S17. Epoka wczesnego fryzjerstwa

S17. Epoka wczesnego fryzjerstwa.

 

Hutnik lat 90-tych stawał się klubem jednosekcyjnym. Pomalutku, krok po kroku, kop po kopie na zielonej murawie, niszczono sekcje halowe kosztem piłkarskie potęgi. W sekcji piłkarskiej finansowego dna nie było.

Zrobiono więc, tak zwany, wspólny kocioł. Zasada jego działania była prosta jak jazda na rowerze. Wszystkie sekcje wypracowane pieniądze, zazwyczaj z transferów,  wrzucały do jego środka. A kocioł ten miał spust skierowany głównie na sekcję piłkarską. I tam się wylewało. Halowcy łatali dziury, grali za damski chuj często, bo na piłkarzy, kupowanie meczy i pompowanie sztucznego balonu być musiało. Samo życie.

Piłkę nożną lubiłem, ba, kochałem nawet, więc wtedy jeszcze gotów byłem do poświęceń względem swojego portfela. Ot, dziecięce myślenie, samemu nie zeżreć, żeby inny nażarty jak mops chodził. Zresztą do dzisiaj mnie to prześladuje. Za dobry bywam, za dobry.

Tak więc wypluwał ten wspólny kocioł jednym lejem. Na zieloną część hutniczej planety. Skoro wypluwał to i futboliści zabierali, przeżerali i mieli jak u Pana Boga za hutniczym piecem. Ale też kopali się w I lidze, z Legiami, Wisłami, Zawiszami, Giekaesami i innymi. Lubiłem więc tam chodzić, bo i stadion był pięknie położony, rodzinna atmosfera panowała i wejściówkę jako zawodnik i członek klubu miałem gratisową.

Rodzinna atmosfera o której wspomniałem przejawiała się w wielu sytuacjach. Większość ludzi chodzących na stadion się znała, a to z osiedla, a to z pracy, a to z samego przyłażenia na mecze. Podczas zawodów piłkarskich na koronie stadionu organizowano spotkania różnorakie, a nawet imieniny czy urodziny odprawiano. Na wnoszoną wódeczkę patrzono na bramce wejściowej z przymrużeniem oka. Napierdalanek było stosunkowo mało, a i wybryki z wbieganiem na murawę nie pojawiały się zbyt często. Żeby ktoś wbiegł na murawę, to już musiało się kilka czynników złożyć do porządnej kupy. Alkohol, sędziowskie błędy, częste w tych fryzjerskich czasach, które jak potem pokazał czas i udowodniła prokuratura,  nie brały się z kosmosu. Do tego sprawność fizyczna wbiegającego musiała być na wysokim poziomie, bo murawa zielona była grodzona płotem dość wysokim.

Podczas jednego z meczów, dwa rzędy poniżej mojej miejscówki, kręciła się taka właśnie imieninowa imprezka. Co raz to nowi goście dochodzili. Goździki solenizant dostał, buteleczka wódki, jedna, druga, trzecia się znalazła, ogóreczki na zakąskę były. Było i sto lat i sędzia chuj i inne, piękne w treści samej przyśpiewki. W tym czasie, na boisku sędzia robił co tylko mógł, żeby goście nie przegrali, kibice robili co mogli żeby jego wielbłądy przetrawić i za bardzo nie oszaleć. Ci trzeźwiejsi kończyli na wyzwiskach, trzeźwi na przekleństwach pod nosem a co poniektórzy już spali.

Ale u jednego z imieninowiczów, który większą część meczu spędził dupą do zawodów, bo był polewającym, nerwy zagrały siadanego na koń i poszedł na murawę zieloną niczym ułan na czołgi. Nawet nie widząc za bardzo meczowej żenady, doznał przestawienia klepek w mózgu i postanowił udać się na murawę i wyjaśnić u sędziego, dlaczego ma on taki słaby dzień. Odpowiednio uzbrojony, w reklamówkę ogórków kiszonych, zaatakował płot dzielący świat kibiców od świata zawodników. Jak on to zrobił będąc w stanie nieważkości tak wielkiej, że już samo stanie na nogach było dla niego nie lada wyzwaniem? Nie wiem i pewnie niewielu z obecnych tam wtedy wiedziało.

Szybko więc, jak na stopień posiadanego upojenia, wdrapał się na ogrodzenie i jeszcze szybciej z niego spadł, na swoje szczęście na właściwą, miękką stronę boiska, a nie na beton od strony trybun. Otrzepał się niezdarnie, złapał za siatę z ogórkami, którą zabrał na wyprawę boiskową i poszedł cwałem wprost na sędziego. Ten stał tyłem do atakującego i zanim zorientował się co się święci, przyjął na głowę jednego z serii ogórków, które wyskoczyły niczym kule z kałacha z dziurawej reklamówki. A było tych kul, znaczy ogórków, z dziesięć. Po ataku mózg atakującego zarządził odwrót, ale energii na drogę powrotną do nóg już nie miało co dostarczać, alkohol w żyłach odcinał prąd z członków i położyło chłopa jak zboże po wichurze, gdzieś w okolicach pola karnego gospodarzy.

Na koronie stadionu śmiech mieszał się ze łzami radości, przekleństwami na sędziego, na służby które ujarzmiały agresora, z hymnami pochwalnymi dla fantazji i odwagi ludzkiej.  Zabawa była na sto dwa. Imieniny z cyklu tych niezapomnianych się odbyły. Dla wszystkich obecnych na stadionie też.

 

Konsumpcja alkoholowa była mocnym punktem większości zawodów na naszych nowohuckich arenach, szczególnie tych na polu, czy jak ktoś chce, na dworze, w ostatnich dekadach dwudziestego wieku. Dzięki tolerowaniu wnoszenia napojów wyskokowych przez organizatorów, frekwencja była zadowalająca a i publika w podzięce trzymała fason i wysoką kulturę spożycia. Widok którego nie mogę zapomnieć dotyczył zawodów żużlowych, świeżo reaktywowanej drużyny krakowskiej Wandy. Po latach posuchy, w roku 1993, po 28 latach, na ulicę Bulwarową powrócił warkot motocykli a w powietrzu unosił się zapach palonego etanolu. Stadion, którego zdecydowaną większość stanowiły trawiaste wały, wspaniale nadawał się do kibicowania w pozycji nawet leżącej. Po każdych zawodach trzy czwarte publiczności wstawały i szły do domu a pozostały ułamek leżał i czekał. A to na przebudzenie, a to na uzyskanie pełnej sprawności w nogach. Żużel wciągał. Mnie też.

 

Ze spotkań piłkarskich tego okresu pamiętam kilka meczy, które zapadły mi w pamięci z różnych względów.

Jeden z nich, to mecz Hutnika na wyjeździe, na Wiśle. Bramkę strzelił tam późniejszy gwiazdor ligi polskiej, niemieckiej i reprezentacji Orła Białego, wtedy kolega prawie, Tomasz Hajto. Tomek przyszedł do Hutnika z Makowa Podhalańskiego. W sumie mógł być też siatkarzem, bo wysoki był nieboże odpowiednio. Ale do piłki nadawał się lepiej bo był taki, jak by to powiedzieć, toporny w ruchach. Za to waleczny był strasznie i do tego silny. Piłkarze go za dobrze nie przyjęli, zawsze to jakieś zagrożenie dla starej gwardii było, a i Tomasz pyskaty był, jak to góral, wiec nie ma się co dziwić.  W hotelach klubowych na starej Hucie mieszkając, trzymał się z halowcami bardziej. Zawsze grzecznie cześć powiedział, co słychać zapytał. Prawie jak nie piłkarz.

Oczywiście przesadzam, bo wtedy w Hutniku kopali i to z sukcesami : Waligóra, Koźmiński, Bukalski. Fajne i miłe chłopaki. Bardzo dobrzy piłkarze ( vice mistrzowie Olimpijscy z Barcelony przecież ) i grzeczni ludzie. Szkoda tylko, że pierwsza reprezentacja ich nie wykorzystała odpowiednio, bo nie musielibyśmy czekać na udziały polskiej reprezentacji w mistrzostwach świata tylu dekad.

A wracając do Hajty, nasz Tomasz na Wiśle oddał strzał rozpaczy w środek bramki, ale z siłą potężną. Niczym Kazio Putek w latach osiemdziesiątych. Putek miał taką siłę w nodze, że strzelał bramki z rzutów wolnych z połowy boiska. A nie daj Boże jak stojący w murze zawodnik przyjął strzał na ciało. Nie raz kończyło się to utratą przytomności trafionego, a nawet wizytą w szpitalu.

Po strzale Hajty bramkarz ani pierdnął, a Tomasz stał się posiadaczem butów piłkarskich ufundowanych przez dobroczyńcę i kibica Hutnika, niejakiego pana Mączkę. Po dwóch tygodniach wpadliśmy na siebie i gadaliśmy sobie o tym meczu i wspomniałem Tomkowi o nagrodzie. Nawet nie wiedział, że taki zaszczyt go spotkał i bardzo się ucieszył, że ktoś mu doniósł o tym na czas. Bo nagroda była nie byle jaka i żal by było jakby przepadła ze względu na mierną komunikację i kiepski przepływ informacji wśród zainteresowanych.

Ale wróćmy do ligowej szarzyzny.

Część meczy na hutniczych obiektach bywała bardzo przewidywalna. Dla mnie bardziej niż dla innych, bo jeden ze znanych mi notabli zdradzał swoją mową ciała i rozmowami przedmeczowymi emocje lub ich brak, w mających się właśnie rozegrać zawodach piłkarskich. Jak było wiadomo, że coś jest grane nie tylko na murawie to przed meczem mówił mi:

– A po co żeś przyszedł?

– No na mecz, nie?

– Eeee, na mecz. Jaki mecz? Będzie remis.

– Jak remis? No co ty?

– No remis, mówię.

I był remis. Zainteresowani jedni sprzedali zawodnika zainteresowanym drugim, drudzy jednym dali, poza kasą punkt i wszyscy byli szczęśliwi. A my na trybunach zrobieni zostaliśmy na szaro.

Innym razem to ja zaczepiłem znajomego który na zewnątrz wyraźnie się gotował:

– Coś taki wnerwiony ?

– Coś śmierdzi. Mówię ci, coś śmierdzi.

– E tam, przesadzasz. Pogoda fajna, drużyny w formie, będą fajne zawody.

– Nie będą. Śmierdzi. Mówię ci.

Powietrze było czyste i przejrzyste. Kombinat dymi jakby mniej, więc skąd to przeczucie u znajomego? Liga przecież ustawiona była już dawno, wyczuwało się więc kto poleci a kto nie. Nic tylko grać ,wygrywać i premie z murawy zgarniać.  Mecz był typowy jak na standardy polskiej piłki ligowej. Typowa łupanka bez ładu, składu, pomysłu i chęci.

I nagle w drugiej połowie, ni z tego ni z owego, po wyrzucie piłki z autu, na wysokości pola karnego, bramkarz Hutnika dokonał wpiąstkowania tejże do… swojej bramki! Aha! Wyszło szydło z worka. Ktoś chciał dorobić kosztem kolegów i dorobił. To dlatego takie napięcie było w powietrzu. Z drugiej strony trzeba było mieć nie lada odwagę decydując się w pojedynkę na taki ruch, co jednak w tamtych czasach nie było takie trudne. W końcu fryzjer wszystko trzymał za grzywkę.

Przecież niejeden z nas pamięta ostatnią kolejkę ligową sezonu 92/93. To co wtedy wyprawiały drużyny Legii i ŁKS oraz ich przeciwnicy Wisła i Olimpia, przeszło do annałów światowego futbolu. Wyniki 6-0 i 7-1, żeby tylko mieć lepszy bilans bramkowy śmierdziały na odległość. Co prawda PZPN zareagował na ten wyczyn dość szybko i pozmieniał kolejność w tabeli ale niesmak pozostał i wszyscy wiedzieliśmy , że to tylko czubek góry lodowej.

Ryba psuje się od głowy ktoś mądrze zauważył i cuchnie okropnie. I w takim to smrodzie przyszło mi być świadkiem i uczestnikiem sportowego życia w tamtych latach. A że smród lubi się przyczepić i ciągnąć za człowiekiem zrozumiałem po latach. Ale o tym jeszcze będzie.

M15. TH C-dur

M15. TH C-dur

 

W sumie to miałem jednak cholerne szczęście. Raz, że bawiłem się w sport, a dwa, że jednak zostałem alkoholikiem. Dzięki temu obszedłem szerokim łukiem temat pod nazwą narkotyki. O Mateczko Bosko Konopno i Wciągano Nosem. Za Twoim wstawiennictwem, byłem w tym temacie prawdziwym laikiem. Ba, głupolem do kwadratu. Kiedy lat kilkadziesiąt później dowiem się jak kopcili starsi koledzy w stolicy, to aż uwierzyć nie mogę w nasze, nowohuckie wyizolowanie. Nawet słuchając Oddziału Zamkniętego miałem w głowie fajną laskę a nie szczyptę siana. Niewiarygodne.

 

„Przyszła do mnie, nie wiem skąd,
zawróciła w głowie tak dokładnie;
teraz rozumiem, to jest to.
Jedna z nią noc i już przepadłem

Andzia!… o Andzia!

Patrzę wokoło i jest mi źle,
coraz więcej widzę i jeszcze więcej.
Muszę więc szybko z nią spotkać się,
z Andzią życie będzie łatwiejsze.

Andzia!…

Teraz już bez niej nie mogę żyć.
Wszystko, poza nią, jest nieważne;
świat w kolorach daje mi,
ja i ona już na zawsze..”*

*(Oddział Zamknięty, fragment piosenki ”Andzia” )

 

Andzia. Nie żadna Gandzia. Nie bardzo się orientowałem dlaczego niektórzy wyją Gandzia śpiewając refren. Ja takiego imienia nawet żadnej świętej nie słyszałem, więc nie wyłem. Taki byłem mistrz. Pamiętam też, że gdzieś w podświadomości, strach przed narkotykami był u mnie wielki. Czasem słyszało się o heroinie i morderczych skutkach jej działania. W pewnym czasie mówiło się heroina, myślało Maleńczuk. Tak było. O innych Andziach poza heroiną, chwała Panu Na Chmurze Obłoku, nie słyszałem.

Na temat zagrożenia spowodowanego nadużywaniem alkoholu już tak dużo się nie krakało. Więc poniekąd czuliśmy się rozgrzeszeni i oddawaliśmy się konsumpcji tego środka bez skrępowania. Ale w końcu musiał przyjść ten dzień, dzień prawdy. Dzień zmierzenia się sam na sam z narkotykiem i skutkami jego działania.

To była druga albo trzecia klasa technikum. Jako osoba o szanowanych preferencjach muzycznych miałem poważanie u kolegi Wojtka, wzorcowego przedstawiciela krakowskiej grupy anarchistycznej. Nie jakiegoś obsrajmurka, tylko poważnego, zaangażowanego  całym sobą bojownika o wolność naszą i zwierząt. Wojtas uczestniczył w poważnych akcjach przeciwko systemowi. Walił kamieniami w ambasadę ZSRR jak się protestowało przeciwko wojnie gdzieś na wschodnich rubieżach świata na przykład. Jak trzeba było zaprotestować przeciw corridzie na Stadionie Śląskim, skakał na wybieg, prosto pod bycze rogi i kopyta. Miał gość jaja, jak mało kto. Może jeszcze Siemion, kibic, piłkarz, fanatyk Cracovii, był równie dzielny, bo jako rodzynek żył w środowisku wiślacko-hutniczym Nowej Huty, troszkę jak Twardowski na księżycu. Taki osamotniony, a na zawsze wierny white and red colors off.

No i ten Wojtek mi nawet imponował swoją odwagą. Może nie do końca poglądami, ale kiedy przyszła godzina próby powiedziałem sobie: Ufam Ci Ziomie.

Któregoś dnia rano dopadł mnie przy wejściu do szkoły i zakomunikował mi:

– Mam. Mam prosto z Indii!

– Co masz?

– Hasz!

– A co to?

– No nie wiesz? – odciągnął mnie na bok mocno zdziwiony i pokazał mi grudkę jakiejś kupy.

– Aha. No. Niezłe – udałem znawcę, ale grudka kupy, poza zwykłą grudką kupy krasnoludka, nic mi innego nie przypominała.

– Spalimy się?

O Matko? Jak to spalimy? Kogo? Ja chcę żyć, pomyślałem i już na głos zdecydowanie i stanowczo powiedziałem:

– Jasne!

Ustaliliśmy spotkanie degustacyjne na długiej przerwie, przy wejściu do budy. Zaraz po dzwonku odnaleźliśmy się i ochoczo wyskoczyliśmy w pobliskie krzaki, zachowując przy tym pełną konspirę. Dzisiaj nie pamiętam jaka była technika palenia, ale chyba Wojtas miał jakąś taką specjalną fifkę do pomocy. Oczywiście poszedłem na całość. Nie wiedziałem, że dopiero po jakimś czasie może narkotyk mną wstrząsnąć, więc wciągałem dym łapczywie jakby mi miało zabraknąć. Po akcji w krzakach wróciliśmy rozdyskutowani do swoich klas. Pamiętam jak dzisiaj, że u mnie powrót po paleniu wypadł na przedmiot pod tytułem dokumentacja budowlana. I chwała Bogu Na Haszności. Pani nauczycielka była lajtowa jak zefiry. Młoda sztuka, która zaraz po studiach zaczęła uczyć w technikum, po czym poderwała ucznia albo on ją poderwał, stuk puk, dziecko i te sprawy i powrót do bazy czyli do szkoły nauczać. Miała na nas mocno wyje.., znaczy byliśmy jej obojętni. Poza Sławusiem, na widok którego może i wilgoć ją oblatywała po karku a może i dreszcz rozkoszy przechodził łydkami?

Po dziesięciu minutach od powrotu się zaczęło na bogato. Najpierw mnie zemdliło, potem zakręciło mi się w głowie i wbiłem łeb w stół. Zamknąłem oczy, złapałem się ławki i zacząłem latać po klasie. Wszystko było znośne do momentu, kiedy moje biurko zaczęło wirować. Nie! Nienawidzę karuzeli. Zaraz się porzygam. Stop! Zawziąłem się w sobie mocno i zatrzymałem wirującą ławkę, po czym spokojnie wylądowałem w swoim sektorze. Podniosłem głowę, pot spływał mi po czole i policzkach, ławka na szczęście stała na swoim miejscu. „Haroszaja posadka, kamandir Gomolka”, pomyślałem z dumą.

Rozejrzałem się dookoła zamglonym wzrokiem i nawet się ucieszyłem, że nikt moich lotów po klasie i wirowania nie zauważył. Wszyscy, łącznie z nauczycielką mieli mnie w dupie. To był dobry znak. Wstałem i szybkim krokiem ruszyłem do drzwi. Już łapałem za klamkę gdy usłyszałem:

– Gomółka! A ty gdzie? – pani psor się ocknęła i zareagowała zgodnie z procedurą.

– Duo tuoalety. – dziwnie artykułowałem wyrazy.

– A idź se.

Pobiegłem, szurając pantofelkami po parkiecie (pantofelki były obowiązkowe jako zamiennik buciorów, którymi deptaliśmy ziemię poza szkołą) wprost do kibla. Strzeliłem kilka solidnych łyków kranówy, obmyłem spoconą twarz i poczułem sakramencki, ale taki niesamowicie sakramencki głód. Ssało mnie jak przeokrutnie. Szczęściem na parterze działał sklepik szkolny. Zszurałem się piętro niżej, zamówiłem sobie dwa hot dogi z parówą leszczyńską i dwie oranżady. Jadłem jakbym tydzień nie jadł. Konia z kopytami mógł wtedy wciągnąć. Po dwudziestu minutach, z lekka ogarnięty, wróciłem do klasy taszcząc jedną butelką ze sobą.

– A z tobą wszystko w porządku, Gomółka? Ładną chwilę cię nie było.

– W porządku – wybełkotałem i znowu poczułem mega głód.

Kanapka. Na szczęście miałem jeszcze kanapkę ze sobą. Z powodów finansowych w latach naszej młodości nosiło się kanapeczki, żeby z głodu nie poumierać. I teraz była jak znalazł. Jako antidotum na niespodziewany atak głodu. Żarłem łapczywie a świadomość powoli wracała na właściwe tory. Świat co prawda dalej wirował jakbym był na statku dalekomorskim, ale umysł działał już jako tako i przywracał do codziennej szarości komórki w mózgu. Pobudzał go też strach przed najbliższą przyszłością. Następny miał być język polski, potem instalacje sanitarne i coś jeszcze. Nie wiedziałem co ale wiedziałem jedno. Trzeba wiać i to prędko. W końcu ktoś się zorientuje że ze mną mocno nie halo i będzie afera jak diabli. Tylko kto z uczących wtedy nauczycieli mógłby stwierdzić co mi jest?

Tak czy inaczej, nie chciałem tego sprawdzać i równo z dzwonkiem na kolejną lekcję, zwiałem ze szkoły w podskokach. Z wielkim trudem dojechałem do domu. Mdliło mnie w autobusie okropnie i czułem się bardzo źle. Na szczęście. Wiedziałem już, że jednego uzależnienia będzie w moim życiu mniej. Psychoaktywne oddziaływanie środków spalanych na mój umysł nie dostarczało mi obiecywanej radości. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że stałem się w tym czasie wrogiem używek z tej i innych szufladek.  Popijając z kolegami zarzekaliśmy się na wyścigi, że my to nigdy i w ogóle, a ci co używają narkotyki to są głupi jak but.

Jednak jaka magia kryje się w powiedzeniu: „nigdy nie mów nigdy”, wie chyba każdy. Zapewne kur jeszcze trzy razy nie zapiał i nie zapierdział, a rok dobrze nie minął, jak usłyszałem, będąc z kolegami na piwie w kazamatach kina Świt, szept w lewym uchu:

– Góma, zapalisz?

Koleżanka licealistka, kusicielka, szeptała mi w lewe ucho z odległości trzech milimetrów. Uśmiechnąłem się szyderczo do lustra na barze. Przypomniałem sobie błyskawicznie swoje mocne postanowienie na całe życie, po czym wykonałem szybki obrót na barmańskim krześle, spojrzałem jej prosto w oczy i pewny jak zawsze swojej mocnej woli, wyszeptałem jej prosto w twarz:

– No jasne!

Ach te baby. Szlak by je trafił. Najpierw Adam w raju, potem reszta i w końcu ja. Wiedziony na pokuszenie. Silna wola poszła w pizdjec. Podprogowo musiała też działać sącząca się z głośników muzyka. Do tego w knajpianej piwnicy było ciemno i jednak nastrojowo. Brylu śpiewał monotonnie:

 „I feel, I feel, I feel, I feel your
velvet touch
when you come, when you come, when you come, when you come to
to my brain
and you take, and you take, you take, you take me
to my heart
so I want, I want, I want, I want to
sing again
ganja, ganja, ganja, ganja
so good for everybody
ganja, ganja, ganja, ganja
so good
ganja, ganja, ganja, ganja
so good for everybody
ganja, ganja, ganja, ganja
so good
some people say it’s far away
I say it’s here
it’s so clear
when you”*

*(Brygada Kryzys „Ganja”)

 

Zapach Marii kusił, a wspomnienia i rozum mówiły, żeby jednak dać se dupie siana. Walczyłem ze sobą dzielnie do końca. Koniec nadszedł w chwili nadejścia mojej kolejki.

– Twoooje. – ktoś podał fifkę i wyszeptał to dziwnym głosem , bo był jeszcze na wdechu.

