1. Ligowa i nie tylko. Cofka.

1. Ligowa i nie tylko. Cofka.

 

Wiek XXI rozpoczął się dla mnie niespecjalnie specjalnie. Raz, że nie pamiętam gdzie spędziłem sylwestra, tak, tego niezwykle ważnego, jak mi się wydawało sylwestra. Dwa. Miała być katastrofa informatyczna, a jej nie było, nic a nic, co w sumie wyszło mi na zdrowie, bo mieszkałem na swoim i w tym okresie jakiekolwiek katastrofy były mi nie na miejscu. Trzy. Mieszkałem na swoim i musiałem się samodzielnie utrzymywać, co spowodowało ograniczenie do minimum wszelkiego rodzaju rozrywek, poza koncertami oczywiście, a to spowodowało, że do siatkówki zacząłem podchodzić bardziej na serio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale to na serio to było bardziej w stronę na trzeźwo, bo na serio to było zawsze, ale i na pijano, nie raz i nie dwa, się niestety zdarzyło.

Poza tym na dziesiątą dymałem na drugi koniec Krakowa, na ulicę Dauna do roboty, a po robocie pędziłem na kolejny koniec miasta, do Bronowic, na trening i wracałem na trzeci koniec miasta, do domu, na osiedle Oświecenia.  Wyjebany byłem po takim dniu nieźle. Ale na duchu podtrzymywało mnie to, że w domu czekała na mnie obiadokolacja, którą samodzielnie musiałem sobie zrobić. Więc w sumie nie czekała, ale precyzyjniej rzecz ujmując, była w planach. Pieniędzy za dużo w moim gospodarstwie domowym nie było, bo w Wawelu graliśmy za damski chuj, co już nie raz podkreślałem, więc jedzenie na mieście odpadało, do mamy już siły podejść nie miałem, więc gotowałem sobie sam.

Dzięki temu przybrałem na masie kilka kilo i z chłopca zrobiłem się tłuścioszkiem. Nie takim jak teraz, ale +6 kilo, no dobra, może +8, w siatkówce robi różnicę i to sporą. Nigdy nie skakałem wysoko, więc teraz było jeszcze gorzej. Za to poczułem się lepiej jako człowiek i nie zawracałem sobie głowy takimi pierdołami jak skoczność czy dynamika. Ważniejsza była moja kuchnia. Chciałbym napisać molekularna, ale takiej wtedy nie znano. To może zbilansowana? No ni chuja. Też ją odkryłem niedawno i jeszcze nie zastosowałem do końca, pomimo podagry. Zrównoważona? Zdrowa? Wegańska? Nie. Nie. Nie.

Swojska! Tak, moja kuchnia była swojska i nieskomplikowana. Najczęściej w jej skład wchodziły:  frytki (dużo!), pół kurczaka (ograniczałem się, dlatego tylko pół) i sześć piw (nawodnienie!). Wszystko przygotowywałem szybko, bo w kuchni miałem piekarnik, u Potasa w robocie kupiłem frytkownicę w dobrej cenie, a piwo brałem ze sklepu. Byłem królem życia! Naprawdę.

Czasami moje menu wzbogacały kotlety schabowe, szynki pieczone i inne (schab i inne mięsiwa dostawałem z Leszczyny od dziadka Mariana i wujka Staszka, zdrowe i ekologiczne!).  Kiedy pomieszkiwał ze mną brat, który akurat nie tyrał w USA, jedliśmy jakieś dziwne, ale smaczne kotlety mielone z grubo siekanych piersi kurczaka. I piwo. Koniecznie. Dla nawodnienia.

Tak upasiony mogłem brać się z życiem zawodowym i sportowym za bary, z czego wniknął awans sportowy Wawelu Kraków do I ligi Serii B. Niespodziewany, nieoczekiwany, zaskakujący, sensacyjny i jakby go nie nazywać, zrobiony w ośmioosobowym składzie plus trener. I ten awans jak to każdy awans, niósł nadzieje i niepewność.

