś do wyjścia. Nie wiem kogo, bo sobie jeszcze okularów, które przepisał mi okulista, nie sprawiłem. Dopiero jak Kris był bliżej, dostrzegłem na jego twarzy szczęście, a w sylwetce wyłapałem niezbyt stabilny krok. Zapraszałem go nawet dość głośno, żeby się do nas dosiadł, ale nie usłyszał bo myślami musiał być w innej rzeczywistości.

Jednak po chwili szedł w naszym kierunku, nie za bardzo zdając sobie z tego sprawę, ale dwa metry przed naszym stołem wrócił do świata realnego. Zapytał czy może się dosiąść, pochylił tors w ukłonie, co spowodowało przechylenie niesionego przez niego talerza, z którego coś mu spadło i potoczyło się pod stolik jakiegoś małżeństwa. Nasz technik położył talerz obok mnie, a sam rzucił się na glebę, w poszukiwaniu części swojego śniadania. Poprzestawiał troszkę gości i szybko powrócił, niosąc w ręce wielką rzodkiew, która wraz z bułką na talerzu była jego śniadaniem. Zatkało nas. Takiej diety jeszcze nie widzieliśmy, i jakby tego było mało, po zjedzeniu połowy rzodkwi, gryzie bułki, najważniejszy posiłek dnia został przez Krzysia zakończony.

Przyjęte kalorie pozwoliły mu księżycowym krokiem przedostać się do holu, i złożyć ciało do snu na znajdującej się tam sofie. Krokomierz wyliczyłby pokonany dystans na około pięć metrów. Nowy dzień wystartował dla Krzysia z kopyta.

Dla nas też, bo siedem minut później pędziliśmy tramwajem na dworzec. A po kolejnych dwudziestu minutach, pociąg wiózł nas do domów. W towarzystwie Pawła Ptaka i towarzyszącej mu Kult Turystki Partycji, którzy tak jak i my marzyli o zasłużonej regeneracji w domowych pieleszach, po niesamowitym tygodniu w kultowych oparach.

Bo ostatnie słowo dopiero przed nami! A do tego potrzeba sił.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.