Pyknąłem, potrzymałem, zakaszlałem. Już miałem odejść, uciec do pozostawionego na barze samotnego kufla, ale mi się nie udało, bo kolejna moja kolejka nadeszła szybciej niż bym chciał. No to buch para w ruch.  Delta9 tetrahydrokannabinol z pierwszego ściągnięcia już dopływał do komórek tworzących tkankę nerwową w mózgu i zaczął przekłamywać z lekka rzeczywistość. Skinieniem głowy podziękowałem za ucztę, kciukiem uniesionym do góry potwierdziłem, nie wiem na jakiej podstawie, klasę towaru i przemieściłem się z pełnymi płucami do baru. Po trzech minutach byłem głodny jak nigdy, a po pięciu kolejnych usłyszałem w głowie szepty dwóch typów z końca sali, którzy postanowili mi spuścić mały wpierdol. Pewnie nawet o tym nie za bardzo wiedzieli, ale za to ja wiedziałem i już. Tak panowie, na pewno wam się uda. Słyszę was wyraźnie. Chociaż muzyka grała głośno, a ludzie żeby pogadać przekrzykiwali ją, ja słyszałem bardzo wyraźnie, oddalonych o kilkanaście metrów kolesi, jakbyśmy byli sami w lokalu. Postanowiłem nie dać im satysfakcji. Bałem się, że otumaniony przyjętym THC nie dam rady w bitce dwa na jeden. Na znajomych nie miałem co liczyć, bo tak mi umysł podpowiadał.

Postanowiłem więc zadziałać błyskawicznie i kiedy jeden z kolesi poszedł do kibla a drugi odwrócił się do mnie plecami, porwałem katanę i wybiegłem przed kino. Stanąłem w lekkim rozkroku, w podcieniu kiosku Ruchu i obserwowałem czy goście za mną już ruszyli. I stałem tak dobry kwadrans czekając niewiadomo na co. Na szczęście przypomniałem sobie jaki jestem głodny i pobiegłem do domu, obiecując sobie w myślach, że ja tego świństwa to już nigdy a nigdy nie tchnę. Chociażby skały srały, nigdy!

 

 

*

 

 

Tego gorącego lipca, Jastrzębscy przyjaciele przywlekli ze sobą jakieś przedziwne towarzystwo. Takie troszkę lumpiarsko-złodziejskie. Ile się ich kolegom trzeba było natłumaczyć, że kradzież czyichś wędek z pomostu nie jest wyczynem a zwykłym kurestwem, wiem nie tylko ja. Ale byli i trzeba było z nimi jakoś wytrzymać. Ponieważ w każdym człowieku staram się odnajdywać jasną stronę duszy, dawałem szansę im i sobie. Jak tylko mogłem najlepiej. Jeden z nich, koleś średnio raczej rozgarnięty, bez brwi, bo te mu po mocno zakrapianym wieczorze koledzy zgolili, zauważył moje muzyczne pasje.

Okazało się , że i on kocha muzykę. Zabierał mnie więc do swojej skody w kolorze kości słoniowej, którą przyjechali z dalekiego Jastrzębia i katował mnie, tak, wtedy katował, czeskim rockiem. Śmieszyło mnie to jak diabli, bo jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że za kilkanaście lat sam odpłynę dla kilku czeskich i słowackich zespołów. Dzisiaj nie wiem co mi koleś wtedy puszczał, ale pamiętam jego powagę przy słuchaniu i nawet łzy w kącikach oczu się szklące były, przy co rzewniejszych utworach.

Chyba dzień przed swoim wyjazdem jeden z nieogarów zaprosił mnie na wódkę. Powiedziałem nie, nie obywatelu nieogarze, z nieogarami nie piję. Wtenczas on wyczuwając u mnie rock and rolla z wyższej półki, zaproponował mi konsumpcję maryjnego dymu podanego z wodnej fajki.

– Słuchaj tata. Mam małe co nieco. Nierozgarnięta ma ochotę, chodź z nami! – zaproponował.

Nierozgarnięta też była z miasta węgla i biwakowała wśród nas ze swoim bratem. Ciągnął swój do swego więc się szybko się pokumali i czas wolny lubili spędzać razem.

Skąd ja to znałem. Retrospekcja zadziałała prędko. Uśmiechnąłem się szyderczo do drzewa za płotem. Przypomniałem sobie swoje mocne postanowienie na całe życie, po czym wykonałem szybki obrót na materacu na którym leżałem, spojrzałem nieogarowi twardo w oczy i pewny swojej silnej woli, wygarnąłem mu prosto w twarz:

– No jasne!

Wleźliśmy wiec do namiotu nierozgarniętej, bo był największy i brata jej nie było, bo plażował. W końcu było samo południe. Nieogar sprawnie zrobił jakieś naczynie które nazwał fajką wodną, podsypał na złotko zieleniny, coś podgrzał, woda zabulgotała i poszło naczynie w nasze magiczne, trzyosobowe koło. Po kilku chwilach leżeliśmy jak mopsy w nagrzanym niczym piekarnik namiocie i zastanawialiśmy się na jakiej planecie jesteśmy. Pierwsi ocknęli się oni i zaczęli mieć się ku sobie. Chciałem na nich spojrzeć, podglądnąć, może za pierś sobie złapać nawet, ale nie mogłem. Nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu.

Za to mój umysł funkcjonował perfekcyjnie. Wysyłał on zmysł słuchu do poszczególnych namiotów  i dzięki temu mogłem słuchać co biwakowicze mają ciekawego do powiedzenia. Najbardziej rozczarowali mnie moi znajomi, którzy toczyli debatę na temat mojego wyłamania się z przysięgi i przyjęcia narkotyku do organizmu. Przecież zarzekałem się, mówili oni, na wszystkie świętości świata, że nigdy narkotyka nie dotknę. Nawet nogą. Skad oni wiedzieli, że ja ćpie?

Przecież nikt a nikt, poza naszą trójką, miał nie wiedzieć co ja robię, a tu taka niemiła niespodzianka, myślałem. Po raz kolejny mi nie wyszło z przysiegami. Miałem straszny żal do siebie leżąc bez ruchu w piekarnianym namiocie. Ale znowu nie czułem się za dobrze, świat wirował za mgłą białą i jeszcze ktoś na tropiku jajka smażył. Co? No nie, bez jaj. Z głodu moja wyobraźnia oszalała.

Ale te jaja głośno skwierczały.  Zastanawiałem się czy tropik w miejscu smażenia podlano tłuszczem? Masło. Masło byłoby najlepsze. Ale mi się chciało jeść! Niestety nie mogłem się ruszyć na milimetr. Para pchała się na mnie i kończyła spółkowanie, a ja byłem spięty i głodny po całości. I nieruchomy.

– Idziemy na plażę. – nieogar zakomunikował mi po chwili i poszli, zostawiając mnie samego.

Zostawili mnie na pastwę mego odurzonego umysłu. Jak tak można? Rozmowy na polu namiotowym zaczęły mi się zlewać w jeden wielki niezrozumiały hałas. Na szczęście mogłem już ruszać stopą lewą, a po chwili przetoczyłem się na bok i władza zaczęła powracać do poszczególnych mięśni. Wytoczyłem się niezgrabnie przed namiot, skulony i ze spuszczoną głową, bo bałem się szydery tego tłumu, który miał na mnie czekać, żeby wyśmiać brak mojej silnej woli.

Nikt jednak nie czekał. W ogóle pole namiotowe było opustoszałe. Jaj też nikt na tropiku nie sadził. Wszyscy poszli sobie precz, a ja stałem oślepiony słońcem i czułem się źle.

– Hej tata! – ktoś krzyknął radośnie spod sklepu – jesteśmy na plaży, chodź do nas.

– Idę. Gniewacie się bardzo?

– A o co?

– No… nie wiem…

– To chodź, nie marudź.

– Idę, idę. Tylko zjem coś bo umieram głodu.

Dochodziła czternasta. Na polu namiotowym było pusto, cicho i strasznie gorąco. I tylko szydząca z wystawy konserwa turystyczna przypominała mi o sile mojej woli, w której mogłem pokładać pełne zaufanie. Przynajmniej do następnego wieku.  A z tyłu głowy obudziła się i smutno przypomniała o pogubieniu w życiu piosenka Pudelsów.

 

„Coraz wolniej bije tętno światła
Ostatni oddech ginącego życia
W krainie ciemności rodzi się mrok
Za mną czai się demon nocy – Lęk
Duchy wciągają mnie w wir tajemnicy
W myślach twoich ciemność śmierci
W oczach twoich czerwień krwi
Pęka w rękach szklanka z wódką
Rozpierdala myśli ci
Zwierasz pięść z radością dziką
Krew i wódkę spijasz z niej
Dziwisz się że to smakuje
Krwawą Mary z dłoni chlej
Świat wiruje za mgłą białą
Pulsującej ciszy snem
Rozpierdolę wszystko wkoło
Potem sam powieszę się”*

*(Pudelsi,

 

 

Może to wtedy właśnie zaczęła się budzić we mnie choroba następnego wieku, zwana depresją? Być może to był ten czas. Ale do pełnego wybuchu zostało jeszcze kilkanaście lat, które wypadało przeżyć godnie i z przytupem. Co też codziennie starałem się czynić.

Na pełnej prędkości.

M14. Po D-dur że za jeden uśmiech.

M14. Po D-dur że za jeden uśmiech.

Wyjazdy nad morze pod patronatem PKP trzeba było odpowiednio przygotować logistycznie. W końcu przejazd trwał bez mała 14 godzin i tylko miejsca w przedziale gwarantowały jako taki komfort. Leniwsi i mniej rozgarnięci podróżni wsiadali zazwyczaj na Dworcu Głównym w Krakowie i liczyli jeszcze, że coś wolnego znajdą. My startowaliśmy na dworzec w Płaszowie, z którego ruszał skład, na kilka godzin przed jego odjazdem i zajmowaliśmy przedział, a czasem i przedziały, jeszcze na bocznicy. Dzięki temu w pięć, sześć osób w przedziale mogliśmy wygodnie podróżować przez Polskę. I byliśmy gotowi, zwarci, niejednokrotnie podlani niezachęcająco dla ewentualnych dosiadkowiczów. Ustawialiśmy też magnetofon na full i dawaj, na ten przykład, Raga Protiw Maszynie. I tak co stacja. Znasz, lubisz, chcesz słuchać bardzo głośno? Zapraszamy! Nie lubisz?  Nie podchodź. Nikt nie polubił. Nigdy. Dziwne. Może wiedzieli, o czym krzyczą RATM i im nie pasowało?

Nad morzem muzyczny kodeks honorowy przestawał z czasem obowiązywać. W końcu każdy chciał się zakochać albo chociaż podkochać na wakacyjną chwilę. Trzeba było wtedy oddalić się lekko od swoich muzycznych upodobań i poudawać, że także to, co grają tu i teraz, też pasuje. W końcu na letnich dyskotekach gra się dla mas, a nie dla kilkunastu osób. A ponieważ to właśnie tam były ONE, dziewczęta, które chcieliśmy  poznawać na kopy, to musieliśmy podrygiwać przy Scatmanach, Didżejach Bobo, Scyzorykach Liroyach. A potem wywijaliśmy Orła Cień i krokiem Koko Dżambo udawaliśmy się do namiotu spać. A jak ktoś miał farta i gadane, to nie udawał się sam, najczęściej na romantyczny spacer na plażę w poszukiwaniu wschodu słońca.

Równie ważny jak muzyka był wakacyjny sport. Służył rozrywce, wypacaniu toksyn, wyrzucaniu testosteronu i oczywiście, a jakże, podrywowi. Często i gęsto organizowaliśmy się w zespoły i uprawialiśmy – a to piłeczka nożna, a to koszykówka, a to siatkówka. Nad morzem liznąłem też siatkówki plażowej, która w czasach mojej sportowej przygody dopiero kiełkowała. Nie powiem, liznąłem z sukcesami. A że razu jednego, na ten przykład, patronem rozgrywek byli papierosiarze z Westami, takimi fajkami, to sukces miał smak tytoniu wypalanego na kopy. Wspaniała promocja zdrowego stylu życia – no ale przecież nie ma co zwalać niesportowego trybu życia na nagrody. Nikt nic nie musiał, a co najwyżej mógł jeśli był miękkim czymś tam robiony.

Lato było także czasem mistrzostw świata w piłkę i podobnych imprez. Najmocniej zapadły mi w pamięć igrzyska z roku 1996 – nałożyły się w znakomitej większości na nasz urlopowy pobyt. Nasi coroczni towarzysze wakacyjnej niedoli z Jastrzębia-Zdroju dysponowali wtedy grubszą gotówką, a i nam też powodziło się nienajgorzej, więc postanowiliśmy uwić sobie olimpijskie gniazdko w lokalu o wdzięcznej nazwie Oaza, nieopodal naszego pola namiotowego. Ponieważ było nas kadrowo dwie drużyny piłkarskie, to koledzy postanowili, że lokal podczas transmisji igrzysk wynajmiemy w godzinach wieczorno-nocnych na wyłączność.

Gospodarze knajpy byli zadowoleni, bo gwarantowaliśmy pełną salę, a przy tym na niczym nie oszczędzaliśmy, więc zapewnialiśmy spory obrót na barze. Wacław, mecenas naszych knajpianych zabaw, kiedy tylko się budził i łapał tymczasowy kontakt z rzeczywistością, natychmiast uzupełniał stany zaopatrzenia:

– Kierowniczko! Sześć piw, sześć kiełbas i sześć pizz – i ponownie schodził do pozycji półpoziomej w celu jako takiego przetrzeźwienia.

I tak do rana zbierało się tego wszystkiego na stołach w ilościach hurtowych. Ale kto tam zwracał na to uwagę? Ważni byli nasi judocy, zapaśnicy, lekkoatleci i wszyscy ci, którzy rozsławiali ojczyznę Orła Białego w dalekich Stanach Ameryki. Korzeniowski (wkrótce miał zostać moim kolegą z klubu WKS Wawel), Kusznierewicz, Mauer, Wolny czy Wroński mogli liczyć na to, że wypijemy ich zdrowie. Niejedno. Z igrzysk wszyscy byli zadowoleni. My – bo były sukcesy wielkie i aż tak niespodziewane naszych mistrzów. Sportowcy – bo mieli wyniki ponad miarę. Właściciele Oazy – bo po Atlancie zarobili na klimatyzację.

Wieczorami wakacyjnymi oddawaliśmy się konsumpcji relaksacyjnej. Najczęściej i najchętniej podczas zachodów słońca. Często relaksacja przeciągała się do późna, a niektórzy byli tak zrelaksowani, że nie mogli już żyć albo żyli tak, jakby nie mogli już się zrelaksować.

I przychodziły nam do głowy głupie pomysły, jak choćby wodowanie jachtu, który właściciel zacumował był na stałe na betonowym cokole przy swoim lokalu. Koledzy doszli do wniosku, że męczy się tam okrutnie, ten statek, jak pies na łańcuchu przy budzie i postanowili, że sobie i jemu dadzą zakosztować swobody. Któregoś ranka, kiedy jutrzenka grała pierwsze nuty, jednostkę oderwano od postumentu. Kilkunastu chłopa, mozoląc się okrutnie, bo statek ważył ponad sto kilko, w ciągu godzinki z okładem pokonało ponad dwieście metrów piachem i zaczęło się sposobić do morskiej przygody. Konstrukcja okrętu nie pozwalała jednak na pokonanie pewnych barier i z żeglowania nic nie wyszło, bo i wyjść nie mogło. Za to policja odnalazła mistrzów żeglugi po piachu i kazała im odholować okręt pod lokal, szczęśliwie nie wyciągając większych konsekwencji.

Przewijało się pod namiotami towarzystwo przeróżne. Obok naszego stałego składu nowohucko-jastrzębskiego przewijała się masa znajomych. Ludzie nas lubili, lubili z nami przebywać i chętnie dołączali do wspólnych wypadów. Był na przykład kolega Denis, młodzieniec o ciemnej karnacji raczej, bo jeden z jego rodziców miał afrykańskie korzenie. A do tego chłopak był fizyczną kopią Gołoty, wagowo i wzrostowo, co w czasach ciężkiej sławy i piórkowej chwały Endrju, stanowiło nie lada atut. Robiło to wrażenie nie tylko na nas, ale przede wszystkim na dziewczętach. U najstarszych natomiast plażowiczów Denis wywoływał zdziwienie, bo przecież oni, codziennie smażąc się na słońcu, nie mogli się tak pięknie opalić. A przecież każdy chciał być pięknie opalonym. Więc czemu jemu się udawało, a im nie?

Byli też raz koledzy z Krakowa, a wśród nich Paweł Drzyzga, brat tej siostry od RMF a potem od TVN. Ci mieli lekki niefart, bo ich okradziono. Namiot ogołocono im z kosmetyków, co bolało mało, ale również z kuchenki gazowej turystycznej, co jej właściciela doprowadziło do szewskiej pasji; bo czuł do niej wyjątkowy sentyment. Z tego powodu przystąpił do własnego, zakrojonego na wielką skalę śledztwa. Pytał, podpytywał, podsłuchiwał, śledził i w końcu zdołał zidentyfikować sprawcę. Kiedy miał już dwieście procent pewności, zamówił policjantów pod dyskotekę, bo tam się złoczyńca bawił.

Właściciel kuchenki chciał sprawę zakończyć zgodnie z prawem, jak na krakowskiego inteligenta i człowieka dobrze wychowanego przystało. Jednak oczekiwanie na policję przedłużało się w nieskończoność. Czekający na patrol młodzieniec, zdegustowany zachowaniem gliniarzy, podlewał się mocno piwem i doprowadził się tym sposobem do stanu wstępnej nieważkości. Stróżowie prawa, kiedy w końcu dotarli na miejsce, nie bardzo mieli ochotę na interwencję, z braku zaufania do zgłaszającego primo, jego stanu secundo, oraz powodu niewielkiej wartości przedmiotu, który skradziono – terzio.

– Jeśli władza nie pomoże, to sam wymierzę sprawiedliwość! – pomyślał na głos i poprosił nas o wsparcie. – Pomożecie?

– Nie, towarzyszu Edwardzie, nie pomożemy – odparliśmy zgodnie, bo nikt nie chciał stawać do walki na piąchy za kuchenkę gazową turystyczną, i do tego czyjąś.

Nieborak pozostawiony sam sobie podlewał się dalej i nie przerywał przy tym obserwacji złoczyńcy. Było grubo po północy, kiedy poderwał się i ruszył w ciemność – jak dwa plus dwa po to, by dokonać męskiego rozliczenia rachunków za krzywdy którego go dopadły. Plan miał prosty: dopaść kradzieja i obić mu ryj, a może i pozbawić go gotówki w kwocie, która mogłaby być rekompensatą za kuchenkę. Szedł więc za podejrzanym cierpliwie, unikając latarnianego światła. Morze szumiało w oddali, rozbawione głosy biwakowiczów zagłuszały kroki, a zapach sosnowego lasu koił pijane ciało. Czyż nie były to bajkowe okoliczności przyrody stworzone dla takiej pomsty?

Po przejściu kilkuset metrów podejrzany skręcił w dróżkę prowadzącą nad morze, lekko w prawo, w okolice wydm. Może spowodowała to potrzeba opróżnienia się, a może tylko chęć pobycia w ciszy i zadumie. Do dzisiaj tego nie wiem. Atak podobno był błyskawiczny, niespodziewany i honorowy, czyli od tyłu. Ofiara otrzymała kilka solidnych cepów w głowę, została powalona na plecy i unieruchomiona żelaznym uściskiem chudych nóg i rąk.

– A masz ty! A masz chuju-złodzieju! Za kuchenkę, kurwa, gazową! A masz, a masz! – rytm nadawały ręce zwinięte w piąstki, które okładały domniemanego złodzieja.

I piachem mu w twarz. Garściami. W oczy i do ryja.

– Ne wem ofo odzi! – bełkotał zaatakowany, próbując wydalić paszczą jakiś konkretny przekaz. – Jafa fu fenka!? Tfu? Ze fo? Ne bij!

– Za kuchenkę chuju! – ciosy stały się wolniejsze, bo i kolega głupi bardzo nie był i zaczął myśleć, że może by najpierw wypadało udowodnić czyn podejrzanemu a dopiero po tym mu dopierdolić. – Trzy dni temu namiot nam okradłeś, kutasie jeden!

– Ja? Oszalałeś, ja dzisiaj przyjechałem. Rano, mam świadków! – mowa wracała obijanemu w miarę jak pozbywał się piasku z ust.

– No jak? Niemożliwe! – mimo ciemności panującej dookoła słychać było w tym głosie coś jakby lekkie olśnienie. – Wstawaj. Pod lampę!

Stanęli pod lampą, jak brat z bratem. I wtedy wyszło szydło z wora i okazało się , że to pomyłka okrutna, a bity to nie ten co na to zasłużył! O rany. O ups. O kurwa.

– No tak. Przepraszam. Jezu. Sorry. To nie ty, przepraszam. Ale jak to? Przepra… Nie wier…

I odszedł w ciemność, pozostawiając obitego, niewinnego chłopaka samemu sobie.

Wakacje!

*

Powroty znad morza miały czasami słony smak Bałtyku. Najgorzej było, kiedy się całe pieniądze wpompowało w machinę gospodarki nadmorskiej. Powrót na głodnego i z wodą z kranu w dużej butelce bywał słaby. Szczęściem od drugiego wyjazdu planowaliśmy wydatki na poziomie przyzwoitym, a od trzeciego byliśmy znani i lubiani, więc mogliśmy w razie katastrofy pożyczyć szmalec od właścicieli pola namiotowego. Byliśmy młodzi, radośni, spokojni jak aniołki – i wiecznie pijani. Kochali nas prawie wszyscy.

Któregoś razu Wacek miał wrócić znad morza kilka dni wcześniej niż reszta naszej bandy. Postanowiliśmy pożegnać go godnie. W końcu jako jeden z nielicznych pośród nas, pracował ciężko i owocami swojej pracy oraz pożyczek dzielił się z nami obficie. Chłopak wyuczył się w zawodzie spawacza i zaczął szybko zarabiać dobre pieniądze, co wywindowało go pośród nas na średni poziom elity finansowej. Ponieważ miał też gest nie lada i bał się żeby nasze wakacje nie były za biedne, przed wyjazdem, nie raz i nie dwa, brał wraz z Esem pożyczki w banku. Po powrocie z wakacji chłopaki spłacali jeden kredyt drugim i tak to się do czasu nawet kręciło. Aż w końcu przyszedł prawie ostateczny krach systemu i się urwało. Ktoś w banku się zorientował, że chłopaki nakręcili piramidę, która nie miała prawa zakończyć się pomyślnie i postanowił to ukrócić zgłaszając sprawę do odpowiednich służb.

Pożegnanie trwało dwa dni. Śpiewaliśmy przeboje z „Taty Kazika” do upadłego i tak nam ten Kazik zaszumiał w głowach że Wacek postanowił się obciąć na jak nasz idol. A idol miał wtedy łysą głowę i tylko z przodu pozostawioną samą sobie, niczym samotna wyspa na Atlantyku, kępę włosów.

– Tata, tata, ja chcę mieć fryzurę na Kazika! – Wacław błagał, a ja jako największy fan muzyka miałem pomysł urzeczywistnić.

– Daj spokój. Jak się w pracy pokażesz? – temperowałem jego zapędy, przypominając o nadchodzącej milowymi krokami prozie dnia codziennego.

– No jak? Normalnie. Przecież my w kaskach chodzimy. Tata, no weź!

„Tata”. Może i byłem jak tata – czasem surowy, a czasem za dobry –, do tego byłem opiekuńczy jak niejeden ojciec i stąd się ta ksywa musiała wziąć. Posłuch jako taki miałem, więc podejmowałem również strategiczne decyzje.

– Mamy nożyczki? – postanowiłem dać dzieciakowi radość i jednocześnie poeksperymentować, czy inni będą wyglądać z fryzurą Kazika tak dobrze jak Kazik. Nożyczki znalazły się błyskawicznie, ale zanim przystąpiłem do dzieła, musieliśmy spożyć śniadanie. Okazało się bardziej obfite niż zwykle.

Pierwszy na zakupy ruszył Kura gdzieś koło dziesiątej. Wrócił z bułką, małą konserwą i kratą piwa. O dziesiątej dwadzieścia Ogon poszedł z Talentem po pieczywo i przynieśli przy tej okazji kolejne dwie kraty. W samo południe byliśmy już co najmniej po kilku piwach i mogłem strzyc. Przedsięwzięcie podzieliłem na kilka etapów. Pierwszy: klasyka, czyli ścięcie kudłów z całego łba, ale z pozostawieniem rzeczonej wyspy nad czołem. Etap drugi: rytualna zmyłka fryzjera. Zrobiłem oto Wackowi na głowie szachownicę.

– Tata, no co ty! Na Kazika kcem – dzieło było klasowe, ale Wacławowi nie przypadło do gustu.