Ale najpierw była radość. W klubie zorganizowano nam bankiet na bogatości. Stoły uginały się od jedzenia, butelki różnorakich napitków uśmiechały się do nas kusząco, przyprawiając nas o ból głowy bo reprezentowały te napitki wszystkie kalibry. Od piwa beczkowego, butelkowanego, wina, wódki po whiskey. Jak na ludzi sukcesu przystało, zanim rzuciliśmy wszytki siły na zastawione stoły, wysłuchaliśmy przemówień wszystkich możnych gości. Od prezesa klubu, sekcji, hali, magazynku sportowego do trenera. Jako zasłużonemu zawodnikowi, klub ufundował mi taki plastikowy rozdrabniacz do orzechów. Mama się bardzo ucieszyła, ja raczej średnio, bo klub wisiał mi sporo kasy a wartość tego suweniru ni jak nie przystawała do wartości zaległości.

Ale chuj tam. Postanowiłem się bawić na całego. Rzuciłem się na stół z jedzeniem jakby miało mi zabraknąć. Napakowałem sobie szynki, schabu pieczonego, salcesonu i kiełbasy. Ledwo dotaszczyłem to do stołu. A jak usiadłem, to dostałem plaskacza w kark.

– Pojebało cię? – w ten ojcowski sposób próbował do mnie dotrzeć Bobi – Co ty kurwa jesz? Idź to odnieś i weź sobie ŁOSOSIA! Wiesz jak wygląda łosoś?

– Tak. Nie wiem. To ryba, no nie?

– Ryba. A co? Przecież nie świnia. To najzdrowsze jedzenie jakie tu jest. Złoto mórz i oceanów – coś w ten deseń mi powiedział i już nie miałem szansy się nawpierdalać po swojemu. Tym bardziej, że siedzieliśmy koło siebie i Robo, żebym nie zawalił sprawy poszedł pokazać mi tego łososia i pilnował, aż nałożę sobie kopiato.

Miał rację. Łosoś wyszedł pierwszy. Potem się najebaliśmy i kolejnych miejsc odnośnie wyjścia nie pamiętam.  Raczej byliśmy z Bobim i kolegami z drużyny na szarym końcu wychodzących.

 

*

 

Okres roztrenowania i zobowiązań kontraktowych, które obowiązywały tylko w jedną stronę, miał kres z końcem czerwca albo maja. W tym czasie prezes sekcji Adamu z trenerem Riszardem knuli. Knuli co to by chcieli mieć a na co było ich stać. Mieliśmy się wzmocnić znacznie, bo nie dość, że było nas mało, to do tego na grę poziom wyżej byliśmy w tym składzie węgla i papy, podobno, za ciency. Myślałem też, ze skład nam się nie uszczupli, a co najwyżej dołożą nam ze dwa konie, dwa kucyki i będziemy ten wózek ciągnąć pod górę razem. Nie wszyscy jednak tak myśleli.

– Trenerze, kiedy będą wypłacone zaległości? Mieszkanie urządzam, Jarek chce pralkę zmienić a Potas ma kolejne dziecko – jak już, to walczyłem o siano dla wszystkich.

– Tomuś, będzie. Naprawdę. Prezes jest po rozmowach ze sponsorami i jest nadzieja. Najpierw zaległości a potem jedziemy dalej.

– Nadzieja to jest od początku sezonu. Zrobiliśmy wam wynik jakiego nikt się nie spodziewał, macie argumenty a my chcemy tylko kasy za robotę. Rysiu, weź bądź z nami.

I Rysiu był. Był z nami, z prezesem ze wszystkimi. Ale nasze drogi nie szły tym samym torem. Najpierw zaczęto kontraktować nowych. Potem wypłacać kasę zaległą tym, którzy mieli zostać na kolejny sezon, a na szarym końcu zostaliśmy my. Czyli  ja i Potas.

– Chłopaki, trzeba się zastanowić co z wami. Wiecie, to pierwsza liga, nie przelewki. Trzeba trenować dwa razy dziennie. A wy macie przecież pracę.

– Super. To trenujcie. Ja z pracy nie zrezygnuję, jeszcze mnie nie pojebało.  Gdzie kasa za ten sezon? Tak jak za trzy poprzednie zostanie tylko na papierze? Nie róbcie jaj – zaczynałem się niecierpliwić a precyzyjniej rzecz biorąc, zdrowo wkurwiać.