– Wacek. To jest dobre! Zostawże se takie! – Bocian ze śmiechu zalewał się rzewnymi łzami.

– Nie. Tata, no! Na Kazika!

Strzeliłem zatem w przerwie piwko dla podtrzymania kurażu i rozpocząłem etap trzeci: golenie czaszki delikwenta do gołej skóry, oczywiście poza wyspą. Po kilkudziesięciu minutach Wacek- Kazik był gotowy. Patrzyłem na efekt i nie wierzyłem w swoje zdolności fryzjerskie i fantazję. A sam Wacław, tak wystylizowany był gotów do wieczornego odjazdu. Spakowany, obcięty i mocno pijany (ech ta szara rzeczywistość!) został przez nas odholowany do autobusu linii Unieście-Koszalin.

– Tylko się nie zgub! I zadzwoń koniecznie jak dojedziesz! – ktoś gadał bez sensu.

Tylko gdzie miał zadzwonić?… Chyba jednak to my w końcu zadzwoniliśmy do niego. Po dwóch dniach. I w sumie dobrze, że dopiero wtedy, bo Wacek, jak to Wacek, podróżował po naszej pięknej ojczyźnie z przygodami.

Pierwsza czekała go już na dworcu. Wsiadł biedaczysko nie w ten pociąg co trzeba i zamiast jechać do Gdyni, poleciał na Szczecin. To nieco skomplikowało dalszą drogę i przez to spóźnił się Wacek do pracy o jeden dzień. Kolejna przygoda czekała go już w domu, kiedy ściągnął czapkę. A ni on ani jego rodzice nie mogli uwierzyć w to, co miał chłopak na głowie, ani w to, że w takim stanie zdoła się wytłumaczyć w pracy ze spóźnienia. Jedyne rozwiązanie było takie,  że resztę upalnego  lata w pracy Wacław spędził z przyklejonym do głowy kaskiem.

*

Jeden z moich powrotów był jak z filmu „Podróż za jeden uśmiech”. Przedostać się tamtego roku miałem z Unieścia nad Jezioro Chańcza w kieleckie, obok Staszowa. Pierwszy uśmiech wykonałem do poznanych na nadmorskim polu namiotowym żołnierzy służby zasadniczej, którzy zrobili sobie wypadzik na przepustkę, żeby się nawdychać jodu.

Zaszczytną służbę wojskową odbywali gdzieś w Łodzi czy pod Łodzią, a wracali w okolice Końskich, do domu jednego z nich. Dysponowali pojazdem mocno takim sobie, jeśli brać pod uwagę cztery osoby plus namioty i plecaki. Pojazd zwał się Polonez. Nie przypominam sobie, jaką miał ksywę, Atu czy Caro, ale pamiętam, że bagażnik miał jak mały fiat. I pamiętam też, jak bardzo chciałem zaoszczędzić pieniądze na podróży, a przy okazji dać szansę przygodzie.

Tak więc któregoś niedzielnego przedpołudnia wyruszyliśmy. Jechaliśmy – dziwnym nie jest – w dół mapy. Pierwszy popas był planowany w jednostce wojskowej moich dobroczyńców gdzieś w Łodzi czy pod Łodzią. Jak się okazało, chłopaki byli już falowcami i odcinali z metra, więc do wyjścia wiele dni im nie zostało i na jednostce z tego powodu rządzili. A skoro rządzili, to mieli także dojście do paliwa wojskowego za psi chuj albo i za darmo. Wtedy również zrozumiałem, dlaczego taki mały bagażnik mają w tym polonezie – bak był powiększony o jakieś 40 litrów i dzięki temu jak się już wlało po korek, to można było Polskę przejechać wzdłuż i wszerz bez oglądania się na stacje benzynowe.

Jednostka była, o ile pamiętam, pancerna. Stał tam nawet na postumencie czołg, który grał „Rudego 102” w serialu „Czterej Pancerni”. Znaczy się: jeden z kilku czołgów-aktorów, bo podobno parę tychże utonęło albo ucierpiało w inny sposób na planie filmowym.

Po zalaniu do pełna pojechaliśmy do jakiejś podłódzkiej wsi. Z radioodbiornika rżało wczesne disco polo. Klasa musiała być pokazana: okna otwarte, łokcie na zewnątrz, po jednym na osobę, poza moimi. Bo ja miałem miejscówkę z tyłu, na środku. Siedziałem na plecakach, pod nogami miałem namiot, głowę i plecy w suficie. Zgrabiałem i zastałem się strasznie. Wysiadanie zabierało mi dobrych pięć minut, zanim pobudziłem krążenie krwi w członkach. Ale, pamiętajmy, było za darmo, więc nie mogłem narzekać.

Na wsi zrobiliśmy mały piknik. Była kiełbasa swojska, krwista kiszka, ogórki ze swojego ogródka, herbata z Indii albo Chin, po kielichu polskiej wódki i zakaz wchodzenia do chlewu. To po to, żeby uroku na świnie nie rzucić. A legenda głosiła, że „jak łobcy do łobory zajrzy, to urok na trzode rzuci, pomór się zalegnie i się świnie pomrą”. Z tej prostej przyczyny skoncentrowaliśmy się na konsumpcji dóbr. Ze wsi już były tylko dwie godziny i w Końskich nastąpiło pożegnanie i zmiana mojego środka komunikacji.

Chwilę po ich odjeździe zrobiło mi się i smutno, i straszno. W środku nocy żołnierze zostawili mnie na opuszczonym i mocno zdezelowanym dworcu, gdzieś w zapomnianej przez Boga Polsce środkowej. Od razu zacząłem nucić dla odwagi jedyne, co mogło mi przyjść do głowy:

 

„Czy byłeś kiedyś w Końskiem

Na dworcu w nocy

Jest tak brzydko i brudno

Że pękają oczy, oczy

 

Polska, mieszkam w Polsce

Mieszkam w Polsce

Mieszkam tu, tu, tu, tu”*

*(lekko przerobiona wersja prze zemnie „Polska” zespołu Kult)

 

Ciekawe, jak się w tamtym czasie miał do tej parafrazy oryginał, czyli piosenkowe Kutno? Tutaj była pustka, ruina i jednak strach. A ja byłem umęczony, jakbym z wojny wracał. Organizm odreagowywał wakacyjny wypoczyn, alkohol i podróż na embriona. Nie miałem siły czuwać, nie było najmniejszych szans. Miejscówkę do spania zrobiłem sobie na parapecie ogromnego okna, w kącie wielkiej dworcowej sali. Powiązałem się z plecakiem i namiotem w jeden kokon, w rękę chwyciłem nóż i zanim zdążyłem rozpocząć „Ojcze Nasz”, twardo spałem. Pierwszy i jedyny poranny pociąg do Kielc startował przed piątą z minutami. Nie mogłem zaspać.

Po czwartej obudził mnie ruch w budynku. Mało sam się nożem nie dźgnąłem ze strachu. A strach miał oczy wielkie i urealniał się pod postacią staruszek, które z tobołkami i koszami udawały się tam gdzie ja: do świata najbliższego, czyli do Kielc. Obserwowały mnie z uśmiechem, widać nieczęsto takie dziwadła się tam pojawiały.

Pociąg przyjechał punktualnie i zaczął swoją przedziwną trasę do Kielc. Przedziwną – bo pasażerowie mocno odstawali od ludzi z którymi do tej pory podróżowałem przez Polskę. Były jaja, kury, koza chyba, widły, grabie i inne akcesoria typowo wiejskie – pełen przekrój wsi polskiej. Kolorytu dopełniały lokalne przystanki: wszystkiego jedna tabliczka z nazwą stacji, ścieżka wydeptana gdzieś koło torów, w trawie i tyle. Myślałem nawet, że może jeszcze śnię, ale utwierdziwszy się w przekonaniu, że jednak to już jawa, zacząłem się bać, że wylądowałem gdzieś za wschodnią granicą Polski, a nie w jej centralnej części.

Do Kielc dotarłem jednak szczęśliwie i spokój powrócił. Stamtąd kolejny etap podróży miałem odbyć pekaesem. Po dwóch godzinach czekania znalazłem się, ledwie żywy, w przepełnionym autobusie. Zmęczenie potęgował niesamowity ukrop, jaki w tym blaszanym pudle panował. Upał, tłok, smród – klasyczny hat-trick. Organizm w końcu się poddał – zasnąłem na stojąco.

– Koniec! Wysiadamy! – obudziły mnie, po godzinie podróży na śpiąco-stojaco, pokrzykiwania zza kierownicy.

Kierowca zrobił swoje i czekał tylko, aż wysiądę.

– Już, już. A gdzie my jesteśmy? Chańcza?

– Jaka Chańcza? Do Chańczy to jeszcze z dziesięć kilometrów.

– A skąd odjeżdża autobus?

– Już odjechał. Jest jeden rano. I tyle.

Nie może być – myślę. Obładowany byłem jak osioł, wykończony jak maratończyk, rozbity jak Krzyżacy pod Grunwaldem. Jak więc miałem się tam dostać? JAK?

Ale kierowca popatrzył w moje przerażone oczęta i uśmiechając się, powiedział:

– Się nie martwi. Mam godzinę do odjazdu. Zawiezę.

– Naprawdę? – nie mogłem uwierzyć w tak wielką bezinteresowność na krańcu świata. – Naprawdę? Bardzo, bardzo dziękuję!

– Nie ma za co. Jak można pomóc, to czemu nie?

Odpalił więc maszynę i pojechaliśmy ku Chańczy. Ku kolejnej wakacyjnej przygodzie.

S16. Ostatni gasi światło.

S16. Ostatni gasi światło.

 

I nadszedł czas prawdy.

Walka o utrzymanie w Seri B była niczym Hamletowskie „być albo nie być”. Znaleźliśmy się w drugiej czwórce, dzisiaj zwanej play out, czyli mówiąc po ludzku, kto przegrywa ten wypada z ligi. Los i wyniki z sezonu zasadniczego skojarzyły nas, w pierwszej części tego pleja, ze świdnicką Avią. Dobrze się w sumie złożyło, bo umieliśmy z nimi grać i mieliśmy wypracowaną nad nimi przewagę psychologiczną.

Każdy zespół miał swoje atuty. My mieliśmy lepsze koniska w osobach Archanioła Marka i Młodego Marka Siekierki, wielką jak na te czasy halę i tradycję klubową, za którą dalibyśmy się pokroić żywcem. I obiecano nam na dokładkę, że jak się utrzymamy w lidze, to drużyna przetrwa i zostanie zgłoszona do rozgrywek na kolejny sezon. To nam wystarczyło żebyśmy stali się bulterierami parkietu. Avianie mieli skład równy, bez wybijających się szczególnie koni, stosunkowo małą salę i tabuny wiernych kibiców, którzy żywiołowo zdzierali gardła za swoimi. Typowa małomiasteczkowa miłość po grób. Imponowało mi to okrutnie. Ale sentymenty i podziw zeszły na plan dalszy. Nadchodziła decydująca bitwa w ligowej wojnie.

Pierwsze mecze wypadło nam grać u nich. Dwa u nich, za tydzień dwa u nas i ewentualnie decydujący piąty znowu u nich. Takie rozdanie wyszło na podstawie miejsc w tabeli po zakończeniu rozgrywek przed play off. Jechaliśmy z jasnym zadaniem. Przynajmniej raz trzepnąć rywala na jego ziemi. Rywal też nie próżnował i próbował nas podejść. Plotki o rozwiązaniu sekcji siatkarskiej Hutnika docierały do wszystkich głośniej niż do nas. I te plotki postanowili nasi rywale podeprzeć suwenirem, żebyśmy za bardzo nie walczyli.

– Co wam zależy. I tak was rozwiążą. No, koledzy, macie. Czym chata bogata! – kusili nas przed zawodami.

– Co kurwa macie? Pogięło was? Nas nie rozwiążą. Nigdy! Spadajcie – honor nowohuckiego fanatyko- zawodnika nie przyjmował rozwiązań pozasportowych.

Za to takimi zagrywkami podnieśli nam rywale ciśnienie. Oj podnieśli.

Mobilizację rozpoczęliśmy w pokoju hotelowym.  Hotel był przylepiony do hali sportowej i można było z łóżka iść na wojnę.

– Kurwa, wiecie o co walczycie! O życie! Żeby nikt mi nie dał dupy – Anioł mobilizował nas zdecydowanie – Nikt! Walczymy! Raz trzeba u nich wygrać! Przynajmniej raz. Walczymy jeden za drugiego! Dawać kurwa! Do boju!

Nawet kibice wroga  nas musieli pod halą słyszeć, taki raban był u nas. Na mnie podziałała ta mobilizacja niezwykle mocno. Na parkiet wpadłem jak w amoku.

– Gdzie kurwa biegniesz, nasze boisko jest tutaj – Marek złapał mnie za rękę.

– Aha. No tak. Przecież. – powoli  łapałem kontakt z rzeczywistością.

Porozglądałem się po terenie. Łał! Ale ludzi. Telewizje ze dwie, radia ze trzy. I pełno ludzi. Napchani po sufit. Czuć było w powietrzu fajnymi zawodami. Od pierwszego seta sędziowie starali się kontrolować sytuację i oddać gospodarzowi co gospodarza. Razem z miedzą. Tylko dlaczego z naszą?

– Jaki kurwa aut!!! – nie wytrzymałem po akcji, kiedy liniowy podniósł patyk do góry, a ja zaplasowałem akurat w same widły boiska – ty kutasie!!!

I ruszyłem na drugą stronę wydrzeć mu sprawiedliwość z wnętrza jego gospodarskiego łba.

– Co ty kurwa pokazujesz? Pojebało cię?! – darłem się żeby przekrzyczeć kibiców, prosto w twarz sędziego liniowego niesprawiedliwego.

I dawaj go za mankiet. Główny zareagował z wyraźnym opóźnieniem. Widocznie jeszcze nie miał takiego nerwusa podczas zawodów.

– Fjuuuu !!! – gwizdek sprowadził mnie na ziemię i udałem się prosto pod słupek sędziego głównego.

– Czy pan zwariował panie Gomółka? To jest siatkówka! Nie jest pan na podwórku!

– Panie sędzio ale on kanci! – przyłożyłem w liniowego z całej siły.

– Ale co ja pokazałem? – zadał pytanie mając na  myśli swoją decyzję, która mi całkiem umknęła w ferworze walki. – Co ja pokazałem? Po co leci go pan bić?! Zwariował pan?

– No nie. Nie chciałem nikogo bić, wyjaśnić tylko chciałem – dukałem wystraszony.

– Pokazałem piłkę w boisku! Wracaj pan na parkiet! I bez takich mi tu, bo wywalę. A teraz żółta kartka!

Skończyło się bardzo spokojnie jak na taką sytuację w trakcie zawodów, napiętą do granic zdrowego rozsądku. Cały mecz był nerwowy. Każda sytuacja, każdy punkt, nawet przerwy dla trenerów.

– Czas! – Trener Marian chciał nas uspokoić i pokazał sędziemu, że kolejne trzydzieści sekund spędzimy przy ławce rezerwowych.

Zazwyczaj w takich sytuacjach zespół koncentruje się wokół trenera, a ten podpowiada, opieprza, ustala taktykę. U nas tak nie było. Jak trzeba było coś przekazać, robiły to Marki, w krótkich, wojskowych słowach. Trener tylko czasami coś taktycznie podpowiadał młodzieży. Na boisku Avii wszyscy byli tak nakręceni , że w przerwach każdy lazł w swoją stronę, żeby się uspokoić i nie wylecieć z emocjami w powietrze.

Jeden kibic chciał zabłysnąć przed swoją dziewczyną i tuląc ją do swojego boku, dogryzał mi nieustannie:

– Do trenera! Do trenera młody! Haha. Idź posłuchaj swojego trenerka. Hehe. –  nawijał mi prosto w twarz.

Raz i drugi nie zwracałem na to uwagi. Ale za trzecim razem nie wytrzymałem i wskoczyłem na poręcz oddzielającą mnie od miłego pana i wykrzyczałem mu prosto w oczy:

– Gówno cie obchodzi dla kogo jest przerwa gnoju! Zejdź tutaj to ci pokażę.

Chłopa zamurowało aż do bladości i dał mi spokój.

Ta sobota była nasza. Wygraliśmy! Może mecz nie był piękny, ale był zwycięski. Teraz to my będziemy mieć atut własnego boiska. Jest dobrze, a jutro może być jeszcze lepiej. W pokoju wygrzebałem dwa litry swojskiego winka, starszyzna pozwoliła uszczknąć po szklaneczce na lepsze spanie. Naprawdę było co świętować, byle z umiarem wielkim jak nigdy.

Ranek powitał nas wcześnie. Nie mogliśmy spać a zmęczenie i buzująca ciągle adrenalina dawały się mocno we znaki. Dla lepszego samopoczucia, część ekipy poszła rano na małe rozbieganie, żeby pobudzić ciało i umysł.

Pobudzenie nie wystarczyło, nie weszliśmy na stan wkurwu z soboty, a i zwycięska zaliczka nas chyba uśpiła, co skutkowało porażką w niedzielnych zawodach.

Nikt jednak nie lamentował, zrobiliśmy 50% planu i teraz spokojnie mogliśmy czekać na świdniczan na naszych hutniczych śmieciach, które dawały nam handicap wielki. Zgodnie z przypuszczeniami i znakami na niebie, ziemi, wodzie i w powietrzu, bez historii i zbędnych emocji pogoniliśmy Avię na swojej ziemi i utrzymaliśmy się w pierwszej lidze serii B.

Sobota na naszej hali pokazała, że u nas nie ma żartów. Na rozgrzewkę zmontowałem swoje ukochane kawałki muzyczne w zgrabnego secika. Proletaryat, Kult, puszczone przed meczem wprawiły nas w stan euforycznego zakręcenia. „Pasażer”, „ Młodzi wioślarze” wersja z „Mojego Wydafcy” i „Ziemi naszej  sól” dawały nam siłę i mobilizowały. Poziomy wszystkiego co odpowiadało za siłę, skoczność, koncentrację, zostały wywindowane na maksimum naszego talentu. Tak naładowani wznieśliśmy się na wyżyny naszych umiejętności i rozbiliśmy rywala w puch. Niedziela była już tylko dorzynaniem gości i można było świętować sukces i chuchać na zaczyn, który pozwalał patrzeć na siatkówkę w Krakowie z wielką nadzieją.

Po zakończeniu ligowej zabawy mieliśmy okres tak zwanego roztrenowania. Polegało to na zmniejszeniu obciążeń i jednostek treningowych. Pasowało mi to bardzo bo matura zbliżała się wielkimi krokami i trzeba było się z lekka ogarnąć i powrócić na szkolną ziemię.

Koledzy mieli więcej czasu i szukali sposobu na jego zagospodarowanie. Premie za mecze były już przebrzmiałą melodią i powstawała spora wyrwa w domowych budżetach. Jarek z Siekierką znaleźli sposób na dorobienie sobie i zostali pracownikami kortów tenisowych przy Hutniku. Chałtura fajna i przyjemna. Trzeba było przygotować korty do gry, rozliczyć graczy, wypić piwko w klubowej kawiarence, drugie piwo wypić, znowu przygotować i rozliczyć. Ja i koledzy z zespołu płacić nie musieliśmy za kort, więc często wpadaliśmy liznąć tenisa ziemnego. No i wypić zimne piwo oczywiście.

Okres roztrenowania przebiegał miło i luzacko. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego, że za naszymi plecami los jest już przesądzony. Specjalnie też nie zawracaliśmy sobie tym głowy, bo trudno nam było uwierzyć w plotki że nas nie zgłoszą do kolejnego sezonu rozgrywkowego. Hutnika, sekcję siatkówki grającą w serii B?

Wydawało się to niemożliwe.

Zakończenie uroczyste sezonu odbyło się jakoś pod koniec czerwca. Zaproszono trenerów sekcji juniorskich, całą naszą kapelę, nawet jakiś prezes się przewinął niechcący. Zakończenia sezonów były zawsze bogato podlewane. Tak nakazywała stara świecka sportowa tradycja. I nasza młodzież, ze mną na czele uczestniczyła w obchodach prężnie i z klasą. Ponieważ byliśmy jeszcze młodzi i grzeczni, to w klubie postanowiliśmy trzymać fason i po wygrzmoceniu po flaszce na głowę, takiej nie za dużej, półlitrowej, żeby móc ruszyć w miasto z animuszem, opuściliśmy gościnne progi klubu. Obraz zaczynał się lekko zacierać więc nie pamiętam gdzie wylądowaliśmy. Zbieraliśmy się gdzieś na dzielni. I grupami dopijaliśmy sezon.

Za to pewnego razu, w sezonie jeszcze, zimową porą, pewnie gdzieś w okolicach świąt albo raczej po ostatnich meczach pierwszej rundy sezonu zasadniczego, jak już dopiliśmy co mieliśmy dopić, postanowiliśmy ruszyć odważnie w miasto. Ale był w śród nas człowiek wielkiego serca i rozsądku, który postanowił jeszcze, a jakże, odwiedzić trenera. Dość mocno podlani poszliśmy do kołcza do jego mieszkania. Mieszkał on koło obiektów AWF w bloku zwieńczonym wieżyczkami. I jedna z tych wieżyczek należała tylko do niego. Musieliśmy ją zobaczyć od środka. Ekipa była zacna, sami miłośnicy zwiedzania mieszkań z wieżą. Trenerowi, naukowcowi z tytułem doktora, szczęka z lekka opadła na nasz widok. Ale robienie przez nas rodzinnej atmosfery w zespole nie pozwalało mu nas wyrzucić precz za drzwi. W końcu co klasa to klasa.

I oczywiście nie mogło zabraknąć tradycyjnego jak zawsze czym chata bogata. Wszystko było klasowe poza stanami alkoholu w barku. Trener widząc, że nie przyszliśmy rozmawiać o taktyce czy poezji o zabarwieniu sportowym, zaproponował po kieliszeczku. O tak!

Po kieliszeczku tak.

I wyciągnął z lodówki ……. spirytus! Prawdziwie „Gość w dom, Bóg w dom”. No kurde, gruby gracz pomyślałem. A taki niepozorny się wydawał. Jak pokonaliśmy pierwszą kolejkę, to zobaczyłem wszystkie gwiazdy sportowe końca lat osiemdziesiątych. Przed oczami zamajaczył Boniek, Fijas, Golec i cała złota drużyna siatkarska Hutnika Kraków. Kręciło mi się w głowie od sław, a w gardle paliło. Pod pozorem oddania moczu, obrałem azymut na kibel, gdzie podłączyłem się do kranu i zalewałem ogień w kiszkach. Największy kolega z naszej kompani postanowił zwiedzić doktorskie gniazdko. Udał się po drewnianych schodach na pięterko krokiem tańczącego niedźwiedzia z przesuniętym punktem ciężkości.

– Eee, złaźże! Gdzie leziesz? – poskramialiśmy kolegę bo kołcz się ze strachu nie śmiał.

– Co? Ja nie dam rady? Ja nie dam rady? – ryczał misio tańcząc na schodach i prąc na trzeszczącą barierkę z lakierowanej na wysoki połysk dębiny.

Wyjście po schodach stanowiło dla niego nie lada wyzwanie. Czując jednak, że zaczyna mnie łamać sen, bo jego wyjście strasznie się dłużyło, zacząłem zarządzać odwrót. Tym bardziej, że trener nie dysponował już niczym co mogło posiadać jakiekolwiek procenty i wizytę uważałem za zakończoną. Postanowiliśmy więc wyjść  i w tym momencie, kiedy już mieliśmy opuścić gościnne progi gospodarza Mariana, zorientowaliśmy się, że nasz największy towarzysz zaginął na kwadracie.

– Dziadu! Idziemy! – puściliśmy sygnał po mieszkaniu drąc się w niebogłosy.

– Idę! Zaraz idę. Poczekajcie na mnie!– coś tłukło się na pięterku i wrzeszczało wystraszone.