– No nie, co wy. Na jakim papierze. Ale na razie nie mamy. To co będziecie trenować dwa razy dziennie?

I takim to sposobem okazało się, że jesteśmy, a ja na pewno, bo nie miałem tego efektownego pierdolnięcia przy ataku, za chujowi na reprezentowanie WKS Wawel w I lidze w Serii B. Oczywiście, znając dobrze prozę życia, z pracy zrezygnować nie mogłem. W grę wchodziło tylko łączenie roboty i treningów. Musiałem się utrzymać samodzielnie. Nie mogłem dać dupy.

I kurwa nie dałem.

O naszych zawirowaniach dowiedział się piszący o sporcie do Przeglądu Sportowego kolega redaktor. Trafił mnie na telefonie u kolegi. Miało być coś o siatkówce w Wawelu pisane. Więc wylałem gorzkie żale pełnym wiadrem pomyj. O wszystkim, co tylko miało związek z moimi niewypłaconymi  pieniędzmi. Rano odebrałem telefon od prezesa.

– Tomek, tak nie wolno. Nie sra się we własne gniazdo. A ja pieniądze dla ciebie mam.

– Znakomicie. Czyli mogę odebrać na wieczornym treningu?

– No tak. Ale z tym wywiadem to mógłbyś coś zrobić. Co?

– Pomyślimy. Do wieczora.

I tak utaplany w gównie, ale jeszcze siedząc we własnym gnieździe, postanowiłem wszystko odszczekać, a dokładniej zablokować. Skoro kasa miała zostać wyrównana, postanowiłem pobłogosławić sekcję piłki siatkowej Wawelu na nowy sezon i zamilknąć.

Zadzwoniłem do redaktora i poprosiłem o niecytowanie moich oskarżeń rzucanych na klub. Wojna nie była nikomu potrzebna. Siatkówka w Krakowie miała szansę powrócić na właściwe tory. Za to teraz trzymałem kciuki, usuwając się dyskretnie w cień. Wieczorem odebrałem siano, kartę i byłem wolnym człowiekiem. No bez jaj. Wystarczy po prostu: wolnym siatkarzem.

Kur jeszcze trzy razy nie zapiał tego czasu, kiedy odezwał się do mnie nowohucki klub sportowy Wanda Kraków sekcja piłki siatkowej. Z propozycją podjęcia współpracy, a dokładniej, w pomocy w wywalczeniu awansu do drugiej ligi. Oczywiście miałem tego dokonać nie za darmo.

Sportowo miałem na rok zdegradować się do pozycji siatkarza wioskowego, ale finansowo miało być fajnie i co najważniejsze regularnie. I mogłem spokojnie łączyć sport z pracą. A to był dla mnie priorytet, żeby w tych pojebanych czasach trzymać dwie sroki za ogon.

Kluby trzecioligowe. Temat rzeka. Pasja, zamiłowanie i nierzadko prężni sponsorzy, którzy ściągani przez swoich znajomych siatkarzy, inwestowali niemałe pieniądze w marzenia o awansach. Niestety, najczęściej nic z tego nie wynikało, bo popełniano za dużo grzechów zaniechania.

Był sobie taki klub, gdzieś na Pomorzu, wschodnim albo i zachodnim, a może i na samym wybrzeżu, który miał sponsora bogatego, zespół liczny i bojowy, ale co roku niespełniony sportowo. Chłopcy byli w czołówce i witali się z gąską, nie raz i nie dwa, ale kropki nad j postawić nie umieli. W sumie to nie ma się co dziwić, skoro jeden z ich wyjazdów finałowych wyglądał mniej albo więcej tak:

 

Spuszczeni ze smyczy młodzi ludzi, zostawiający w domach żony, dziadki i inne takie tam, głupieli i zapominali o nadrzędnym celu, jakim był wynik sportowy. Do tego mając ojca łatę w postaci zamożnego sponsora, głupieli wszyscy na potęgę do sześcianu razy sto. Bo jakiego innego wzoru można użyć, kiedy sponsor wynajmuje hotel najlepszy w mieście, a wieczorem dla sportowej grupy zamawia panie lekkiego obyczaju? Żeby tego było za mało, kiedy hotel nie zgodził się na goszczenie cór Koryntu, mecenas zamówił taksówki i zmienili chłopcy hotel na bardziej tolerancyjny chędożeniu. Zabawa była przednia a wyniku znowu zabrakło.