I to coś w końcu dotarło do schodów. Teraz zaczął się problem, bo nogi zaczęły odmawiać cosiowi posłuszeństwa. Sprawiały wręcz wrażenie jakby nie należały do korpusu właściciela. Ale od czego ma się przyjaciół? Pomogliśmy solidarnie. Schodzenie kilku schodków trwało wieczność. Wąsko było, ślisko było, a my nie byliśmy mali, więc co raz i dwa gubiliśmy klasyczną pozycję schodzenia z obciążeniem. Na szczęście poręcz był solidna bo dębowa, więc wytrzymała nasze parcie na siebie. Już w progu czuć było wielką ulgę jaka zapanowała u pana Mariana na kwadracie. Kamień spadł mu z serca po zamknięciu za nami drzwi.

Tylko dlaczego pierdyknął z wielkim hukiem o podłogę? Dziwne to było wrażenie, ale po chwili doszło do nas, że to jednak nie kamień z kołczowskiej piersi. To któryś z nas stracił kontakt z podłożem i wyłożył się jak długi. Spiritus movens zaczął działać z pełną mocą. W windzie największy z nas poszedł w stojącą kimę, co nikogo nie zdziwiło. Ale stało się dla nas małym obciążeniem a nawet dużym ciężarem. Nie mieliśmy jednak wyboru. Przyjaciela w biedzie nie można było zostawić. Na szczęście frend mieszkał stosunkowo niedaleko i to była chyba jedyna wartość dodatnia. I na szczęście nie jedyna.  Na polu było ślisko! Poranne opady śniegu zamarzły i dzięki temu, mogliśmy wziąć go pod pachy i wlec po lodzie. Chwała Panu Lodowemu na wysokościaciach.

Chyba inaczej nie dalibyśmy rady. Śpiący rycerz i jego zachwiani giermkowie musieli wyglądać prze komicznie. Upadki były, i walka była, i śmiech przez zamarzające łzy. Ale daliśmy radę. Pod drzwiami oparliśmy śpiocha, wykonaliśmy szybkie ding dong i zaczęliśmy uciekać.

– Jezusie Nazareński! Jak ty wyglądasz? – usłyszeliśmy tylko w oddali.

– Mama? Co mama tu robi? Bo ja idę z kolegami na miasto, a mama? Skond tu mama… – rozbudzony kolega nie czuł zbyt dokładnie swojego położenia na mapie miasta.

– Gdzie?! A ty gdzie?! Do domu! – Po klatce gonił nas głos zatroskanej pani mamy. – Do domu pijaku!!!

Wszystko się udało. W końcu nie ma to jak u mamy. Mama dostała syna a my zrzuciliśmy z siebie ciężar odpowiedzialności.

 

Ostatnia rzecz którą ugrałem sobie na nowohuckim parkiecie, była pierwsza klasa sportowa. Dzięki temu uczestniczyłem w walce o przyjęcie na Akademię Wychowania Fizycznego bez konieczności zdawania części egzaminów. Dokładnie części fizycznej. Oczywiście nie chodzi tutaj o fizykę jako fizykę , tylko o sprawdziany sportowe. Fikołki, biegania, i inne pierdoły z naciskiem na lekką atletykę. Tak więc słuszna to była dla mnie linia, bo przy tych fizycznych egzaminach można było kombinować z ocenami do woli. Mówiąc w skrócie robiono egzaminowanych w ciula po całości. Doświadczył tego mój kolega z technikum, Krzywy, który wziął sobie za kasę nie małą, lekcje z lekkiej atletyki u nauczycieli z AWF. A oni go w godzinie prawdy bez skrępowania oblali z tego, czego go kilka tygodni uczyli. Wcześniej był wspaniałym i pojętnym, jak młot do rzutu, uczniem, a na egzaminie okazał się słaby jak spadająca tyczka. Ale widocznie nas, klasy sportowej było w nadmiarze i tych bez sportowego cv trzeba było poodsiewać niczym ziarno od plew. Taka karma.

Dlaczego mi ten AWF przylazł do głowy? Widocznie miałem zamiar zostać wuefistą albo jakimś trenerem. Codzienny kontakt ze sportem roztaczał przede mną całkiem spory wachlarz możliwości. Poza tym Jarek Opach czekał na mnie, zawalając rok, bo stwierdził, że razem będzie nam raźniej. On zdał rok wcześniej, ale liga rządziła codziennością, więc nie pogodził tego ze studiami. W duecie mieliśmy przebrnąć przez ocean nauki i sportu i się zmagistrzyć na koniec.

Jeśli wspomniałem o części fizycznej to muszę też zaakcentować część umysłową. Składała się ona z testu, sześćdziesiąt pytań z chemii, biologii i fizyki. Pierwszych dwóch przedmiotów nie miałem od lat pięciu, więc byłem kompletnym zerem. Jak bohater kawałka Lady Pank,. Byłem nawet mniej niż zero. Z fizyki byłem dnem jeszcze większym, bo to co uczyło nas w technikum, wołało o pomstę do nieba. Ale przecież nikt mi nie kazał dopisywać sobie ocen do dziennika, więc pretensję mogę mieć tylko do siebie i Pani Fizyczki która olała nas, część tumańską klasy cieplutkim, newtonowskim moczem, z domieszką uryny kwantowej.

Ale wiara czyni cuda, przenosi góry i głupiemu zawsze lżej. Przynajmniej tak mi się wydawało. Na jakiejś sali czy auli, zebrał się kwiat usportowionej młodzieży, najsprawniejsi z najsprawniejszych. Piękni, młodzi, wysportowani, pachnący i uśmiechnięci.

I ja.

Z samego Hutnika było nas kilku zawodników. Moryciak koszykarz, Chrabota Krzysiek i inne ręczniki. Kto był po liceum ten miał spokój w czaszce. Kto był po technikum nie mógł czuć się bezpiecznie.

Rozdali testy. Nic specjalnego. A, B, C i D.  Jedno z czterech do zakreślenia. Ale na Boga ostoję naukowców, które?

Próbowałem udawać, że jestem nauczony, po tym jak okazało się, że nikt mi pomocnej dłoni, a raczej zestawu odpowiedzi nie poda na tacy. Trzeba było robić wrażenie i liczyć na cud. Ze wszystkich sześćdziesięciu pytań, dziesięć byłem w stanie poprawnie odznaczyć. W kolejnych dziesięciu coś mi świtało w głowie, ale mniej niż bardziej. Reszta to już była jakaś magia nie pojęta. Skoro nawet nie mogłem przeczytać poprawnie niektórych słów, to nie pozostawało mi nic innego jak tylko dokonać strzelania na oślep. I poszło jak z płatka, A, A, B, C, A, D, A, C, B, D.

Ha! Sekcja strzelecka czeka!

Podobnie działali koledzy moi, ci nie biologiczno, ani chemiczno-fizyczni. I wiecie co? Nie było to najmądrzejsze może, ale za to kurewsko skuteczne posunięcie. Siadło wszystkim. Akademio drżyj ! We wrześniu cię napocznę.

W połowie wakacji nadszedł czas powrotu do treningów. Tylko okazało się, że sekcji siatkówki w Hutniku Kraków już nie było. Nie było kasy, nie było chęci ze strony zarządu klubu do utrzymania sekcji piłki siatkowej. Postanowiono więc przekazać sekcję siatkarską Wawelowi Kraków, klubowi wojskowemu i zacząć zabawę w trzeciej lidze. Nie do wiary. A tyle nam obiecywano. No trudno. Pies was szmaciarze jebał.

Przekazywać to sobie mogliście, tłuki jebane, worek ziemniaków, pomyślałem gniewnie i zacząłem zastanawiać się co dalej z moją przygodą. Upadek na trzecioligowe dno i to w wojskowym klubie? Ja? Pacyfista anarchista, pijak i nie narkoman, miałem tam iść?

Raczej nie tak to widziałem. A przynajmniej nie wtedy. Bo przecież nigdy nie wolno mówić nigdy. A pan podchorąży zawsze zdąży! W swoim czasie.

S15. Liga nie taka znów szara.

S15. Liga nie taka znów szara.

 

Do Katowic to już było tak blisko, że na upartego można by było pójść na nogach. My jednak pojechaliśmy, a i tak klub oszczędzał jak mógł. Na noclegach. Jakby prezesi wiedzieli, że sekcja siatkówki ma w drużynie rozprowadzacza, nigdy by do tego nie dopuścili.  Dzięki powrotowi do Krakowa, nie musiałem tracić rozrywkowej nocy na Hucie, a i kolegom spać też się nie chciało. Skoro Gomóła zapraszał? Damy radę.

Beldon Katowice czekał i kusił punktami do wyszarpania.  Odległość była naprawdę niedaleka, co prawda autostrady jeszcze nie było, ale te osiemdziesiąt kilometrów nawijało się na autokarowe koła szybko i sprawnie. Ciężko mi się było skoncentrować na przygotowaniu mentalnym do zawodów, bo we łbie kołatało jedno. Impreza u Filipa. U niego zawsze było grubo i kroił się balet pierwsza klasa. A skoro po meczu wracaliśmy spać na swoje, to nie wypadało nie podejść na chwileczkę. Hotelu klub nie zaproponował tylko tułaczkę po bożym świecie. Wyjazd, powrót, wyjazd, powrót. Co zrobić? Może zawitać na imprezę? I tak mi to po pustym łbie się tłukło, że koledzy, frakcje młodsza, usłyszeli to stukanie i prosili o zabranie ich na ten niewątpliwy relaks pomeczowy.

Sobotni mecz był przeleciał bez historii. Ktoś wygrał, ktoś tam przegrał i na pewno przegranymi byliśmy jednak my. Po zawodach ważne było szybkie i sprawne przetransportowanie nas z hal i parkietów do Nowej Huty w celu dokonania regeneracji i spokojnego przespania przedmeczowej nocy. Stare dziady jednak coś przeczuwały, twierdzili że jestem nienaturalnie pobudzony po przegranych zawodach, ale od samego czucia to się jeszcze życia nie wygrywa i prawdy całej nie zna. Młodzież wysiadła razem, a ponieważ mieszkaliśmy prawie w jednej okolicy, więc podejrzeń to specjalnych nie budziło. Poza Czornym, który też wysiadł z nami, a mieszkał po drugiej stronie miasta. Ale coś tam zabajerował, że z Huty ma dobry transport, szybko, sprawnie i w ogóle jest mu dobrze tu wysiadać. Unikaliśmy wzroku starszyzny, bo baliśmy się, że wyczytają z naszych oczu radość tego co za chwil parę stanie się naszym udziałem. Już za chwileczkę, już za momencik…

Balanga!

U Filipa biby były zawsze udane. Donieśliśmy alko i zaczęły się dyskusje, rozmowy, tańce. No i damsko męskie zaloty. Czas niestety pędził nieubłaganie. Pierwsza, druga, w pół do trzeciej. Świat się kręcił, świat wirował, a my w nim. Nagle, niczym grom z jasnego nieba nadeszło otrzeźwienie.

– Panowie, kończymy, o ósmej wyjazd do Katowic. Trzeba się zbierać.

– Gomółek, weź nie pierdol, przynieś wódeczki!

Minęła czwarta, zbliżyła się piąta, wychodziliśmy ociągając się potężnie.

– Jeszcze po kieliszeczku! Za siostry! Za braci! – Dupcia miał toasty na każdy moment imprezy.

– Ja bym jeszcze śledzika! – ktoś błagał. – Rybka lubi pływać.

Zbierałem towarzystwo przez pół godziny. Ciągle kogoś jednak brakowało. I tak w koło Macieju. W końcu bladym świtem miałem drużynę zebraną w windzie.

– Tylko niech nikt się nie spóźni. Musimy być punktualnie! – mobilizowałem przyjaciół z parkietu.

Rozstaliśmy się śpiewająco i każdy poszedł prawie w swoją stronę. Od Adama miałem dziesięć minut do domu. Nawet się nie kładłem, ale sen mnie składał jak diabli. W końcu zagrałem mecz, zarwałem noc i jeszcze miałem za kilka godzin grać ponownie. Ratunku! Może kawa? Mocna, sypana, fumiasta. Cztery, nie pięć, sześć łyżeczek do półlitrowego kubka nasypałem. Nie mogłem usnąć, żeby nie spóźnić się i mimo wszystko wsiąść do autobusu. Wiedziałem że jak usnę w domu to nikt mnie nie będzie w stanie dobudzić. Jako główny rozprowadzający nie mogłem zawieść ekipy. Co prawda dużo nie wypiliśmy, ale myślenice typu: rany bomba, czy organizm się zregeneruje na tyle żeby podjąć walkę z wrogiem? – były.  Oraz najważniejsze: czy koledzy żyją i też dojdą do siebie albo chociaż do autobusu?

Jak wychodziliśmy to nastroje były szampańskie. Tylko czy aby nie za bardzo? Pilnowaliśmy się przecież. Na spotkanie pod Wandą, czy pod Pewexem na Strusia dotarli szczęśliwie wszyscy. Jednak czar szampańskich nastrojów pryskał wraz z unoszącym się coraz wyżej słońcem. Oczy bolały niemiłosiernie od światła dnia powszedniego. A nawet bardziej, bo to niedziela była. Ludzie spali po imprezach a my ruszaliśmy do roboty. Więc i ból był makabryczny. Do tego głowa, bebechy i inne członki dawały we znaki.

Kontuzja! Kontuzja! Chciało się zawyć nie jednemu. Ale, ale. Nie my, nie ma szans. Wódka nas nie pokona. I nie pokona Beldon z Katowic!

– Gomóła, co wy tacy zmęczeni? – czujne oko Marka Anioła wypatrzyło nasze średnie, delikatnie rzecz, biorąc, samopoczucie.

– To po meczu wczorajszym, ciężko było. Chyba jestem do tego chory – przytomnie się maskowałem i do tego kłamałem jak z siatkarskich nut.

– Taaaa. Na pewno – nie odpuszczał próbując uchwycić ze mną kontakt wzrokowy. W końcu razem, znaczy się ja, on i piękny Marek, balowaliśmy co tydzień bez mała. Może był zazdrosny,  że tym razem piłem z kim innym?

Uciekłem szybko na tył, i zanim autobus ruszył na dobre, spałem.

Na parkiecie katowickiego Beldonu, po raz pierwszy w sportowym życiu, doświadczyłem niebywałej męki na rozgrzewce. Skumulowało się wszystko. Wczorajszy mecz, impreza, alkohol i brak snu. Katusze piekielne mnie dopadły już na widok hali przeciwnika, dobrze że na miejscu wody było pod dostatkiem, bo suszyło mnie przeokrutnie. I nie tylko mnie. Wodę na szczęście donoszono już przed zawodami o punkty. I dobrze. Bo moglibyśmy umrzeć z pragnienia i dopiero byłby wstyd. Próbowaliśmy, walczyliśmy, krzyczeliśmy, serce żeśmy wkładali w te zawody. Ale nie szło nam. I jeszcze ta hala jakaś taka dziwna, i to słońce tego dnia piekielne, rażące okrutnie przez wielkie szyby z ekspozycji południowej. Podsumowaniem naszej słabości było czyjeś minięcie się z piłką na środku siatki, w akcji nazywanej atakiem z krótkiej . Kolega wylądował w sieci, niczym ryba, nie dotykając nawet piłki. Starszaków na takie zachowanie szlak trafił. Wyszło szydło z worka, cała nasza tajemnicza akcja nocna wypłynęła z wódczanym potem z ciał.

I smród niósł się mocnym echem po hali katowickiego Beldonu. Echem kurew rzucanych przez Marków. Niestety nie udało się powalczyć. Głupio wyszło.

Mea culpa bęc.

 

Do Warszawy miło się jechało. Rywal był w zasięgu naszych umiejętności, a do tego Legia była przez cały sportowy kraj znienawidzona, a Warszawa nielubiana za bardzo przez resztę społeczeństwa. Adrenalina nakręcała się więc sama. Ale u nas nie z powodu CWKS-u czy stolicy. W nas takie prymitywne podkłady się nie zawiązały. Kasa była do wyszarpania z desek warszawskiego klubu to primo. A sekundo, najważniejsze sekundo wtedy, to co nas tak pchało do stolicy, to był pierwszy w Polsce Mc Donalds! Taki prosto z Ameryki. Cudo światowej gastronomii, po której wyrobach koszykarze czarni jak czarna smoła i biali jak biała mąka, wznosili się na wyżyny niebiańskiego baskjetboła. Przenosili się w inny wymiar dzięki zasobom energii ukrytej w hamburgerach czy big mackach. Tak wtedy mogliśmy myśleć. Więc i my też tak chcieliśmy. Chcieliśmy się najeść do bólu, żeby skakać wyżej, biegać szybciej i atakować mocniej. Ale zanim nam to umożliwiono musieliśmy rozegrać mecz. Mecz może i był piękny. Może i wyrównany. Ale kto to dzisiaj pamięta? Pewnie niewielu. Ale sali do trenowania gimnastyki, jaki był na obiektach stołecznego klubu, z wielkim dołem wypełniony gąbkami, nie zapomnę nigdy. Wariowaliśmy jak dzieci które zobaczyły kosmiczny plac zabaw po raz pierwszy, i być może ostatni  w swym życiu. Taką, wydłużoną do granic możliwości zrobiliśmy sobie rozgrzewkę. Dobrze, że się nie pozabijaliśmy.

Po zawodach, na pytanie gdzie jedziemy na kolację, wszyscy zawyli, jak zgłodniałe wilki:

– Do Makdonalda!!!

Na szczęście o zdrowym żywieniu, w czasach przejściowych, nikt nie mówił. Kogo to obchodziło, skoro jeszcze kilka lat wcześniej zdarzało się, że nie zawsze szło co do gara włożyć. Dostępność jedzenia poprawiła się znacznie, ale cała zabawa polegała na tym, żeby się wreszcie nażreć do syta, nie zwracając uwagi na zdrowotne walory posiłków. A nażreć w Macu to wtedy była prawdziwa rozpusta. Było mega drogo, ale my sportowcy, kupowaliśmy po cztery zestawy. Opychaliśmy się chemią jak krowa sianem. Jak dizel ropą. Doznawaliśmy kulinarnego orgazmu.

 

Pierwszą poważną rzecz którą wyszarpałem, poza grą w pierwszej szóstce, była podwyżka. Spora podwyżka, bo moje apanaże wzrosły razy trzy. Zapylałem na treningach do ostatniego tchu, na boisku słupków nie podpierałem to i wypłaty chciałem mieć zbliżone do średniej zespołowej. Nie wdawałem się w zbędne dyskusje, tylko postawiłem swoją siatkarską przygodę na ostrzu noża. W końcu ktoś tam już się wykruszył przez pierwsze miesiące i ręce do grania były potrzebne. Nawet tak chude jak moje. Po treningu polazłem więc do pokoju trenersko-kierowniczego.

– Trenerze, nie będę już grał bo mam maturę. Muszę się zabrać za naukę – dyplomacja zawsze była moją mocną stroną, więc dyplomatycznie kłamałem jak z nut.

– Jak to? Przecież dajesz radę, grasz często w szóstce, nieźle zarabiasz. Tomek, naprawdę? – trener nie wierzył w to co usłyszał- Przemyśl to.

– Co ty gadasz? – Kazik kierownik był czujny. – Przyjdź jutro do mnie a tera spadaj na odnowę.

Z samego rana, zamiast do szkoły, polazłem do klubu rozmawiać o swojej finansowej przyszłości.

– Ile? – Kaziu wiedział dobrze, że nie ma co się certolić, jak można sprawnie i szybko temat załatwić.

– A ile mogę mieć? – graliśmy w expres pokera.

– 900 000 zł. Do ręki.

– To będę popołudniu. Do widzenia.

Nigdy już tak szybko nie ugrałem takiej podwyżki. Ale też potem startowało się z innego pułapu i co kolejne kartki wspomnień pokażą, był to pułap nie raz i nie dwa wirtualny.

Tymczasem tak uposażony czułem się już pełnoprawnym zawodnikiem seniorskiej drużyny siatkarskiej Hutnika Kraków. I fajnie mi z tym było. Mogłem skoncentrować się na pracy dla chwały swojego nowohuckiego klubu jeszcze mocniej.

S14. Siatkarskie składy kolejowe.

S14. Siatkarskie składy kolejowe.

 

Na mecz do Szczecina jechaliśmy pociągiem Polskich Kolei Państwowych, w wielkim skrócie PKP.

Fajna to była odmiana po turlaniu się przez kraj autobusami. Do miasta śledzia jechaliśmy tak zwanymi slipingami. Była to chyba najlepsza możliwość jeśli idzie o przemieszczanie się pociągiem. Cały wagon podzielony był na dwu osobowe kabinki z miejscami do spania. Następne w kolejności były kuszetki, potem klasa 1 i część bydlęca, zwana klasą 2. Klub zapewnił nam maksimum komfortu i ruszyliśmy na ligową wojnę.

Start z Krakowa wypadł około godziny dwudziestej i rankiem mieliśmy być u celu. Miło, wygodnie i czysto. Cały wagon był prawie nasz. Bo poza nami było raptem kilka osób. Nie wszyscy mogliśmy podróżować dwójkami i mnie wylosowało do obcego. No i dobrze, pomyślałem. Chciałem w spokoju odespać życie domowo-szkolne. Na swoje nieszczęście byłem też posiadaczem dwu litrowej buteleczki plastikowej, która kryła skarb prawdziwy. Wypełniało ją wino domowej roboty mojego taty. Nie robiłem z tego tajemnicy i to był chyba błąd. Koledzy z lekka poczuli przygodę, a i sami coś tam mieli przygotowane na wyjazd. Na lepszy sen. Ale to coś tam okazało się za mało na tak długą drogę i koło dwudziestej trzeciej zaczęli tłuc w moje drzwi budząc przerażenie u mojego współ-spacza. Grzecznie go przeprosiłem, zabrałem skarb i poszedłem żyć z zespołem.

A życie już płynęło swoim zakrapianym korytem, miło i przyjemnie. Niestety z płynącym życiem jest też tak, że nurt czasami wariuje. Nasz zwariował około północy. Zmieniliśmy się w małej części w monstra, organizm niektórych przestał sobie radzić z mieszanką dostarczaną w ilościach może nie specjalnie wielkich, ale na pewno mocno różnych. Było piwo, mała wódka i moje wino. Kierownik wagonu przyjmował skargi od innych mieszkańców naszego domku na kółkach i postanowił podjąć radykalne kroki.

– Zatrzymam pociąg! Nie wolno tak się zachowywać! – prawie płakał do nas.

– Spokojnie, kolego, spokojnie. Nic się przecież takiego nie dzieje. – odpowiadaliśmy obijając ścianki pędzącego wagonu.

– Jesteście pijani!

– My pijani? My?! Na mecz jedziemy. Nie możemy być pijani – udowadnialiśmy trzeźwość nieudolnie jemu i sobie.

– Każę zatrzymać pociąg!

– A zatrzymaj pociąg to zobaczysz! – największy z nas wykorzystał przewagę wzrostu i masy, przy okazji wpadając na konduktora i przygniatając go do okna.

–  Tak nie można. Nie jesteście sami! – skuczał konduktor czerwony na całej twarzy. I uszach.

– Dobra, dobra. Mamy coś do picia? – ktoś przypomniał sobie o uzupełnianiu płynów i liczył na cud.

– Nie! – wszystko już popłynęło i ta odpowiedź była jedyną prawdą tej nocy.

– A może Pan coś ma? – chcieliśmy się zakolegować z konduktorem na siłę.

– To już szczyt wszystkiego! – kierowniko-konduktorowi zaszkliły się oczy, uwolnił się z przygniotu i trzasnął drzwiami od swojego przedziału.

– Do spania. Idziemy do spania. Nie ma już nic. Do wypicia… – żegnaliśmy się przed snem niepocieszeni.

Rano wylądowaliśmy w szczecińskim hotelu i tam dopiero zaczęliśmy prawdziwie odsypiać ciężką podróż, którą zgotował nam dowódca wagonu. W pociągu  przez niedopicie nie udało się zasnąć. Do tego ten stukot od którego łeb pękał. Rozumiecie powagę sytuacji, co?

Staliśmy w tabeli dość dobrze. Tak niespodziewanie dobrze, że graliśmy mecze o zakotwiczenie w pierwszej czwórce.  Celem do tego miało być zwycięstwo w jednym przynajmniej meczu w Szczecinie. Wiedzieliśmy wszyscy, że cel ten jest z  rodzaju zesraj się a nie daj się. I jeszcze ta podróż. Ale premie mieliśmy fajne za mecze, więc ktoś gdzieś tam, wpadł na genialny pomysł, że możemy się naszymi premiami podzielić z chłopakami ze Stali Stocznia. A kto bogatemu zabroni się dzielić? Chcieliśmy być jak Janosik, tylko taki trochę przetransformowany, na słowacką modłę. Nasz tajny negocjator, zwany rok później w Szczecinie „kotarowym chłopcem”, ponieważ szukając bloku napierdalał w kotary za boiskiem, poszedł pogadać i szybciej wrócił niż wyszedł.

– Nie chcą. Mówią, że kasa spoko ale i tak nie chcą. No to rzeba im wpierdolić!

Plan sam się wyklarował wbrew naszym założeniom. Tylko  rywal był dla nas za silny, hala za mała a chęci same nie wystarczyły. I nie zapominajcie o podróży!

Trener robił co mógł. Nawet Darjo, niedawny junior wylądował na lewym ataku. Newralgicznej pozycji bardzo, takim miejscu przeznaczonym dla konia, czyli osoby która ma atakować wszystko co mu się wystawi. Niestety tego dnia nie mieliśmy w zespole ani konia ani nawet kucyków. Dario przyjął więc cztery swoje kolejne ataki pod nogi, a piłka spadała szybciej od niego samego. Znaczy to, że miał Darek jebnięcie w nadgarstku.

Po niedzielnych zawodach, które minęły równie szybko jak sobotnie, udaliśmy się w okolice dworca w celu dokonania przejazdu powrotnego na trasie Szczecin Główny  –  Kraków Główny. Czasu mieliśmy mnóstwo. Nasz skład miał startować późnym wieczorem. Starsi gracze zasiedli przy kartach i bidonach pełnych magii, młodsi udali się na spacery w okolice dworca i starego miasta. Z klubu przyszedł też wyraźny sygnał, że w kasie bieda aż piszczy i trzeba ciąć koszta. Czy można to zrobić lepiej, niż umieścić zespół ligowy w drugiej klasie pociągu relacji Szczecin – Przemyśl? Można. Wysyłając pieszo, ale zachodziło ryzyko, że moglibyśmy nie dojść na przyszłą sobotę na kolejne zawody.

W przedziałach podzieliliśmy się według kilku kryteriów. Lubi nie lubi, ile może przyjąć w płynie, czy gra w karty, a trener z kierownikiem zostali wysiedleni dwa wagony dalej. Tak rozlokowani zabraliśmy się za konsumpcję płynów wyskokowych, która miała nam pomóc przełknąć gorycz porażki dotkliwej. Najstarsi posadzili mnie obok siebie i zaczęła się rzeczowa dyskusja. Panowie przy kartach wyżłopali wcześniej zawartość bidonów i zaczęli gadać od rzeczy. Pozostali nasi towarzysze podróży nadrabiali poziom przesuwania umysłu w inny wymiar, kieliszek po kieliszku, żeby im jakoś dorównać. Koła turkotały, gadka się kleiła, picie się kończyło.

Co?!

Miało wystarczyć do Krakowa a tu godzinę z okładem za Szczecinem byliśmy i już w butelkach dno zaświtało. Coś było nie tak. Albo płyny nam wyparowały, albo nasze spusty były tego dnia ponadprzeciętne a planowanie zapasów skandaliczne. Trzeba było działać.

Piękny Marek rozpracował już wcześniej trasę ciufci, która mknęła do Przemyśla. Skoro był Przemyśl to i granica była niedaleko. A jak granica, to Ruscy i Ukraińcy. A skoro pociąg tam jedzie to i oni tam jadą. Wszystko stawało się proste jak atak z wysokiej piłki.

– Idziesz młody na zakupy z Markiem. – zostałem oddelegowany precz.

Więc poszliśmy. Piękny Marek pierwszy, ja za nim. Z wagonu na wagon, centymetr po centymetrze, powiększałem dystans. Młodemu, bo taką ksywę miał piękny Marek, trudno było uwierzyć w to, że nasi wschodni bracia Słowianie jadą pusto, bo to co mieli to pożenili, czyli posprzedawali dawno temu i wracali do domu z gotówką lub innymi dobrami. Podczas drugiego przemarszu, wyprowadzony z równowagi brakami w zaopatrzeniu, postanowił dokonać czegoś na wzór kontroli osobistej, żeby niczym niewierny Tomasz uwierzyć, że ruscy nic nie mają, albo zwyczajnie po ludzku, pod pozorem niedowierzania podotykać sobie. Żeby jednak na taką kontrolę sobie zasłużyć, to trzeba było być kobietą rosyjskojęzyczną, a na dodatek stosunkowo urokliwą. Obchód zakończyliśmy z niczym. Nic też nie udało się wymacać.

– Ile macie? – padło pytanie w naszym przedziale od spragnionego towarzystwa.

– Nic. Pusto. Ruscy goli. –  odparłem zmęczony łażeniem bez sensu.

– No to jak my do Krakowa dojedziemy? – przedział wypełnił strach jak z horrorów.

– Warsu nie ma, ruscy bez towaru, padaka – utyskiwali koledzy.

– A może stacja jakaś będzie? – włączyłem myślenice we łbie.

– Stacja? Stacja będzie. Poznań za godzinę – stwierdził ktoś obeznany jako tako z trasą.

– Idę wybadać ile tam postoimy – Potrzebowałem wyjść z przedziału na teren posiadający mniej skiśniętego powietrza na metr sześcienny. Przewietrzyć się i działać.

W okolicach WC nadziałem się na kolesi którzy byli z Poznania. Jakby tego było mało, mieli wspaniałą orientację w sklepach nocnych w okolicach dworca. A jak dobrze wiemy, sklep nocny posiadał to co posiadać powinien żeby żyć. Mleko, bułki, kiełbasę, browary i serum dla utrudzonego podróżnego, wódkę. Pięć razy powtarzali mi trasę do sklepu nocnego pod dworcem. U konduktora potwierdziłem czas popasu w Poznaniu.

– Dwadzieścia minut będziemy stać. Wszystko zgodnie z rozkładem. – potwierdził wielkość i sumienność PKP pracownik kolei.

Pobiegłem do przedziału z dobrą nowiną.

– Panowie, za 30 minut będziemy w Poznaniu. Tam pociąg stoi 20 minut. Nocny jest pod dworcem. Trzeba iść w prawo, potem w lewo. Wyjść zewnątrz, znowu w lewo i po 100 metrach jest nocny z paliwem.

– No to kto leci? – szukaliśmy bohatera.

– Ja! – Jarek bez zbędnego gadania wyraził chęć – składka panowie. Ile kupić?

Uskładało się na niemałą ilość płynów. Przed Poznaniem Głównym przebieraliśmy nogami, powtarzając na głos trasę. Jarek był szybki i wytrzymały. I siłę miał żeby udźwignąć wódkę, przepitkę i ciężar wielkiej odpowiedzialności. Pociąg stanął na peronie a Jarek ruszył jak błyskawica. Nasz przedział kontrolował czas. Minuta, dwie pięć. Marek Anioł zaczął się denerwować i nerwowo chodzić po przedziale.

– Idziemy na peron. Gomóła, do wyjścia! Pilnuj czy Jarek wrócił. Ja idę do motorniczego – zaordynował i wyszliśmy z wagonu.

Dziesięć, dwanaście. Czas pędził a naszego zaopatrzeniowca nie było widać. Postanowiłem zobaczyć co u Marka. Trzynaście. Gdzie ten Marek? Zerknąłem na początek składu. Był. Wisiał, podciągnięty w otwartym okienku lokomotywy i klarował maszyniście co i jak trzeba zrobić, gdyby Jaro nie zdążył.

– Przecież tłumaczę. Czekamy na kolegę! Nie możemy go zostawić. Powiem ruszamy jak wróci!

– Panie, złaź pan. Ja za pięć minut ruszam.

– Nie! Nie ruszamy bez Jarka!

– Panie złaź pan do jasnej cholery! – nasz maszynista postanowił być głuchy na prośby.

– Nie! – Marek, nasz wódz, rządzić chciał nie tylko na boisku.

– Tomek, Marek! Jaro jest! – uśmiechnięte mordy darły się pod dach peronu, wychylone do granic możliwości przez przedziałowe okienko.

– Marek, złaź. Jaro jest z powrotem! – przekazałem bardzo dobre wieści.

– Odjazd. – Marek opuścił się na peron – Odjazd! No czemu stoisz?

Maszynista tylko pokręcił głową z niedowierzaniem. Teraz już nic mu się w rozkładzie nie zgadzało i postanowił jednak trwać przy swoim, pomimo próby wybicia go z kolejowego rytmu. Uskrzydleni niesamowicie powróciliśmy do nocnych rozmów Polaków, rozświetlając przedział śmiechem, śpiewami i ogólną radością. Niezbyt świadomi zamieszania jakie powstało na dworcu Poznań Główny, nawet nie dostrzegliśmy jak do naszego przedziału z marsową mina wlazł Kazio, kierownik wycieczki, sekcji piłki siatkowej i szef wyszkolenia całego klubu.

– Yy, chłopy, yy, no tak nie można. Y, y, trener patrzy co za zamieszanie, y,y no nie można.

– Nalej Kaziowi. HKS! – padła dyrektywa jedyna słuszna w tej sytuacji.

Marsowa mina kierownika się rozpuściła jak śnieg latem.

– Na drugą nóżkę Kaziu! – lubiliśmy chłopa jak mało kogo w klubie, paliwo było, to mogliśmy go przygarnąć i poczęstować.

W końcu ile z Marianem trenerem mógł biedak o taktyce gadać? Do tego zapewne o suchym pysku.

I tak się turlaliśmy przez Polskę nocą obleczoną. Tutu, tutu. I jeszcze jeden i jeszcze raz. Tutu, tutu.

Kazio na drogę ubrał się na sportowo jak na kierownika sportowej grupy przystało. I bardzo modnie. Dres adidasa, wyciągnięty specjalnie na ten wyjazd prezentował się cudnie. Oryginał. Nie jakaś ruska podróbka. Oryginał. Trzy paski jak lampasy u oficera lśniły nam prosto w oczy. Jednak na libacjone niezbyt pasowały. Nieszczęśliwie Kazio przysiadł się pomiędzy mną a Siekierką. I ten Siekierka, zwany też Młodym i pięknym Markiem, zupełnie niechcący, lekko zagubiony ilością przyjętych napojów, pomylił popielniczkę z dresami Kazimierza. Kiepowanie na kolanie Kaziowych dresów spowodowało w nich sporą dziurę. I niemałą konsternację właściciela. Ale kto tam by się gniewał w takim momencie? Do domu pięć godzin bez mała zostało a barek mieliśmy pełny! I jeszcze jeden i jeszcze raz!

Za zwycięstwo!

Nasz po-ciąg radośnie mknął.

S13. Przygody Tomusia ligowca.

S13. Przygody Tomusia ligowca.

 

Balety, baletami ale robota robotą. Zapieprzało się wtedy mocno i solidnie.

We wtorki i czwartki były dwa treningi dziennie, z poranną, półtoragodzinną siłownią, w pozostałe dni odbywaliśmy po jednej sesji treningowej. Dla mnie chudziaka, było to nie lada wyzwanie. Popołudniowe zajęcia treningowe traktowałem w kategoriach przeżycia. Trwały dwie godziny bite i przez pierwsze dwa miesiące nie wiedziałem na nich jak się nazywam. Do tego byłem w klasie maturalnej, więc musiałem łączyć sport i szkołę i zaczęło mi się wszystko zlewać pod kopułą. A przecież były jeszcze imprezy, koledzy, koncerty i dziewczęta. Pogodzić to wszystko było prawie niemożliwością. Ale jak to mówią dla chcącego nic trudnego.

Do tego wszystkiego, jakby bym miał mało na głowie, widząc moje zamiłowanie do harówki i wyjątkową wytrzymałość, trener, doktor Marian próbował mi wszczepić miłość do… i tutaj uwaga:

KORFBALLA!

Korfball był i pewnie jest, bo nie śledzę kompletnie, sport podobny do koszykówki. A zresztą, co ja się będę pucował. Proszę, za wikipedią :

 

  Gra zespołowa, mieszana. W każdej drużynie występują cztery kobiety i czterech mężczyzn. Boisko podzielone jest na 2 strefy: ataku i obrony. Gra polega na zdobyciu większej niż przeciwny zespół liczby punktów, poprzez wrzucenie piłki do kosza umocowanego na 3,5m słupie (bez tablicy). W oficjalnych meczach drużyna ma 25 sekund na rozegranie akcji ataku (liczone od momentu wejścia w posiadanie piłki przez zawodnika w strefie ataku lub po dotknięciu piłki obręczy kosza gdy następnie przejmie ją zawodnik atakujący). Podczas gry nie wolno kozłować, przemieszczać się z piłką ani podawać piłki z rąk do rąk bez fazy lotu piłki. Nie wolno grać bezpośrednio przeciwko osobie przeciwnej płci. Bardzo ważną zasadą jest także pozycja broniona, która umożliwia utrzymanie gry bezkontaktowej.

Mecze międzynarodowe trwają 2 × 30 minut. W przypadku remisu odbywa się dogrywka trwająca aż do wrzucenia piłki do kosza przez jedną z drużyn (tzw. złoty gol). Za zwycięstwo w normalnym czasie gry przyznawane są 3 pkt., za porażkę 0, zaś w przypadku dogrywki: wygrywająca poprzez GG drużyna otrzymuje 2 pkt. a drużyna przeciwna 1 pkt.

Drużyny klubowe, reprezentacje narodowe seniorów i juniorów biorą udział w rozgrywkach międzynarodowych (Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Europy, Puchar Europy, Puchar Wicemistrzów).

Zajęcia koszykarzopodobnych istot odbywały się na hali AWF, w nowohuckich Czyżynach.

Najbardziej kusiły w tej zabawie: korfballistki i częste wyjazdy do Holandii. W kosza dawałem radę, rzutowo przyzwoicie wyglądałem, wytrzymały byłem i wszystko by się zgodziło, gdyby nie to, że po tygodniu zapieprzania na Hutniku, w szkole, na imprezach i meczach w soboty i niedziele, organizm dawał wyraźne sygnały z cyklu daj se chłopie siana. Wszystkiego nie ogarniesz. Nawet podlewanie się obfite płynami wysoko i nisko oktanowymi dla złapania równowagi nie pomagało. Nie szło tego wszystkiego połapać.

Pierwsze oznaki zmęczenia materiału miałem pod koniec pierwszej rundy. Byłem wyżęty jak barchanowe majtki w pralce Frani. Chodziłem tyłem, bokiem, na kolanach. We czwartki odpuściłem nawet dwie pierwsze lekcje przedmiotu pod tytułem budownictwo ogólne. Po prostu raz i drugi nie dałem rady wstać. Tak po ludzku, padaka totalna mnie dopadła. I prze, przefajna Pani nauczycielka, zamiast mnie zmobilizować krzykiem, dwójami i wyzwiskami, stwierdziła przytomnie, że wie iż gram, że się cieszy i żebym sobie lekcje pouzupełniał i na sprawdziany tylko przychodził. Mało tego, jeszcze zaproponowała mi żebym pracę dyplomową u niej pisał i że ona pomoże. Bóg Pani kochana zapłać! Bóg zapłać do dziś!

Z matmy za to się pogorszyła sytuacja bardzo. Nowa Pani franca od majcy nie miała tej klasy przekazu co jej poprzedniczka. Tłumaczyła zawile, koncentrację miała skierowaną na jebaniu wszystkich i wszystkiego, zamiast skupić się na wyciągnięciu z czterdziestu pięciu minut matematycznego konkretu. Jej teoria stanowiła : ucz się w domu tłuku bo od tego są książki, a ja swoją frustrację rozładuję na lekcji.

A ja w domu to za często nie bywałem, a jak już bywałem to po to aby paść na fotel, który był po rozłożeniu łóżkiem i spać.

Muszę też sprawiedliwie oddać, że jak już się trafiło wolne pięć minut to zamiast nadganiać matematykę, nadganiałem spotkania towarzyskie, gdzie chętnie oddawałem się konsumpcji, dyskusjom i takimi tam. Z umiarem oczywiście. Sześć piw i ewentualnie flaszka. Na więcej nie mogłem sobie pozwolić. Co profeska to profeska!

Czas do matury leciał nieubłaganie i z matmą trzeba było sobie jakoś poradzić. Polazłem więc do Leszka od wuefu pana Januszczaka, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się i Lechu z panią matmą obiecał pogadać. Jak obiecał tak i zrobił. Na drugi dzień, na długiej przerwie, jak co dzień od lat pięciu, wpadłem na salę porzucać do kosza. Wszedłem do kantorka nauczycielskiego gdzie odbywała się dyskusja nad moją matematyczną przyszłością.

– Gomółka masz papierosa? – na mój widok wielbicielka Pitagorasa i innych umysłów ścisłych rzekła spokojnie.

– Nie palę, pani psor. Ale jak trzeba to się załatwi. – człowiek-serce Gomółka odparł z uśmiechem na ryju.

– No trzeba, trzeba. Cokolwiek.

Poleciałem do najbliższej ubikacji,  bo te w technikum robiły za palarnię i po minucie miałem pięć różnych papierosów.

– Proszę. Do wyboru do koloru! Malborka? Caro czy Carmen? Wiarusik? – pokazałem z dumą zdobycz.

– Wezmę wszystkie. Dziękuję. No i co ja mam z tobą zrobić? – zapytała tendencyjnie jakbym nie wiedział.

– No nie wiem, pani psor – udawałem głupszego niż byłem – Z czasem u mnie marnie, a mama się z miernego nie cieszy i atmosfera w domu gęsta.

– To się ucz więcej!

– No ale przecież mów.. – walczyłem ostro o swoje.

– Dobra, dobra. Idź już, wszystko jasne. Tylko mi lekcji nie opuszczaj!

– DO WI DZE NIA! – wykrzyczałem radośnie i poszedłem czując, że na trójczynę ale bardzo mocną zapracuję niebawem.

Inne przedmioty były a jakby ich nie było. A ponieważ ze sportem nie kolidowały to pochylę się nad nimi być może w części technikum budowlane, jak taką część sobie napiszę. Mieliśmy nauczycieli bardzo fajnych, mniej fajnych i nijakich. Jak pewnie wszyscy i zawsze.

Cały urok sportu który uprawiałem zawzięcie, wychodził podczas rywalizacji ligowej czy też pucharowej. Turniej o puchar Polski, półfinał chyba nawet, rozegraliśmy w Bielsku Białej.

Zestaw był mocny. Bielsko – Biała, Częstochowa, ktoś tam i my. Grało się systemem każdy z każdym. Częstochowa to była czołówka serii A, a w składzie jej zakotwiczył Paweł z Okocimskiego. Co prawda na ławce, ale wchodził często, zwłaszcza na słabszego rywala. O nim można powiedzieć, że robił karierę. Ja poruszałem się w strefie przygody siatkarskiej. On miał medal Mistrza Polski seniorów a ja miałem używanie na siatkarskim boisku, bo grałem cały czas. Ale klasę niżej. Jego kolegą z parkietu był Andrzej Szewiński, siatkarza AZS Częstochowa i syn TEJ Szewińskiej. Chłopina miał w genach przekazanego takiego kica ( no skoczny był), przekazanego z matki Ireny, że Matko Boska. Jakoś tak wysoko skakał, że wydawało się wszystkim, że przeskoczy siatkę i wyląduje po drugiej strony tęczy. Znaczy boiska. Na szczęście nie miał jakiejś siły nadludzkiej, przynajmniej w meczu z nami i wszyscy szczęśliwie przeżyliśmy.

Zlokalizowani byliśmy w Brennej. Ośrodek był miły i przytulny dla sportowej braci. Po meczach był czas na karty, piwko, relaks. Niektórym ten karciany relaks się przesuwał niebezpiecznie do godzin porannych, ale ciśnienia ze strony naszego klubu  nie było specjalnego, bo nikt nam Pucharu zdobywać nie kazał. A i rywale by go nam za piękne oczy nie oddali. No to korzystaliśmy z życia ile wlezie. Sportowa młodość w latach dziewięćdziesiątych, szczególnie na ich początku rządziła się swoimi prawami.  Byliśmy jeszcze owiani wiatrem anegdot z lat osiemdziesiątych, gdzie zawodnicy byli tak mocno utalentowani, że grali mecze dwie godziny po przyniesieniu, tak przyniesieniu z baletów, na halę sportową. Brali zimny prysznic,  przyjmowali pięćdziesiąt gram albo piwo, a to zmieniało ich z powrotem w gwiazdy parkietów ligowych. Kto by pomyślał, że człowiek tak może?

Fantazja była wtedy wielka. Taka typowo nasza, Polska. Ułańska. Koledzy seniorzy na obozie w Zakopanem zabalowali ostro. W drugi dzień, poznali miłe, nie brzydkie za bardzo i nie za drogie za noc, panie. I kiedy pokończyli orkę na ugorze rano, to i młodzi mogli dosiadać klaczy i żyć pełnią życia. Tylko nikomu z młodzieży takie życie nie pasowało, bo już inne priorytety sobie stawiała w życiu. I takiego życia dosiadać nie chciała. Trener też miał cele inne. Wytrenować oraz wychować chciał, więc dwóch seniorów z obozu wyrzucił karnie. A  jeden z nich nie miał kasy już przy dupie, bo paniom popłacił i pojechał z Zakopanego do Krakowa, płacąc za usługę koszulką reprezentacyjną z autografem. Widać trafił na taksówkarza kolekcjonera i znawcę sportu wybitnego.

Inny zaś znany mi przypadek, o którym siatkarska brać po szatniach szeptała z seniora na juniora, miał miejsce, kiedy wracając do domu w laurach Mistrza Polski drużyna taka a taka, zaprosiła panią co to grzyby przy drodze zbierała i przez godzinę z dużym okładem albo i dobre sto kilometrów, biorąc pod uwagę dystans, o grzybach na tylnym siedzeniu z nimi rozprawiała.

Ale wszędzie pięknie gdzie nas nie ma. A tam gdzie jesteśmy jest szarość życia i proza dnia codziennego.

Wyjazdy ligowe były przeurocze. Co dwa tygodnie, dwa dni na wyjeździe spędzaliśmy, często w pięknych okolicznościach hotelowej przyrody. Nawijało się tę naszą Polskę na koła autobusu, kilometr po kilometrze. Z autostrad mieliśmy poniemiecką drogę na zachód. I tyle. Za to po betonowych płytach. Podczas próby spania łeb odbijał się jak piłka po ataku w trzeci metr. Ach, przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. Kilka wyjazdów było naprawdę niezapomnianych. Część przygód sprokurowaliśmy sami, część los nam zgotował.

 

Wyjazd do Kędzierzyna był wyjazdem z kategorii niedalekich. Wystarczyło przelecieć przez plątaninę katowickich bebechów i wio dalej, kierunek Wrocław. Plątaliśmy się sprawnie, humory dopisywały. Czorny leżał na tylnym siedzeniu i dłubał w krzyżówce. Dłubał i dłubał.  Pobudzał intelekt i zwoje mózgowe przed zawodami. Nie tylko muskuły grały w siatkówce istotną rolę.

Jechaliśmy sobie spokojnie do jaskini lwa, a lew zaczynał się odnajdywać w nowym systemie, to i na godny wybieg i dobre żarcie zakłady chemiczne mu kasą sypały. My byliśmy biedni ale piękni, i mieliśmy być chłopcami do bicia. Ale takimi co to oddać potrafią, krwi napsuć chcą i każą się na długo zapamiętać.

Na wysokości Gliwic, ktoś spojrzał chłodnym okiem na tył autobusu i wypalił:

– Czorny, bo ci się z głowy dymi!

– Hahaha! – poniosło się w pojeździe gromko.

To i ja zerknąłem. Faktycznie, dymi mu się z głowy. Ale jak to tak?

– Kurwa!!! Palimy się! Stop! Palimy się! – przerwałem sielankę.

Kierowca błyskawicznie wykonał manewr zatrzymania. W autobusie, poza wyimaginowanym dymem z głowy Mariusza, pojawił się prawdziwy czarny, gryzący dym spod tylnych siedzeń. Ewakuacja była błyskawiczna, torby wyrzuciliśmy z bagażnika a kierowca z gaśnicą popędził na tył maszyny. A tam już płomienie lizały klapę silnika i buchały wściekle przez szpary. Kierowca otworzył wrota do silnika i wyskoczył z niego gęsty dym i ogień piekielny.