Na szczęście byłem już mądrzejszy i priorytety miałem poustawiane prawidłowo. Ale dalej byłem kawalerem poszukującym na gwałt, tfu co za słownictwo jest w tym polskim języku, powinienem się wybatożyć z tego powodu chyba, narzeczonej i docelowo żony. Byłem już na to gotów, zgodnie z obietnicą daną sobie, że w wieku lat dwudziestu ośmiu założę komórkę rodzinną. Miałem mieszkanie, siebie do oddania i poszukiwałem drugiej połowy do udziału w opłatach za lokal i wspólnego dryfowania przez życie aż po jego kres.

Siatkówki, taj jak jazdy na rowerze nie zapomina się, wiec byłem gotowy na wyzwanie. Pierwszy mecz graliśmy na wyjeździe w Tarnowie. Jechaliśmy po swoje a dostaliśmy taki wpierdol, że zgłupiałem po całości. Nie wiem czy koledzy myśleli, że wygra się samo, przy mojej pomocy tylko? Że przeciwnik uklęknie i przeprosi, że żyje jak mnie zobaczy? Nie. Nic takiego nie nastąpiło. Ciemna zimna hala, piłki jak kamienie, trochę chęci u gospodarzy i polegliśmy na dzień dobry. Ale co tam! Liga dopiero wystartowała, więc korzystając z wyjazdu dyrekcja postanowiła rozpocząć sezon na bogato. Zamiast biczować się w autokarze, najlepiej bez ogrzewania, pojechaliśmy, zbaczając z trasy ze trzydzieści kilometrów, na bankiet do fajnego lokalu na trasie Brzesko-Nowy Sącz. Lokal był zamknięty dla nas, wódka była zmrożona do białości a bufet z ciepłymi daniami był obfity jak na najlepszym z wesel na których byłem. Niewiarygodne.

Dałem się ponieść. Do  samego końca. Poleciałem na dno. Zmęczenie plus ocean wódki odebrały mi pamięć w momencie wsiadania do autobusu. Na szczęście obudziłem się rano w swoim mieszkaniu. U siebie. Na nieszczęście śpiąc na przedpokoju z głową obok zwrotu jedzenia z kolacji. Paw był wielki jak pół mnie. Umarłem na cały dzień z żalu. Nie tak to miało wyglądać.

Na poniedziałkowym treningu dowiedziałem się, że do domu doszedłem samodzielnie, śledzony przez młodszego kolegę, który nawet wyszedł za mną po schodach pod moje drzwi, i kiedy usłyszał jak upadam z hukiem na swoim, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udał się do siebie. Nie było mi do śmiechu. Po treningu polazłem do sponsora.

– Szefie, sorry. Ale tak się nie da. Albo się bawimy w picie albo robimy wynik.

– Spokojnie Tomek, to dopiero początek ligi. Mamy być gotowi na wiosnę.

– Żeby być gotowym na wiosnę to musimy zapierdalać już dzisiaj. Nie widzę tego inaczej. Albo robimy to na takich zasadach albo daję sobie spokój.

– Spokojnie. Pogadam z trenerem.

– Tu nie ma co gadać z trenerem. Jeśli w sezonie mają być takie imprezy, to tylko przy wyjątkowych okolicznościach i nie do spodu. Trzeba się szanować – jako doświadczony alkoholik musiałem grać w otwarte karty.

– No dobrze. Ale wigilia być musi.

– To będzie. I awans też!

Akcja, reakcja i realizacja. Do końca sezonu było już spokojnie. Prawie spokojnie. Przed nami z dnia na dzień wyrastał jeden, wielki i konkretny cel do zrealizowania. AWANS. I temu wszystko było podporządkowane. W końcu Wanda miała specjalistę od awansów.

Pana Gumisia.

 

3 odpowiedzi do “1. Ligowa i nie tylko. Cofka.”

Skomentuj Tomasz Gomółka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.