– Wiejemy bo wybuchnie! – ktoś krzyczał rozpaczliwie.

– Gaśnica! Gdzie jest gaśnica!– biegał w kółko ktoś bardziej rozgarnięty , nie zauważając tego, że gaśnica stała obok nas.

Kierowca próbował coś od czegoś odłączyć żeby uratować pojazd od śmierci całkowitej. Rękę miał oparzoną już po kilku sekundach, ale walka o stanowisko oraz miejsce pracy nie pozwala mu się wycofać bez ofiary. W końcu ktoś podał kierowcy gaśnicę, a ten zrobił z niej użytek. Stłumił języki ognia a dym się skurczył w sobie jak niepyszny. Udało się.

– Uffff – odetchnęliśmy jak na komendę.

Kierowca był bohatersko poparzony i jednocześnie zakręcony strasznie wydarzeniami, o czym świadczyła jego przedziwna mimika. Ale to zakręcenie było chyba przez ogromne emocje jakich doświadczył. Może nawet większe niż te których doświadczaliśmy podczas ligowych zawodów.

Zawodów ?

– Rany boskie nie zdążymy na mecz! – trener wrócił do sportowej rzeczywistości.

– Zaraz, zaraz. Myśleć, robić, myśleć – Kazio, nasz kierownik wyglądał na lekko spanikowanego, ale zaczynał szybko łapać kontakt z rzeczywistością, kręcąc się nerwowo dookoła własnej osi. – Telefon, telefon. Dzwonić, dzwonić.

– Kto ma komórkę ? – powinno paść pytanie, ale był rok 1992 i jedyne komórki jakie mieliśmy to te szare i puste. W głowach. Na Centertela jeszcze nie było nikogo z nas stać.

Zawodnicy w całości oddali się czekaniu i w cząstce uzupełnianiu dymem płuc, żeby ukryć zdenerwowanie i napięcie. Kierownik Kazimierz oddał się bieganiu, zatrzymywaniu samochodów, czyli bardzo ogólnie pojętej organizacji w czasie sytuacji kryzysowej. Po kilkudziesięciu minutach dojechały sprowadzone jakimś cudem taksówki. Z wyliczeń wynikało, że tak na styk dotrzemy na halę Chemika z Kędzierzyna Koźla. Poszedł też sygnał telefoniczny z apelem: bracia siatkarze czekajcie na nas. Od tego momentu wszystko szło już bardzo nerwowo.

Poza tym, że mieliśmy grać z o wiele silniejszymi rywalami, to jeszcze o jakimś spokojnym przygotowaniu do meczu można było zapomnieć. Krótko mówiąc rozpoczęło się trzęsienie porami. Dodatkowo jeszcze Anioł mobilizował nas i straszył mocno, bo rodzinę miał gdzieś w okolicy i nie wolno nam było dać plamy na parkiecie bo rodzina miała być obecna na meczu. Na salę podjechaliśmy w chwili rozpoczęcia rozgrzewki. Rywale wyglądali na nabuzowanych i głodnych zwycięstwa niczym dziki w ziemniakach. Szybko zmieniliśmy przebrania z codziennego na sportowe i ruszyliśmy do roboty. Żeby nie było za miło, sędziowie skrócili rozgrzewkę do minimum. Rozpoczęliśmy zawody jak śnięte ryby. Siedli na nas jak ułani na kobyłę ze spętanymi pęcinami. Walczyliśmy jednak. Wierzgaliśmy i kopaliśmy. Nikt nie odpuszczał, a z akcji na akcję wyglądaliśmy lepiej. Do jednej z piłek wystartowałem razem z Markiem Aniołem. Nie było przebacz. Zderzyliśmy się i piłka wylądowała na mojej głowie.

– Ja cię zabiję, Gomóła! – zasyczał przez zaciśnięte zęby.

– Spierdalaj! – odgryzłem się nieopatrznie, bo adrenalina odebrała mi zdrowy rozsądek.

– Co?! Coś ty powiedział? Ty gówniarzu! – i ruszył na mnie kłusem.

Zrozumiałem swój błąd i oniemiałem. Odwrót. Należy wykonać szybki odwrót. I wiać!

Goniliśmy się po boisku, koledzy obserwowani nas zdziwieni, trybuny zaniosły się śmiechem. Kilkaset osób miało niezłą zabawę za kilkanaście złotych.

Marek oprzytomniał pierwszy, mgła zeszła mu z oczu a piana z ust.

– Wracaj i się kurwa słuchaj! Moja to moja! – po raz kolejny przypomniał mi o świętych zasadach panujących w siatkówce.

– Dobrze, sorry. Sorry bardzo – uznałem swoje winy z pokorą.

Walczyliśmy jak mogliśmy najmocniej. Kąsalim, kiwalim, plasowalim i  napierdalalim z całej mocy. Ale przygody z podróży, klasa naszej drużyny i rywala nie pozwalała na podjęcie walki o pełną pulę. Mimo porażki starsi zawodnicy byli bardzo zadowoleni.

– No nic, jutro będzie lepiej. Daliśmy radę. Boruty nie było!

W niedzielę już na pełnym spokoju wyszliśmy na dłuższą rozgrzewkę i zawody rozpoczęliśmy pewni swoich umiejętności. Wyspany i wypoczęty dostałem jakiegoś nad impulsu. Kibice gospodarzy z sektora krzykaczy to zauważyli szybko i wyrazili siłą 200 gardeł jak tylko najlepiej umieli.

– Gomółka skurwysyn! Gomółka skurwysyn! – niosło się mocno z sektora szalikowców miejscowego klubu.

Adrenalina skakała mi jak kangur na rozgrzanym asfalcie. Przy każdym przejściu w okolicy ich królestwa rzucałem kurwami spod nosa i prowokowałem ich groźnym wzrokiem. Niby niechcąco spluwałem na ich ziemię. Każdą udaną akcję świętowałem w ich okolicy. Kręciło mnie to strasznie.

– Gomółka skurwysyn! Gomółka skurwysyn! – chcieli mnie rozłożyć na łopatki, licząc na moje nieobycie boiskowe i ryczeli coraz głośniej.

Coś tam pewnie pokazałem, może się uśmiechałem półgębkiem do hołoty i nastąpił atak monetami na moją skromną osobę. Ło Matko Boska Kibicowska, nie polubili mnie chyba.

– Zbieramy Gomóła, zbieramy! – Marek Fornal nie pozwalał mnie upokorzyć i zaczęliśmy razem zbierać monety i składać je pod słupkiem sędziego głównego dając mu znak, że ktoś tu wali w chuja i nie jestem to ja.

Teraz co tylko szedłem na zagrywkę, przy sektorze kiboli Chemika, padał deszcz obfitości. Deszcz monet. Cierpliwie zbierałem, sędzia kręcił nosem ale czekał. W takiej serdecznej atmosferze dograliśmy do końca. Bez zwycięstwa co prawda ale z honorem lec nam się udało. W imię zasad chemicznesyny.

– Na piwo uzbierałeś Gomóła. Twoje zasłużone –  docenił mój wysiłek Anioł, przekazując mi garść monet.

Byłem zadowolony. Dałem z siebie wszystko co miałem najlepszego.

Prasa wtedy pierwszy raz mi przysłodziła. Chyba na to zasłużyłem, pokazując swój sportowy charakter wbrew przeciwnościom losu. I tego się trzymajmy.

 

 

S12. Seniorro.

S12. Seniorro.

Ostatni Mohikanie poważnej siatkówki, Rataj i Jabko wzięli nogi za pas w 1992 roku i poszli, jeden w Polskę, drugi do Turcji. Wróciła za to nadzieja nowohuckiej klepanej, Anioł oraz talent, który nigdy nie eksplodował na miarę opowieści dziwnych treści, Mieeetek. Do tego zostali, Jaro, Dupcia, Czarny, Kobza, Piter  i doszła świeża krew, czyli Żuchol, Darek „Biometr Niekorzystny” i ja.

Ci co pouciekali, zdążyli jeszcze spuścić Hutnika do serii B. Oczywiście przesadzam mocno, bo wszystko już zaczynało być nie tak. Nie ta kasa, trener  może za miękki i  wszędzie wszystko dookoła się obsrywało, i podobnie było u nas, w Hucie.

Nowa Huta w czasie przemian ustrojowych została pozostawiona sama sobie. Można było mieć wrażenie , że stanowiła coś na kształt wrzodu na rozpadającej się socjalistycznej dupie. Wrzodu który pękł i nikt go nie miał zamiaru leczyć. Sztuczny twór socjalistycznej paranoi został wzorowo wydymany. Sypało się wszystko a już najbardziej kombinat. Chłopo – robotnicy przestali być istotnym trybem w nowej Polsce. Walczący i ginący w stanie wojennym nowohucianie zostali marginesem historii. Kochana Huta, waleczna i dumna miała być spuszczona w kiblu zapomnienia. A wszystko to było robione po to, żeby tę Hutę za bezcen sprzedać, biorąc pieniądze pod stołem. Zrobili to postkomuniści, których trzeba było jednak rozliczyć w 89 roku. Jednak byłem zajęty piciem, sportem i muzyką.

W takim to gównianym okresie startowałem do poważnego sportu. Raj z mieszkaniami i talonami na samochody zamienił się w piekło codziennej walki o utrzymanie jakiegokolwiek poziomu przyzwoitości. Na szczęście mogliśmy jeszcze grać a pieniądze nie były naszym bożkiem. Radość i duma z reprezentowania Hutnika napędzały nas wystarczająco mocno do pracy i zawodów. Troszkę się obawiałem wejścia do, było nie było, poważnej ligi. Chudy byłem jak szczapa, nie za silny, i jeszcze ta moja złamana lata wcześniej ręka, która miała odpowiadać za efektowne jebnięcie, ale bez odpowiedniej wtedy rehabilitacji nie nadawała się nawet do marszczenia… Nie ważne. Ale żeby już się tak nad sobą nie znęcać, byłem nadal pracowity, wytrzymały a grabula dziwnie układała się przy kontakcie z piłką i często posyłała ją tam gdzie nikt się tego nie spodziewał. Poza mną.

Trenerem naszym został doktor z AWF, przemiły człowiek i siła spokoju, Marian Fiedor. Marian  wprowadzał do naszej szarej treningowej codzienności nowinki, które nie raz i nie dwa przyprawiały nas o kosmiczny zawrót głowy.

Przynosił na przykład sport testery i jechaliśmy test kogoś tam. Polegał on na tym, że biegało się od linii do linii wyznaczającej boisko do siatkówki, 18 metrów, i na sygnał z magnetofonu należało tej linii dotknąć. Żeby było śmieszniej zaczynało się od marszu, chyba dziesięć dotknięć. Potem trucht i dziesięć dotknięć i coraz szybciej i szybciej. Mało kto dochodził do dziesiątej rundy. Mój rekord to było na bank dwanaście, a może i trzynaście rund. Do posrania i porzygania ten test był. Padało się po tym na ryj.  Na jakim poziomie wytrenowania była moja wytrzymałość, świadczyć mogło to, że podobne do moich wyników osiągi, miało tylko kilku piłkarzy ręcznych. A w dyscyplinie zwanej handbalem to trzeba było popierdalać jak motorek. Tam i z powrotem, tam i sram. I jeszcze do tego popychać, przepychać, tłuc i mocować.

Wyszło więc na to, że coś poza skórą i kośćmi wniosłem do teamu Hutnika. Poza tym byłem chyba lubiany, koleżeński i miałem to co bardzo podobało się najstarszym zawodnikom. Lubiłem się napić i byłem dobrym do tego kompanem. Coś na zasadzie pierwsi na boisku, pierwsi przy kieliszku.

W Hutniku podpisałem pierwszy kontrakt, a raczej stypendium sportowe. Nie                             były to jakieś wielkie pieniądze, ale za to regularne i na pierdoły wystarczały.

Najważniejszym celem jaki miałem w swoim pierwszym seniorskim sezonie, było połączenie szkoły i treningów. We wtorki i czwartki zajęcia treningowe odbywały się dwa razy dziennie i już w sezonie przygotowawczym wiedziałem, że nie będzie lekko.  Siłownia w te dwa dni wyciskała ze mnie szóste poty i wyżymała okrutnie siły z młodego organizmu. Po tym wszystkim na popołudniowych sesjach treningowych to więcej było z mojej strony szwędania się po parkiecie niż zapieprzania. Siły nie było. Chude członki nie nosiły wcale. Ale za to po treningowe sesje w „Drewniaku”, nowohuckiej pijalni piwa, koło kina „Świt”, mekkce halowców HKS-u, stawiały na nogi ciało i ducha. Doświadczając mocy regeneracyjnej w tym lokalu, z wielką przyjemnością kierowałem tam po treningach swoje kroki.

Stypendia, a dla niektórych umowy o pracę na słynnym wydziale, bodajże W-27, były stopniowane w stosunku do wieku, zasług, minut na parkiecie . Początkowo zostałem przydzielony do kasty najniższej. Ekipę mieliśmy fajną. Czterech rutyniarzy, Młody, Anioł – powrócił do Huty z odróbki wojska w Radomiu, Mietek, Mapet zwany przez kibiców Arabem , srebrni juniorzy: Czarny, Opciach, Potas, Kobza, Piter, Dupcia, i młodziaki: Żuchol, Daro i ja.

Jakoś tak, to szło, jeśli idzie o skład.

W końcu ruszyły rozgrywki ligowe. Sól naszej siatkarskiej strawy. Wisienka na treningowym torcie. Dla mnie osobiście spełnienie marzeń i wielki zaszczyt.

Pierwszy mecz ligowy graliśmy z Legią Warszawa. Tego się nie zapomina nigdy. Nie dość, że ligowy chrzest, to jeszcze z Legią. Dwa wielkie kluby, które w wyniku zawirowań ekonomicznych i transformacji ustrojowej, wylądowały na zapleczu siatkarskiej ekstraklasy. W sumie nie tylko one. Bo to zaplecze to wtedy było coś. Po osiem zespołów w Seri A i Seri B. Wystarczy tylko wymienić kto w Serii B wtedy grał: Hutnik Kraków, Legia Warszawa, Resovia Rzeszów, Chemik Kędzierzyn Koźle, Stal Stocznia Szczecin, Avia Świdnik, Beldon Katowice, Stilon Gorzów. Emocje były jak diabli.

Pierwszy mecz sezonu zaliczyłem na Hutniku, na dodatek z Legią Warszawa! Matko Boska Plasowana, bądź z nami. Dopomóż w wiktorii! – dumałem nie mogąc spać po nocach.

Guru w rozpracowaniu rywala i taktycznym podpowiadaczem miał być Mietek. Talent nad talenty, król juniorskich parkietów, nadzieja białych, którego piłka słuchała jak nikogo. Co prawda w okresie przygotowawczym jakoś tego nie zauważyłem. Nie zaobserwowałem w Mieciu ani nadczłowieka, nadsiatkarza ani niczego specjalnego w nim,  co by go wyróżniało ponad nas. A już sama sytuacja, kiedy podczas przygotowań Mietka przygniotła sztanga na siłowni, taka niezbyt ciężka( no bo skoro ja ją dźwigałem, no to sorry wszystkim), kazała się mocno zastanowić nad jego legendą. Ale za juniora kozak był z niego i basta. Czas miał pracować na jego korzyść.

I nadszedł ten mecz prawdy, a Mietek wrócił do nas z Legii, gdzie sobie służbę wojskową odrobił. No i może to wojsko go tak przerzedziło, czy co? W każdym bądź razie ni chuja nie okazywał się być zbawicielem.

Nawet przekaz przed meczem nie był zbyt wylewny w kwestii na kogo i po co zagrywać, kogo i jak blokować, kto jak atakuje, czyli krótko: jak im wpierdol spuścić zgodnie z kanonami siatkarskiej taktyki. Albo inaczej. Zamiast nas mobilizować, lekko nas rozbawił swoim nieogarnięciem. Chwała Bogu, że już sama nazwa CWKS mobilizowała wystarczająco.

Na rozgrzewce widać było pierwsze oznaki naszej nadaktywności. Kobza wykazał się tutaj mistrzostwem. Próbując wstrzelić się zagrywką z wyskoku w boisko rywala, huknął przez całą salę, w najdalszy i najwyższy punkt hali! Nikt nigdy tego nie powtórzył i nie powtórzy. Nie ma bata.

W końcu nadeszła wiekopomna dla mnie chwila. Zaczął się mecz. Trener Marian postawił na rutyniarzy. Ci gryźli parkiet jak bobry drwa nad strumieniem. My darliśmy mordy z ławki, mdlejąc, sikając po nogach, mobilizując starszych do zwycięstwa. Jak  potem się okazało, klub też motywował nas do zwycięstwa, kładąc pod przysłowiowy słupek niemało sianka. Takie sianko za granko. Zwycięskie granko.

W połowie inauguracyjnego seta na zagrywkę, po raz drugi w tej partii dotarł Mietek. Zebrał się w sobie, skupił niemiłosiernie, zwarł zwieracze i chyba przypomniał sobie o swojej rozprawce taktycznej. Sala zamarła, my na ławce już liczyliśmy punkty zdobyte bezpośrednio z zagrywki, kiedy nagle stało się coś niespotykanego na takim poziomie. Miecio podrzucił miękko balon, ale w ostatniej chwili zwolnił rękę, klasyka przy skracaniu zagrywki, i wypalił piłką w trzeci metr.

Trzeci metr, ale naszego boiska. Wszystko nagle legło w gruzach. Świat mi zawirował, rycerze stawali się giermkami, smoki zmutowanymi kozami a prawo grawitacji trwało bezwzględnie tak samo. Na pohybel nam.

Ale od czego trenejro ma zmienników? Od srania po majtkach?

– Tomek, wchodzisz – bez emocji, na zimno ustosunkował się do boiskowych sytuacji trener, doktor siatkówki Marian, który ze spokojem szachisty znosił gromy rzucane przez rutyniarzy Marków z wysokości parkietu na Suchych Stawach. Albo tylko tak mi się wydawało.

– Jaaaaa? Nooo, doobra. Gootowyy. – język mi się plątał ze strachu, łydki drżały jak galareta rzucana z dziesiątego piętra na czyjąś głowę.

– Dawaj! Sędzia! Zmiana! – rozkazywał coach – Za Mietka. Mietek, schodzisz.

Stałem drżący jak osika przy linii bocznej z tabliczką z numerem zmienianego kolegi. Zimny pot mnie oblewał. Trybuny zamarły, wkurwiony na maksa Anioł miał wszystko w dupie, a trenerowi wydawało się, że wie co robi. Mimo tremy byłem gotowy do ligowej seniorskiej inicjacji.

– Gomóła, jak to spierdolisz to ci nogi z dupy powyrywam! –  Marek młodszy powitał mnie na ligowych parkietach po ojcowsku. – Tylko kurwa nie przeszkadzaj!

– Yhy ! – było mi wszystko jedno co mi wyrwie, byle nie przy ludziach. – Rozwalmy ich!

– Cztery, pięć! – ktoś zaordynował na środku okrzyk zwycięstwa.

– Szeeeeeść! – ryknęliśmy.

Ale jest fajnie, pomyślałem i zaczęliśmy grać w prawdziwą siatkówkę.

Mecze były rozgrywane w soboty, w godzinach późno popołudniowych i w niedzielę, najczęściej o godzinie 11.00. Ponieważ drużyn w naszej lidze nie było dużo, graliśmy trybem sobota, niedziela. Dwa mecze jako gospodarz i po tygodniu dwa mecze jako gość. Hala Hutnika, jak wspominałem wcześniej, żyła cały czas, a najmocniej w soboty. W tym czasie swoje mecze rozgrywali tam, obok nas, koszykarze i piłkarze ręczni.  Często zdarzały się prawdziwe sobotnie maratony sporów halowych.

Basketboliści startowali o 13.00 lub 14.00, ręczniki o 15,00 lub 16.00 i na koniec my, wisienki na torcie, vollejbaliści. Dziesiątki sportowców, setki kibiców.

Ochrona czasami nie nadążała za tą kołomyją. Którejś sportowej soboty szliśmy sobie z Jarkiem na swój mecz. Weszliśmy na halę i zastanawialiśmy się co dalej. Iść popatrzeć na mecz ręczników? A może już koncentrować się w szatni? Postanowiliśmy jednak przejść przez halę, bo chciałem rzucić okiem na wynik zawodów piłkarzy grających rękami.

– Cześć.

– Cześć.

Powitanie standardowe, jak co dwa tygodnie, z pilnującym wejścia ochroniarzem. Wlazłem szybko pierwszy i stanąłem sobie na krawędzi parkietu i patrząc co na boisku piszczy.

– Patrz Jaro, jakie mają śmi… – odwróciłem się i zobaczyłem, że gadam do powietrza.

Spojrzałem na wejście, a tam jakaś kłótnia, ochroniarz szarpie się z Jarkiem a ten zrezygnowany zrobił w tył zwrot i poszedł przed siebie. I nie koniecznie do naszej szatni.

– Co jest do diabła? – krzyknąłem i nastąpiła szybka akcja i reakcja.

– Eeeeeeeeeee, nic. Gość chciał wejść na halę bez biletu! – ochroniarz zameldował wykonanie zadania.

– Jakiego, kurwa, biletu? TO NASZ ROZGRYWAJĄCY! – szlak mnie trafił, bo Jarek już drugi sezon wycierał parkiet na Suchych Stawach.

– Jarek!!! – wydarłem mordę i ruszyłem w pogoń za przyjacielem – Co się dzieje?

– A nic. – Jarek jak zawsze ze stoickim spokojem i mega opanowaniem odpowiedział. – Nie chcą mnie wpuścić to idę do domu.

Znałem Jarka dobrze, ale przymurowało mnie do lastrika.

– No co Ty, nie wygłupiaj się, chodź, wyjaśnię… No nie może tak być. No! – błagałem. – W końcu zaraz mecz. Nasz mecz.

Przy ochroniarzu, nie mogąc uwierzyć w to co się stało, wyklarowałem mu spokojnie:

– Panie to nasz rozgrywacz, przecież torbę ma ze sprzętem. Panie no jak tak można?

– A co ja mam was wszystkich znać ? A skąd miałem wiedzieć że on u nas gra? – bez emocji jak robot wyjaśnił nam powody swojego zachowania bramkarz, po czym łaskawie rzekł – Włazić!

Po takich przygodach na swoich śmieciach adrenalina skakała bez wspomagaczy. I każdy z naszych rywali poczuł to na własnej skórze. Każdy przegrał z nami u nas przynajmniej jeden raz.

Atuty mieliśmy u siebie dwa. Tylko dwa, ale za to potężne. Pierwszy to była hala. W latach dziewięćdziesiątych jawiła się ogromną, wielką budowlą. Szczególnie w środku. Z niesamowitym przepływem powietrza, które odpowiednio uderzoną piłkę, z odpowiedniej odległości, niosło jak Pan Bóg kule na wojnie. Rotacja taka się robiła, że daj Panie Boże zdrowie. Nie raz i nie dwa, gała lądowała, w najmniej spodziewanym miejscu. Nie licząc się z prawami przyciągania ziemskiego, aerodynamiki i diabli wiedzą czym jeszcze.

Ze starych grajków, mistrzem w tym był Zdzisiek Jabłoński. Jabłko stawał obok bramki do piłki ręcznej, podrzucał gałę, i jeb. A piłka leciała i leciała. I albo spadała za siatką zaraz, albo lecąc w dół i górę, w lewo i w prawo, lądowała niespodziewanie na dziewiątym metrze.

Z młodych Piter, ze swojej lewej mańki potrafił tak przyłożyć, że robił prawdziwe szkody na stronie wroga. Czym jest zagrywka, nikomu kto siatkówki liznął tłumaczyć nie trzeba. Innym powiem tylko, że to, równając do alfabetu, litera A. B to przyjęcie, C rozegranie i tak dalej. Ale po dobrym A dalej już nic być nie musi.

Drugim atutem była nasza miłość do klubu. Złączeni z Hutą, w znakomitej większości pępowiną miejsca urodzenia, dalibyśmy się pokroić za Hutnika. A i kibiców przychodziło sporo, to mieliśmy dla kogo wylewać pot na parkiecie i poza nim. Kibice bardzo mocno nam pomagali. Nie jeden mecz wygraliśmy dzięki nim, dzięki dopingowi, wsparciu duchowemu i modlitwie. Poleciałem chyba za mocno. Ale jestem blisko tej magii jaka wtedy panowała.

Kolejnym czynnikiem mającym duży wpływ na gryzienie parkietu, było to co pod słupkiem, czyli premie za zwycięstwa. A te były niemałe, szczególnie dla tych co na boisku zdrowie zostawiali.

Za udział w zwycięskich zawodach miałem drugie stypendium. A tych zawodów trochę było, bo z osiem w miesiącu. Na wyjazdach szło nam średnio, żeby nie powiedzieć szczerze: przechujowo, ale w domu dawaliśmy radę. I po takiej pierwszej premii mogłem sobie kupić, niedostępne wcześniej ze względu na cenę, oryginalne buty adidasa. Takie piękne, że nie wiem czy w nich przez tydzień nie spałem. A ponieważ drogie były jak diabli to mogło i tak być.

Pierwsze stypendium otrzymałem na początku września. Nie była to jakaś wielka kwota. Może 25% tego co zarabiał mój tata na kombinacie metalurgicznym. Za to premie za udział w zwycięskich zawodach wywindowały moje zarobki na bardzo fajny poziom. Stypendium duże na pewno nie było, ale za to regularne i wystarczające do inwestowania w napoje wyskokowe i inne mniej ważne rzeczy. Jak przekazali mi starsi i bardziej doświadczeni życiowo grajkowie, pierwsze pieniądze należało przechlać do ostatniego grosza. Podobno taki był zwyczaj od wieków. A ponieważ ja starszym wierzyłem bardzo i bardzo ich wszystkich szanowałem, to postanowiłem zgodnie z tradycją nakupić za wypłatę napoje zawierające promile.

Bazą naszą zostało mieszkanie Dupci, które klub jemu i kilku piłkarzom ręcznym wynajmował. Dwa albo trzy pokoiki na osiedlu Tysiąclecia, piętro piąte. Czysto, schludnie i przytulnie (dopóki im nie wywaliło szamba na całe mieszkanie). Maciek mieszkał wtedy z Rafałem „Bennym” Bernackim, wielce utalentowanym bramkarzem piłki ręcznej. Człowiekiem o złotym sercu, niezwykle pracowitym, przyszłym reprezentancie Polski i wielokrotnym medalistą Mistrzostw Polski. Lubiliśmy się z ręcznikami bardzo i teraz to my młodzi podtrzymywaliśmy tę platoniczną miłość między sekcjami, tak jak robili to przed nami nasi starsi koledzy. Bywało miło, a już do kanonów anegdociarstwa przeszło nasze wspólne popijanie na Tysiacu u chłopaków.

Napatoczyłem się razu pewnego w odwiedziny. Chłopaki narobili jaj w majonezie, było to ich popisowe danie, do tego strzeliliśmy po kielonie. Jednym, trzecim, piątym. Ponieważ za zarobione pieniądze kupiłem nowe, oryginalne jeansy Levisa, nie uszło to ich uwadze i po chwili padła taka teza z ich ust:

– A czaisz Gomół, że Levisy się nie palą? Taki materiał mają super! – nie wiem czy to nie Rychu rozpoczął podpuszczanie mnie.

– Nocoty? – zakrztusiłem się z przejęcia jajcem. – Nie bujasz?

– No serio! – Rychu potwierdził i przeszedł do etapu eksperymentu. – Kto ma zapalniczkę?

Zapalniczka znalazła się szybko, płomień buchnął, nad kostką zawinąłem spodnie i na ich zagięciu ogień rozpoczął swój taniec .

– Jeden, dwa, trzy, cztery … – odliczaliśmy czas, nie wiem dzisiaj po co, bo jeansy się podobno nie jarają.

Podobno.

Na dwadzieścia dwa płomień przedarł się przez jeans. Błyskawicznie go ugasiłem, rozwinąłem spodnie i pobladłem:

– Ja pierdolę! Moje spodnie! – wpatrzony w małą, osmoloną dziwnie dziurę na moment oniemiałe.

– Chyba nie oryginały. – skwitował ktoś przerywając milczenie . – No to po jednym.

A po jednym to tak! W końcu kto tam na dole dziurę wypatrzy? A wynik był przecież znakomity!

22 sekundy dla Levisów!

Za  pierwsze swoje stypendium zakupiłem, chowając małe co nieco, żeby wszystkiego nie przepuścić, alkoholi bez liku. Poszło ze 300 000 złotych. Siedzieliśmy w gronie młodzieży, się lało, śpiewało, byłych śmichy chichy. Czuliśmy się dobrze. Bardzo dobrze. W garnku gotowała się kiełbasa na zakąskę. Żyć nie umierać!

I tak nam czas płynął przez palce. I kieliszki i puszki i butelki przez palce płynęły, kiedy nagle łomot do drzwi postawił nas na równe nogi. Wydawało się nam, że tajfun jakiś na klatce przemieszczał się i celował tylko w nasze wejściowe wrota.

– Otwierać! – padła komenda.

– Otwierać! HaKaeS! – zabełkotał tajfun po raz drugi.

Dupcia uchylił drzwi i to wystarczyło żeby tajfun się zmaterializował na podobieństwo Marka i Marka, którzy pod naporem swojej masy wtajfunili się do środka.

– Gdzie ten Gomóła?! Miał stawiać! – wyraźnie kogoś szukali.

– Jestem tutaj. – odpowiedziałem bełkotem na bełkot, bo po popołudniowym treningu rozkładało mnie wzorowo.

– No to polewaj młody. – padła komenda.

Polałem więc to co zostało, a że zostało niewiele, po trzydziestu minutach było pusto jak na Saharze w południe. A starszyzna za kołnierz nie wylewała i potrzeby miała spore.

– Jedziemy do knajpy – Anioł zaordynował.

– Czym? – Piękny Marek, zdrowo trzepnięty, zachował zdrowy rozsądek.

– Moim polonezem!

– Nie mamy kierowcy – przytomność starszego Marka zadziwiała.

– Jak to nie mamy? A ja? – młodszy Marek zgłosił gotowość tracąc w niewielkim stopniu równowagę na moment.

Młodzieży to pasowało. Jazda wypasioną furą, którą jawił się Polonez FSO, może nawet Caro, zakupiona za talon, kusiła. I nawet to, że było nas sześć osób do pięcioosobowego pojazdu nikomu nie przeszkadzało.

– Jedziemy! Ubierać kajaki! Szybciej! Posuń się – przekrzykiwaliśmy się.

Na dole, pod klatką schodową, naszła nas mała refleksja. A nawet naszła Anioła, jako właściciela pojazdu.

– Kto nie pił? – popatrzył groźnie na nas.

My popatrzyliśmy na siebie. Jeden się kiwał, drugi sikał pod żywopłotem na swoje buty, komuś tam się niebezpiecznie odbijało. Wybór był ciężki. Oj ciężki. Nikt z nas nie pasował do roli kierowcy.

– Potas już idzie do nas – zauważył Dupcia łapiąc konkretną przyczepność rzeczywistości. – A on jeszcze nie pił.

– Hura!!! Jedziemy!

– Potas, Potas! – krzyczeliśmy, bo kolega majaczył już w oddali – Dawaj tu! Gazem!

– No to wsiadamy! – zadecydował uśmiechnięty właściciel i pootwierał wszystkie drzwi na oścież.

Dzisiaj należy zadać sobie pytanie dlaczego nie poszliśmy na nogach. Pięćset metrów dla wysportowanych chłopaków w kwiecie wieku nie powinno stanowić problemu. Tym bardziej, że byliśmy świeżo po okresie przygotowawczym.

Marek młodszy, dwumetrowy kolos, zajął miejsce pasażera-pilota i wywalił fotel na maksa do tyłu, nie zostawiając nam zbyt dużo miejsca na tyłach. Potas usadowił się szczęśliwy za kółkiem a z tyłu ja, Dupcia, Młody i Jaro. Wszyscy pod albo ponad 190 cm. Jak myśmy tam wleźli?. Po usadowieniu się Poti dostojnie ruszył. Szyby były zaparowane, widoczność mocno nijaka. Po wyjeździe na główną arterię, po kilkudziesięciu metrach, padła komenda pilota:

– W prawo! Jedziemy do Tysiąclatki na dansing!

– Jak się masz? Kochanie, jak się masz! – zawyliśmy szczęśliwi na taką propozycję.

Potas przerażony zamieszaniem skręcił gwałtownie według rozkazu, a przed maską pojawili mu się uciekający ludzie.

– Co oni robią na ulicy? – ktoś pomyślał przytomnie, próbując dokonać rozpoznania terenu przez zaparowane szyby .

Prawie przytomnie, bo okazało się, że to my jechaliśmy po przejściu dla pieszych, po chodniku, bo pod samą knajpą nie było parkingu a nawet podjazdu. Przynajmniej nie od tej strony którą postanowiliśmy zaatakować lokal. Wszyscy jednak zachowali wzorową uwagę, czyli sprawcy zamieszania: Potas oraz piesi i bezboleśnie dotarliśmy pod lokal. Z trudem wygrzebaliśmy się z Poldka i zatoczyliśmy się ku przygodzie. Po naszym wejściu ludność w środku ściszyła głosy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie dziwię się. Banda półprzytomnych wielkoludów stanowiła nie lada atrakcję, ale jeszcze większe zagrożenie. Ale my byliśmy do rany przyłóż. Bez picu. Bywalcy lokalu mogli się czuć bezpieczni. A zresztą, co to było za towarzystwo? Bumelanci, cinkciarze, stare prukwy, raszple i flądry. Oni już nie jedno widzieli i niejedno przeżyli. Byli zapewne gotowi i na nas.

A my grzecznie zajęliśmy wskazaną miejscówkę pod ścianą, a nasz dowódca i dobroczyńca Aniołek polazł do baru złożyć zamówienie.

– Sześć pięćdziesiątek wyborowej gorzkiej! – zaordynował .

– Abo nie. Dwanaście! – szybki umysł, pomimo dużego wzrostu, był jego atutem.

–  Podam do stołu. Usiąść.– burknęła zza lady miła pani i postanowiła nas, mimo wszystko, obsłużyć.

No i zaczęła się moja przygoda z żołądkową gorzką, do dzisiaj pielęgnowana podczas kultowych tras październikowych które są moją kontynuacją przygód sportowych tylko przy muzyce, gdzie udaję Kult Ochronę. Sto gram które przyjąłem wtedy zapamiętam do końca życia. Tylko wstyd przed chłopakami powstrzymał mnie przed zwróceniem wszystkiego od razu tam. Ten smak, wtedy tak dramatycznie gorzki, gryzący i palący trzewia. DRAMAT. Z wielkim bólem dosiedziałem do końca tych dziesięciu minut które tam spędziliśmy. I przestawałem myśleć. Kto, gdzie i z kim dalej ruszył? Nie wiem. Jak i gdzie auto odstawiono? Nie wiem. Nic nie wiem. Całą pamięć i alkostypendium zwymiotowałem. Jak tylko przekroczyłem próg lokalu i ludzkiego wzroku. Żenujące przedstawienie dokonało się zgodnie z niepisaną sportową tradycją.

S11. Makroregion fajny jest.

S11. Makroregion fajny jest.

 

Pomiędzy tymi wszystkimi turniejami, ligami i szkolnymi rozgrywkami, powołano twór o nazwie Kadra Juniorów Makroregionu, w naszym przypadku była to KJM Małopolska, ku chwale naszego położenia geograficznego.

Obozy i konsultacje odbywały się najczęściej  na obiektach mieleckiej Stali. Skromny, ale przytulny i zadbany hotelik gościł zawodników wielu profesji. Obok niego, na wyciągnięcie nogi, znajdował się imponujący kompleks sportowy. Podupadający co prawda, ale dla zainteresowanych historią sportu i posiadających dobry węch, z wyraźnym zapachem legendarnej drużyny Stali Mielec, Grzegorza Laty i innych bohaterów początku i przełomu lat 70/80 stadion, a obok niego stała hala i basen.

Na konsultacjach tej kadry zdecydowaną większość stanowili zawodnicy Okocimskiego, Hutnika, potem w mniejszości co lepsi grajkowie MKS Podgórze Kraków, Tarnovii oraz reprezentanci Krosna i Sanoka.

Moim partnerem pokojowym był Słoneczko albo Maciek z MKS. Maciek był umysłem ścisłym. A fizycznie był potężny i przy moim chudyźmie był olbrzymi. Mówił po węgiersku. To były jaja. Po rusku to ja rozumiałem, że można mówić. Ale po Węgiersku? Bez jaj. A on mówił i to z jajami. Jako dzieciak, do czwartego roku życia, mieszkał z rodzicami w Budapeszcie. I tam nauczył się węgierskiego dzięki przebywaniu z innymi dziećmi. Potem rodzina Maćka wróciła do Polski i Maciek zaczął zapominać mowę bratanków aż do całkowitego zapomnienia. Aż któregoś lata, jako nastolatek pojechał do Paprykowa i po tygodniu, jakby butelką Palinki dostał w łeb i przypomniał sobie jak gadać. Niezłe co? Poz tym był jeszcze inaczej dziwny. Grał w szachy namiętnie. Woził szachownicę, dwa zegary i wolny czas zamiast tracić na picie piwa, marnotrawiliśmy na szachowe mecze. Do czasu. Któregoś dnia, chciał mnie ojebać przed popołudniowym treningiem i zarządził jakieś dwu minutowe wojenki szachowe. Pyknął mnie raz, pyknął drugi i trzeci a w czwartej partii popełnił błąd kardynalny i poległ! Poległ w szachy ze mną. Chciał palić zeszyty w których zapisywał co poważniejsze pojedynki swoje i szachowych mistrzów, ale go odwiodłem od tego obiecując, że nikomu o moim zwycięstwie nie powiem. I nie powiedziałem! Tadam.

Z Krośniakami i Sanoczanami, mieliśmy co spotkanie, nieustające dyskusje nad prawidłowością polskiej wymowy i akcentem jaki w języku polskim być powinien. Dyskusja rozpoczynała się przy pierwszym spotkaniu na jadalni i przebiegała zawsze tak samo:

– Łoj kurna. Ale wy krakusy to zaciągacie strasznie. – zaczynał ktoś z Sanoka.

– Nie pieprzże? Weź i się nagraj i posłuchaj. To wy zaciongacie jak guma w majtach. – kontrowaliśmy.

– Nooo nieeeee…. Myyyyyyyy? Chyba wyyy – nie dawali za wygraną przeciągając słowa wprost nieznośnie i stawiając akcent w dziwnych miejscach . – My nieee zaciooongamyyy.

Może byli głusi albo świata nie liznęli i ukiszeni w swoim własnym sosie wydawali się sobie sami polskim wzorcem wymowy. Brakowało im też do dystansu do samego siebie, ale poczucia humoru i fajności im odmówić nie mogliśmy. W końcu to oni musieli ciągle coś komuś udowadniać.

Na basenie Stali Mielec działo się co wyjście sporo interesujących rzeczy. To już był czas relaksu i napięcie treningowe zostawało za drzwiami. Basen nie był jakiś wyjątkowy, i pewnie nie było by w nim nic godnego uwagi, gdyby nie wieża do skoków. Dwupoziomowa. Betonowa i surowa jak Mielec późną jesienią. Pierwszy poziom był na wysokości około dwóch metrów od lustra wody, drugi na pięciu lub sześciu metrach.

Ponieważ do wody raczej nigdy nie miałem jakiejś szczególnej śmiałości, odwagi, a na dodatek pływałem jak Titanic po zderzeniu z góra lodową, zawsze stałem z boku wszelkich wodnych rywalizacji. A już skakanie? Broń mnie Panie i Boże. W końcu sam siebie skaziłem do wodnych skoków. Za dzieciaka.

Pojechaliśmy z rodzicami w odwiedziny do rodziny sąsiadów, pani Lidii i pana Romana. Chyba do Kościelnik czy jakoś tak. Wraz z Pawłem i Andrzejem i bratem moim Jackiem, pomagaliśmy miejscowej dzieciarni paść krowy z całej wsi nad rzeką Nidą. Rzeka była spora, miała wysokie brzegi i znakomicie służyła krowom jako wodopój a nam jako akwen do pływania. Do tego p[osiadała wysokie brzegi które pozwalały na efektowne skoki. No i kiedy skakanie na nogi mnie znudziło, postanowiłem skoczyć na główkę. Odwagi mi nie brakowało a dodatkowo mobilizowała mnie obecność nad rzeką mojego taty. Postanowiłem się popisać przed nim. Wziąłem potężny rozbieg i biegnąć pomiędzy krowimi plackami, skoczyłem z brzegu jakbym skakał na olimpiadzie. Pozycja była stabilna, lot ładny, długi, kąt fajny. Dłonie jak w książce o skokach do wody. Tylko…

Tylko japy nie schowałem i pierdolnąłem twarzą w lustro wody z dosyć dużej wysokości. Twarz mnie piekła jakbym się pokrzywom ponacierał, ale obecność taty nie pozwalała płakać z bólu, który w sumie szybko minął. Po kilkudziesięciu minutach kręciło mi się w głowie, ledwo co widziałem i chciało mi się rzygać. Wieczorem wracaliśmy do domu. Jakoś funkcjonowałem. Na tyle stabilnie, że nikt sobie mną dupy nie zawracał. To były czasy. W drodze do domu mnie rozłożyło na tyle, że jadąc na tylnym syrenim fotelu co kilka kilometrów podrywałem się do okna i wyrzucałem treści z żołądka przez okno automobilu. A okna otwierały się tylko z przodu, wiec półleżąc na mamie, jechałem nad nią wymiocinami po całości a Syrenka przyjmowała wszystko z godnością.. W domu leżałem półptrzytomny  i niespecjalnie ktoś się mną przejął. Bo czym się mieli przejąć. Wstrząśnieniem mózgu? Po dwóch dniach wszystko minęło. Samo przyszło, samo wyszło. A dziś mam migreny.

 

Do wody zniechęcono mnie mocno na basenie międzyszkolnym na osiedlu Kolorowym, w uwielbionej Nowej Hucie. To tam jako trzecioklasista pobierałem pierwsze i obowiązkowe nauki pływania.

Już samo przeszkolenie było niezwykle emocjonujące.

– Pływamy na sygnał ratownika, słuchamy ratownika, obserwujemy ratownika, wykonujemy polecenia ratownika. Nie sikamy do basenu, bo ratownik zaraz pozna kto sika, bo wokół sikającego będzie wielka, niebieska plama. – łykaliśmy instrukcje jak pelikan cegły, ubrani w ogromne gumowe, śmierdzące czepki, ozdobione żabkami, kwiatkami i innymi elementami artystycznymi.

Zapewne i pelikan cegły przeżuje, przetrawi, wysra i zaczyna myśleć. Jeden z kolegów, na wzór pelikana po procesie cegielnym, postanowił na własną rękę poeksperymentować.  No i zlał się biedny do basenu. Ze strachu raczej niż z chęci poznania co się stanie po oddaniu moczu do basenowej niecki. Po tygodniu, kiedy jego czyn a raczej sik nie wyszedł na powierzchnię wody, strugał bohatera i wszystkim opowiadał o swoim występku, że niby specjalnie to zrobił i takie tam. Jeśli więc ktoś mu uwierzył to nie chcę myśleć w czym pływaliśmy. Jako słaby pływak, sporo tej wody wypiłem i jak ktoś jeszcze sobie przypomni, że posikiwał wtedy do wody to w ryj wale. Albo jak Kazik z laczka zakurwię i poprawię z kopyta.

Wyjścia na basen były oczekiwane, w końcu przepadały lekcje, ale jakąś nagrodą za żywot doczesny nie były. Przynajmniej nie dla wszystkich. My słabo pływający, to jest: ja, Mokry, co za straszny zbieg okoliczności z nazwiskiem,  Tomek i jakieś dziewczynki, to mieliśmy skaranie boskie z tym basenem. Mokras miał mniejsze bo mu tata sprezentował okularki do pływania i nawet jak tonął to widział, że tonie i było mu fajnie, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał. Nie wierzgał, nie krzyczał, nie płakał. Szedł na dno z godnością. Jak kłoda.

On umiał tonąć zawodowo. Skakał na nogi i stał.

Po takim skoku, pan zygał go kijem, żeby się dzieciak nie utopił i po kilkunastu sekundach, Tomasz uczepiony kurczowo kija, parskający moczo-chloro-wodą, był odholowywany do brzegu.

Z tych czasów basenowych, muszę koniecznie napisać jeszcze o końcu żywota Tomkowych okularków. Prze zemnie to się stało , więc opowiem:

Na koniec roku szkolnego i basenowego, jako podsumowanie naszej nauki, zorganizowano zawody pływackie. Słabi, nie wiedzieć czemu pływali jako tako tylko na plecach. Mój syn ma to samo, ale przy mnie jest on Motyllią pływactwa. Ustawiono nas, szóstkę geniuszy stylu grzbietowego i na trzy, poszliśmy przed siebie. Na pierwszym nawrocie zamykałem stawkę, ale zaraz po zmianie kierunku udało mi się dogonić Mokrasa, bo ten się zakrztusił wodą. Zagęściłem więc mocno ruchy nogami swymi i właśnie kończyłem wyprzedzać go, gdy poczułem, że nogi moje z impetem po czymś młócą. Ale to się wtedy nie liczyło. Liczył się wynik. Przedostatnie miejsce było niczym złoto olimpijskie. Czując nadchodzący sukces , waliłem wszystkim czym tylko mogłem.

Dzieciaki na brzegu zdążyły już obeschnąć kiedy dopłynąłem, na koniec waląc z hukiem w murek basenowy głową. Wyskoczyłem, a raczej tak mi się wydawało, bo bardziej pasuje słowo wygramoliłem się i spojrzałem do areny z wodą. Mokry płynął, ale jakoś dziwnie bo zygzakiem.

Jak już dopłynął do płytkiego miejsca to resztę doszedł. Na twarzy wisiało mu jakieś dziwne coś. Coś z czego płynęły woda i łzy. To coś było przed startem okularkami pływackimi a po nawrocie straciło całkowicie swoje właściwości. Przeze mnie. Było mi trochę głupio, ale to nie ja zapakowałem się pod obce giry. A zresztą. Sukces świętowałem i nawet sposób w jaki go odniosłem, nie mógł zakłócić radości.

Dziwnym trafem, nie zakwalifikowano mnie i Tomka do finałów szkolnych. Szkoda. Bo wydawało mi się, że byliśmy jednak rozwojowi w tym naszym pływaniu.

 

 

Po takich wspomnieniach, związanych z wodą, wieża w Mielcu kusiła, oj kusiła. Jednego wieczora wyszedłem więc po raz pierwszy na poziom jeden. I buch na głowę. Teraz już wiedziałem jak skakać. Nie tak jak do rzeki Nidy.

Po locie z poziomu jeden, wylazłem więc na samą górę. O rany bomba, basen zrobił się mały jak nocnik niemowlaka. No nie, jestem bez szans wylądowania w wodzie. Przy rechocie kolegów siatkarzy zlazłem blady na dół.

– A ty co? Ze strachu ocipiał? Ja ci pokarzę jak się skacze z wieży! – zaciągnął kolega z Sanoka i pobiegł na wieżę.

I poszedł jak rakieta. Z rozpędu. Rzucił się przed siebie by po chwili dokonać pięknego złamania ciała. W sekundzie ustabilizował pozycję w locie opadającym. I jeb. Gdzieś to jeb było nie do końca tak jak miało być. Wynurzył się, otrzepał głowę z wody i ryknął na całe gardło, oczywiście zaciągając:

– I jak było ?

– Eeeeeeeeeeeee, nooooooo, eeeeeeeee, booooooo, wiesz ….- niedowierzałem i nie potrafiłem ocenić prawidłowo lotu, lądowania i spuentować mądrze całości.

Jego głowa mi na to nie pozwalała. Z jego nosa i uszu ciekła krew. Ale jego umysł działał nawet spoko. Może na co dzień trudno to „spoko” było ocenić, ale po takim skoku zmian wielkich raczej nie było. Dalej zaciągał i duma go rozpierała. Lekko wystraszona kadra nie była jednak w stanie powstrzymać kolegi przed kolejnymi prezentacjami.

– Kolejny koleś pomylił dyscypliny… Echhh – pomyślałem i zacząłem zastanawiać się intensywnie nad swoim skokiem z drugiego poziomu. Co zrobić żeby się przełamać?

Odwaga.

Tego mi brakowało. A co najlepsze na odwagę? Szybkie cztery browary przed wejściem na basen. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Przed kolejnym wyjściem na basen, w wielkiej tajemnicy uzupełniłem płyny, nabrałem animuszu, wylazłem na wierzę i w końcu to zrobiłem. Pierwszy raz, ale nie ostatni tego wieczoru. Co prawda na nogi skakałem, ale coś tam się jednak lekko przełamało we łbie. I kolegom to wystarczyło żeby zapomnieć o moim cykorze dzień wcześniej. Już frajerem nie byłem.

 

Innym fajnym miejscem w którym też odbywały się konsultacje była Limanowa. Fajna miejscowość, pomiędzy rodzinnymi wioskami moich rodziców, Leszczyną i Mokrą Wsią.  Czułem się tam jak u siebie. I nawet to, że Limanowa była mocnym ośrodkiem nielubianych przeze mnie z przyczyn obiektywnych Cyganów, nie przeszkadzało mi odwiedzać po treningach miejscowych mordowni w celu regeneracji organizmu, przez dostarczanie odpowiedniej ilości płynów jasnych i oczywiście pełnych. Co najwyżej pokurwowałem pod nosem na jakiegoś zaczepiającego mnie Cygana i w nagrodę za to mogłem jeszcze poćwiczyć sprinty. Kilka razy dobre przygotowanie szybkościowe uratowało mnie przed skrojeniem z kasy i pewnych plaskaczy które mogłem przyjąć na twarz. Dzisiaj się temu dziwię, bo mi notoryczna narzeczona mówi, że mam cygańską brzydotę w sobie. Ciekawa teoria.

Nienawiść taką dziwną, do niektórych Cyganów, wyssałem wraz nowohuckim powietrzem.

Najwcześniej zapamiętany zaciąg tego złego powietrza miałem, jak któregoś pięknego letniego dnia podglądaliśmy z kolegami tabor cygański, który był i se zaparkował w miejscu, gdzie dzisiaj stoi Careffour Czyżyny. Wtedy był tam lasek, drzewka owocowe i chaszcze, mnóstwo chaszczy. Cyganie nas intrygowali do momentu, kiedy jeden z nich, wyrośnięty ponad przeciętność na cygańskim wikcie i opierunku, trzepnął mnie sześcio może latka w splot słoneczny z całej pizdy, tak bez powodu, że mało się nie udusiłem.

Kolejny nieświeży wdech miał miejsce podczas powrotu przez zacyganione Cyganami osiedle XX lecia PRL. Koedukacyjnie pościągano ich i wykorzystano do budowy Nowej Huty i Kombinatu Lenina. W zamian chciano ich ujarzmić mieszkaniami i zasymilować z nowohuckim towarzystwem napływowym.

A Cygan, jak to Cygan. Podobno złodziei i kręt, i tak już zostanie, a jak mi koledzy z Figo Fagot powiedzą lat potem dwadzieścia, Pan Jezus w biblii ma to zapisane. Oczywiście w mojej bajce nie dotyczy to każdego śniadego, żeby nie było posądzania o rasizm. A to teraz modne.

Wracałem więc z koleżankami z podstawówki z kina Świt. Z takiej prawie randki, na nogach, przez osiedle XX-lecia PRL. W środku osiedla otoczyła nas grupka cygańskiej młodzieży . Nie wiedzieć czemu to ja im wybitnie przypasowałem, niczym brat jakiś. Może z urody wzięli mnie za swojaka? Dlatego też otoczyli właśnie mnie i rozpoczęli konwersację.

– Masz dziesięć złotych pożyczyć? – zaskoczyli klasą i kulturą osobistą.

– Nie. Mam tylko dwadzieścia – nie umiałem jeszcze kłamać za dobrze niestety i już na starcie się wypucowałem na całego.

– To fajnie. Wydam ci resztę – powiedział najbardziej wyrośnięty, śniado cery młodzieniec. – Dawaj!

Podałem więc banknot na wieczne nieoddanie i wyciągnąłem rękę po resztę. Liczyłem na zwrot reszty i zastanawiałem się jednocześnie, kiedy mogę umówić się na odbiór pożyczki, jeśli akurat pożyczający wydać by nie miał. Cyganiątko-wyrośniątko też wyciągnęło rękę i niespodziewanie wypłaciło mi liścia solidnie, że aż podskoczyłem. Zapiekło mocno. Łzy napłynęły mi do oczu, ale przy dziewczynkach z klasy nie wypadało się rozkleić. Próbowałem nieporadnej szarpaczki ale tabor osiedlowy był kilkuosobowy i po kolejnych kopach w dupę musiałem wiać wraz ze swoją dziewczęcą kompanią. Ale co Kinia ich z daleka wyzywała, to nasze.

Do dzisiaj na wspomnienie tej przygody trzepie mnie z nerwów. W taki oto sposób zakiełkowała we mnie nienawiść do obcej, a konkretnie tej cygańskiej nacji. I pomimo wielu lat i wielkiej tolerancji do wszystkiego, wyjść do końca nie może. Trudno.

Z uroków sportowej Limanowej korzystali też inni sportowcy, i to nawet ci z poziomu pierwszoligowego. Byli koszykarze z Katowic, wielkie chłopy, czołówka ligowa i przesympatyczne dziewczyny, piłkarki ręczne Cracovii. Z najładniejszą trójeczką, Basią i jej koleżankami zakolegowałem się na długie lata. Chodziliśmy sobie razem na wspólne kawki parzone w  klasycznych szklankach ze spodeczkami do restauracji w ośrodku, oraz na lody przepyszne w limanowskim rynku. Potem spotykaliśmy się w Krakowie, ale czas nie stał w miejscu, dziewczyny poznały pięknych chłopców sportowców i zaczęły pisać swoje bajki na nowo.

Moja makroregionalna bajka też zbliżała się ku końcowi kiedy okazało się, że dla naszych roczników 1973 i 1974 nie ma sensu organizować już żadnych rozgrywek na tym szczeblu, bo jesteśmy za starzy i nie rokujący. Starość liznęła nas siedemnasto i szesnasto letnich chłopców swym długim, okrutnym jęzorem. Pomimo tego, za jakiś czas dostałem ostatnie zaproszenie na makroregion. Jako wzór i przykład do naśladowania. I wtedy czar jaki roztaczałem swoją osobowością prysł niczym bańka mydlana.

Ostatniego bodajże wieczora mojej makroregionalnej przygody postanowiliśmy ostro zagarować z młodzieżą. Niestety słabo oceniłem swoje możliwości a pite razem, niczym piłkarskie jeże, trunki spowodowały już około 21.00 ogromne spustoszenie w moim organizmie. Tak wielkie, że nie zdążyłem do łazienki i musiałem przyspawać kolacją łóżko do ściany.  W ogóle miałem wrażenie, że nasz hotel w Mielcu odpływa w daleki rejs na wzburzonym oceanie. Coś było nie tak. Postanowiłem więc to przespać. I kiedy już usypiałem, w oparach nieprzetrawionego jedzenia i wszystkich rodzajów alkoholu, które zanim we mnie zagościły na dobre, wyrzygałem, ktoś zaczął agresywnie pukać. Oho! Pewnie statek tonie i kapitan karze się ewakuować – pomyślałem i postanowiłem, mimo tego, że poruszałem się od ściany do ściany, otworzyć drzwi. Pomimo wielkiego zmęczenia, byłem czujny. Pokój był zamknięty i nikogo poza Słoneczkiem ( bo takie pseudo na makro miał nasz Żuchol) nie miałem zamiaru wpuszczać.

– Kto tam? – zapytałem groźnie, udając wkurwienie rozbudzeniem.

– Trener – odpowiedział groźnie trener – otwórz!

Otwarłem. Nie było wyjścia.

– A co ty? Już śpisz? – szczęka mu opadła, kiedy zobaczył mnie w samych majtach.

– No śpię. Jutro ostatni trening, dziś było ciężko, muszę odpocząć.

– Niesamowite. Nikogo u ciebie nie ma?

– A skąd! Wejdzie trener?

– Nie, nie. Młodzi mi się rozleźli. Muszę ich szukać. Powinni brać z ciebie przykład! Dobrej nocy!

– Dobranoc trenerze.

 

I znowu spadłem na cztery łapy, jak pies i kot kudłaty. Od zera do bohatera. A Obsługę hotelową za zaświniony pokoju przepraszam. Po stokroć.

M13. Dziew – dur no co ty.

M13. Dziew – dur no co ty.

Wakacje, wakacje, wakacje. Słońce, morze i dziewczyny. Musiały być w naszym wakacyjnym życiu. Podrywaliśmy i … byliśmy, tak, tak, byliśmy podrywani. To pierwsze było normalne i naturalne ale to drugie? Moim zdaniem było zjawiskiem co najmniej dziwnym i na młodzieńczym etapie mojego życia rzadko spotykanym. Ale po kolei. Za kilkadziesiąt wierszy sprawa się wyjaśni.

Jakimiś lowelasami nie byliśmy. Wolelibyśmy się na całe życie zakochać niż kolekcjonować dziewczęta które mogły dzielić z nami miejsce pod tropikiem. Ale czasami sama duchowość której hołdowaliśmy nie wystarczała nijak. Nawet ci, którzy uważali się za nieprzyzwoicie brzydkich i z góry zakładali, że jeśli nie z Zanzibaru, to z nikąd żadna kobieta nigdy na nich nie spojrzy, przyjemnie potrafili się rozczarować, poznając całkiem sympatyczna koleżanki na wakacyjny czas.

Dziewczyny które lubiły z nami przebywać i nawet przez jakiś czas, może dwa, może trzy sezony dziwnym trafem kotwiczyć u naszego brzegu, przypływały nad Bałtyk z całej Polski. Warszawa, coś pod Poznaniem, (a Końskie!) te panny szczególnie nas lubiły, no i Gdańsk. Było też swojsko, małopolsko, bo Andrychów wysłał za nami swoją reprezentację pod postacią koleżanki o odmiennej preferencji płciowej, co nijak nam nie przeszkadzało a wręcz było zaletą, bo typ urody koleżanki był nie nasz zupełnie, za to charakterek i uprawianie przez koleżankę siatkówki czyniło z niej naszą, a mnie szczególnie sportowo, bliską koleżankę. A do tego, jak poleźliśmy na dicho ( ja pank i dicho. Matko Boska od Muzyki Pankowej przebacz) to mieliśmy łatwiej jeśli idzie o nawiązywanie kontaktów z płcią przeciwną, bo w końcu była z nami już dziewczyna i się nas nie bała więc mogło z tego wynikać, że nie gryziemy.

Jak to było w kolejności względem czasu?

Najpierw Andrychów. Koleżanka przylepiła się do nas i a ja do niej, i stworzyliśmy razem parę do siatkówki plażowej. To był taki czas, że organizowano sporo turniejów w okolicy i można było wygrać za zwycięstwo czy choćby udział, na przykład papierosy czy jakieś gadżety plażowe. Gdzieś ten temat rozwijam, więc czytajcie wszystko dokładnie.

Potem była Warszawa, stolica Polski i jej reprezentantki. Pocieszycielki a w sumie, to jedna z nich, która moje połamane własnoręcznie serce próbowała składać do kupy jednocześnie szukając we mnie tego na zawsze. Jak często to u mnie bywa, przesadzam, bo po prostu wpadłem jej w zezowate lekko oczy i już mnie miała. Warszawę, raczej jej przedstawicielki, polubiliśmy na tyle, że część kolegów przemieszkiwała jakiś czas w stolicy, gdy ich firmy budowlane rzuciły w wirze pracy właśnie tam. Ja też skorzystałem z okazji i spędziłem tydzień czasu u mojej wakacyjnej koleżanki, bo akurat złapałem po obozie sportowym w Zakopanem poważną kontuzję, zapalenie ścięgna Achillesa i mój pobyt w Krakowie nie był konieczny. Wystarczyło, że zabrałem ze sobą worek zastrzyków, które codziennie aplikowano mi w tyłek w stołecznej przychodni, i wolny od zajęć sportowych mogłem spokojnie rehabilitować się u nowej znajomej. Dlaczego nasza znajomość obróciła się gruzy jak Warszawa w ‘44? Czemu nie zmieniłem miejsca zamieszkania na metropolię lepszą od zapyziałego Krakowa? Przyczyn było co najmniej kilka. Ciągle tliło się we mnie uczucie do grochowej panienki, którą porzuciłem z dnia na dzień wsysając się w wakacyjny wir życia poza Krakowem, byłem jeszcze za młody na związki do końca życia, bo mój plan zakładał stabilizację w dwudziestym ósmym roku życia, no i chyba najważniejsza sprawa, okazało się w końcu ile moja znajoma ma lat.

Jak na swój wiek wyglądała dobrze, otaczała się młodszymi koleżankami, posiadała własne M i miała swój zakład pracy: kwiaciarnię. Jakbym skorzystał z jej adoracji względem mojej skromnej osoby, nie pozostało by mi nic innego jak tylko pachnieć i kibicować Legii Warszawa. Ale u mnie to jest tak, że jak planuję to tak ma być i koniec. Zwłaszcza jeśli dotyczyć to ma całego mojego życia, więc jeśli wbiłem sobie do głowy, że ta jedyna ma się objawić w dwudziestej ósmej wiośnie mojego życia, to tak ma być i koniec, a wszystko co do tego momentu się wydarzy może nie mieć żadnego znaczenia. Oczywiście życie zweryfikuje wszystko szczęśliwie i ta pierwsza okaże się jedyną i będziemy żyć długo, biednie i na pełnej życia mocy.

Wracając do warszawskiej Syrenki, języczkiem u wagi okazał się nie tyle jej wiek, w stosunku do mojego jakieś plus sześć, siedem, obowiązek kibicowania CWKS czy opuszczenie maminych skrzydeł, co po prostu brak chemii w mojej duszy, moje rozrywkowe podejście do dnia codziennego i nie umiejętność pragmatycznego patrzenia na otaczającą rzeczywistość. Nie umiałem i nie umiem kalkulować. I jest mi z tym dobrze.

Dziewczyny z Końskie, Końskiego, Końska, czyli z pod Poznania zakolegowały się z moimi przyjaciółmi. Ja byłem z koniniańkami na dystans. Jakoś nie czułem ku nim jakiegokolwiek miąchu, ale cieszyłem się ich radością i wspólnie spędzanymi chwilami. Ponieważ nie uczestniczyłem w ich grach i zabawach pozwolę sobie odpuścić szczegółowo kto z kim, jak i dlaczego. Ale było grubo i Greey ze swoimi pięćdziesięcioma twarzami mógłby spakować namiot i spadać na drzewo. Tak myślę nie oglądając w/w filmu nigdy. Jednocześnie obiecuję Państwu, że jeżeli koledzy pozwolą historię owinąć w bawełnę tajemnicy, to ja dodam temu rozdziałowi pikanterii i w ramach erraty spróbuję coś dopisać. Ale ostateczne słowo niech należy do mnie, autora tych wypocin.

W wakacyjnym gąszczu było znajomości chłopacko dziewczyńskich z mojej strony kilka. Moja romantyczna dusza nie przekładała wszystkiego na fizyczność i cielesność, życie na wczesnym etapie wysłało mi sygnał ostrzegawczy, opisany w rozdziale gdzieś wcześniej, który zapalał czerwone światło częściej niż należało i żyłem sobie bez większych zmartwień i rozterek. A jednym z przykładów kiedy sygnał ostrzegawczy zawył na całego była przygoda z dziewczynami z Trójmiasta.

Patrząc teraz przez pryzmat tego co mi życie zgotowało w XXI wieku, mogę z pewną odpowiedzialnością powiedzieć, że był to mój pierwszy, na szczęście nie pełny, kontakt z wymiarem sprawiedliwości.

Wszystko zaczęło się od jednego kolegi, który miał niebywały talent do wyłapywania zamożnych znajomych. Jak się wkrótce okaże, sytuacja była całkiem odwrotna i to on a my z nim zostaliśmy złowieni, pewnego gorącego lata w sieć. Ku chwale młodzieńczej beztroski, nie wszyscy daliśmy się uwędzić w ogniu zapomnienia. A było to mniej więcej tak.

Mat przybiegł któregoś poranka wielce zaaferowany i od progu namiotu zaczął bełkotać
– Tata, poznałem takie fajne dziewczyny. Są starsze, mieszkają w domku obok naszego pola i maja kasę. Kupę kasy. Zapraszają nas na piwo.
– To kogo? – chciałem wiedzieć kogo pańskie oko sobie uwidziało do stawiania rano alko.
– Ciebie, mnie, Esa – sapał z podniecenia na darmową konsumpcję.
– Idziemy, zbiórka za dwadzieścia minut – zadecydowałem bo picie dobrego za nieswoje było zbyt kuszące żeby wybrzydzać.

I poszliśmy. Raz, drugi, trzeci i czwarty. Już samo mieszkanie dziewczyn na kwaterach było dla nas wrażeniem nie lada, bo takich bogatych znajomych nie posiadaliśmy, my dzieci pola namiotowego i spirytusu Royal. Ale zaraz, zaraz, ja napisałem dziewczyn? To natychmiast muszę sprostować bo to były dwie trzydziestoletnie kobiety , o urodzie nijakiej i bardzo nijakiej. Ale były bardzo sympatyczne, miłe i miały siano na alkohole jakie tylko sobie mogliśmy wymarzyć. Zakolegowaliśmy się więc szybko. Brygada nowohuckiego kwiatu młodzieży i dwie kobiety w wieku średnim z których jedna była….. sędziną a druga panią prokurator. Teraz już kumacie skąd wezmą się moje problemy z prawem za lat dwadzieścia? No kurwa karma zła, zaraza jakaś, skaza się wtedy przyczepić musiała.

Polubiliśmy się bardzo, spędzaliśmy z paniami sporo czasu i wszystko było z naszej oraz ich strony cacy. Nic nie zapowiadało Armagedonu który miał nadejść. Nic. A zasady, że w życiu nie ma nic za darmo, nie wiedzieć czemu nie znałem.

No bo one nas zaprosiły w sierpniu do siebie…

Wszystko pilotował Mat. Skład wykrystalizował się bojowy. On, ja, taki jeden i ten drugi. Plan był niesamowicie przepiękny. Mamy dach nad głową, jedzenie, alkohole świata w pakiecie i zwiedzanie Trójmiasta. Gdynia, Gdańsk, Sopot. Żyć nie umierać! Ahoj piękna przygodo!

Ruszyliśmy pełni nadziei na cudowny weekend. Zaczęło się wspaniale. Zostaliśmy odebranie przez nasze panie prawniczki na gdańskim dworcu i sprawnie przemieściliśmy się taksówkami (!) do jednej z nich. Mieszkanko było przytulne, takie M-2 z jasną kuchnią, pod czterdzieści metrów mogło mieć. Po szybkim rozpakowaniu i wrzuceniu coś na ząb, w towarzystwie kilku piw, udaliśmy się na zwiedzanie Gdyni. Tam leniwie snuliśmy się, podziwiając statki, morze i lokalne piwiarnie, które chyba interesowały nas najbardziej. Ale reszta też nawet bardzo.

Tak podlani, na niezłych humorach, wieczorową porą przejechaliśmy przez Gdańsk i na nieszczęście naszych starszych koleżanek wpadliśmy na chwil kilka na studencką dyskotekę. I tam to, po raz pierwszy, popełniliśmy, jak się później okaże wielki błąd. Bo zamiast adorować nasze gospodynie, rzuciliśmy się jak głodne psy na nasze rówieśniczki, które urodą przewyższały wszystko co do tej pory w życiu widzieliśmy no i były w naszym wieku. Może wyprostuję, że to co widzieliśmy do tej pory w Trójmieście, a ze byliśmy po raz pierwszy, to czegokolwiek byśmy po paru piwach nie zobaczyli, szansa na sukces była bardzo duża. Czara goryczy u naszych matron przelała się w jednej chwili. Któraś z podrywanych rówieśnic, zapytała z niesmakiem:

– A po co braliście starsze siostry ze sobą?

Nas zamurowało, bo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że z boku wyglądało to  aż tak źle, przedstawicielki Temidy wpadły w furię, natychmiast zamawiając taksówki dwie, i zapakowawszy nas niemal siłą, nawet słyszeć nie chciały nic o naszym pozostaniu tam albo zabraniu chociaż kilku młodych panien na chatę

Nie i koniec. Tego dnia było to wszystko. Foch.

Rano postanowiliśmy wszyscy wspólnie dać sobie szansę na kontynuowanie dnia wspólnie i z radością. My niczym nie przejęliśmy się za bardzo, ale nasze towarzyszki miały nerwy na postronkach.

Koło południa ruszyliśmy na Sopot, może Gdańsk, na pewno nie na Zakopane. Nasz sponsoring wydawał się być przygasać, ale myślałem, że to tylko złudzenie. Tak to musiało być złudzenie – pomyślałem, kiedy wieczorem robiliśmy zaopatrzenie na naszą wewnętrzną, bez żadnych gości, DOMÓWKĘ!

Było wszystko. Alkohole świata, jedzenie dla głodnej i ciągle rosnącej młodzieży, na ciepło, na zimno, do woli. Gadaliśmy o wszystkim. Szczęśliwi, najedzeni, spełnieni.

Ale, ale, ale. Im dalej w las, tym sytuacja stawała się, dla mnie pierwszego lekko krępująca. Alko zaczęło popuszczać lejce u wymiaru sprawiedliwości, ja się przestraszyłem, że będę musiał całować się z najstarszą kuzynką z Gdańska, strzeliłem szklankę wódki, udałem pijanego i zataczając się uciekłem do sypialni. Tam zaległem w kącię i czekałem na rozwój wypadków. Po jakimś czasie, ktoś, albo precyzyjniej któraś przyszły sprawdzić jak się mam. Zacząłem chrapać, sapać i udawać, że mi niedobrze. A było mi dobrze tylko byłem przerażony tym co sobie pomyślałem o młodym chłopcu i starszej, niekoniecznie ładnej koleżance. Ta szczęśliwie oceniła mnie na mniej niż zero i jako truchło zostałem porzucony precz. Tak też usnąłem i śniło mi się, że w drugim pokoju ktoś krzyczy, kłóci się i ogólnie jest niemiło.

Rano wstałem pierwszy i zastałem pobojowisko. Koledzy w jednej części, spali pijani jak Kmicic z kolegami w Rozłogach, a wymiar ściśnięty na łóżku sobie pochrapywał. Kiedy wymiar się obudził, foch był straszny. Jak poprosiłem o kasę na zakup śniadania , zostałem wyobraźcie sobie ofukany nieprzyjemnie. Któryś z kolegów wstał, coś pokurwował pod nosem i poszliśmy na zakupy za nasze. Wystarczyło na jabcoki. Po powrocie zaczęliśmy w ciszy konsumować, pakować się i opuszczać gościnne progi naszych kochanych znajomych, które do nas ani be ani me albo jeśli już cos to na chłodno bardzo. No i Gdańska albo Sopotu nie zwiedziliśmy. Mało tego, ledwie nam na bilety do Krakowa Głównego wystarczyło. Jak tak można gości potraktować.

W drodze powrotnej koledzy opowiedzieli mi co się po moim zniknięciu wydarzyło. Otóż szczebel prokuratorski zaczął rozbierać jednego z nich. A że trafił na charakternego i z zasadami chłopca, mało nie skończyło się plaskaczem.  Szczebel sądowniczy na aż takie kroki fantazji nie miał, ale też coś próbował mieszać przy młodocianych, ale już nie dzieciach. Ogólnie skończyło się wszystko lekką awanturą, szczęśliwie beze mnie!

Po jakimś czasie okazało się, że część kolegów podtrzymała znajomości i jeszcze kilka razy dokonała nalotu na nasze Wybrzeże. W końcu starszą siostrę z kasą mieć, czy to taka straszna rzecz? Oceńcie sobie sami.