24. Trzciana 2000 – krótkie opowiadanie o tym, jak byłem piłkarzem. Kiepskim.

Po zakończeniu przygody siatkarskiej, w roku 2004 albo i 2005, postanowiłem spełnić swoje największe marzenie i pokopać piłkę w zorganizowanej lidze. W końcu siatkówka siatkówką, ale to futbol był, jest i będzie najważniejszą dyscypliną sportową mojego życia. Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, ale padło na drużynę Trzciana 2000, czyli najbliższy ukochanej Leszczyny klub. Najprawdopodobniej propozycja występów w klasie rozgrywkowej B, padła od jej trenera, a prywatnie mojego kolegi Staszka Tracza. Nie zdziwiłbym się, jeśli propozycję dostałem za sklepem w Leszczynie, podczas smakowania jasnego pełnego. Miałem chęci, Stanisław szukał zawodników, więc dogadaliśmy się w trymiga i po przekonaniu Notorycznej Narzeczonej, że teraz weekendy będą spędzał na zielonych murawach, z wizytą raz, dwa razy na treningu w Rdzawie stało się faktem.

I tak to wyrośnięty siatkarz, z wyraźną nadwagą, który wycierał pierwszo i drugoligowe parkiety Polski przez kilkanaście lat, miał stać się wsparciem lokalnej drużyny piłkarskiej.

Z piłką miałem styczność nieustająco. Jako dzieciak otarłem się o Hutnika i Krakusa Nowa Huta, a potem notorycznie kopałem piłkę ze znajomymi. Niestety, najczęściej na sali lub betonowym boisku, którego rozmiary i gładkość mają się do wielkich przestrzeni boisk ligowych B klasy jak piernik do wiatrołapu. Czyli nijak. I tam, gdzie mogłem pochwalić się nienaganną techniką i wytrzymałością, to wyglądałem jeszcze dobrze, ale w ligowej szarzyźnie krzywych boisk, stałem się cienkim Bolkiem, a nawet Lolkiem.

Po kilku treningach na swoim terenie, mieliśmy zagrać sparring z drużyną z A klasy, gdzieś w okolicach Łososiny, albo nawet w Laskowej. Miał to być pierwszy i jedyny poważny sprawdzian przed ligowymi rozgrywkami. Termin zawodów wyznaczono na godziny bardzo późno popołudniowe, bo dzień był roboczy i wszyscy piłkarze na tym poziomie musieli najpierw odbębnić swoje w pracy, a dopiero potem gonić za balonem – jakby powiedziała moja babcie Emilka. Dla mnie dzień roboczy oznaczał wyjazd do Świdnicy na szkolenie. W te i we wte, wypadło mi ponad sześć godzin siedzenia w nowej skodzie, ale tej z rodzaju „model najtańszy”. Skoda była nowa, silnik dawał radę, i tylko twarde siedzenia z jakimś dziwnym ustawieniem wysokości od podłogi, jak na moje długie nogi, które złapały w kolanach dziwny kąt, męczyły.

Po powrocie do Krakowa, wskoczyłem w swojego Seacika i pognałem do Laskowej. Trener Stanisław przewidział mnie do grania od pierwszej minuty. I od pierwszej minuty zaczęły się dziać ze mną jakieś jaja. A dokładniej z moimi mięśniami dwugłowymi, które podczas biegania sprawiały wrażenie jakby ktoś wbijał w nie tysiące igieł. Im szybciej próbowałem biec, o ile w moim przypadku można mówić o szybkości, tym więcej ukłuć czułem w udach, w ich tylnej części. Po dwudziestu minutach musiałem opuścić boisko, na którym jedyne zagrożenie jakie stworzyłem, to potężny strzał dziesięć metrów nad bramką z szesnastu metrów. Po tych obiecujących początkach musiałem na kilkanaście dni odpuścić kopanie, żeby móc zagrać w meczu otwarcia nowego sezonu.

A ten wypadł 14.08.2005 roku w miejscowości o nazwie Wyżyce. Było to dla mnie, oraz moich przyjaciół, którzy przyjechali nam kibicować nawet z Krakowa, prawdziwe święto futbolu. Prawdziwy mecz ligowy! Marzenia się spełniły. Wcześniej grałem w lidze, ale juniorów i po ponad dwudziestu latach wykonałem kolejny krok.

Nasz rywal nie prezentował się zbyt okazale, zwłaszcza na moim i mojego brata tle. Jesteśmy wysocy, a dodatkowo wnieśliśmy na boisko Polonii zdecydowanie za dużo kilogramów, jak na piłkarzy. Mali chłopcy, którzy reprezentowali miejscowy klub, nie byli zadowoleni z rywalizacji z takimi nietypowymi graczami. Oczywiście reszta naszej ekipy wyglądała jak pan Bóg przykazał i chwała mu za to na wysokości. Poza naszą nietypowością fizyczną, na uwagę zasługiwał miejscowy stoper, żylasty, około sześćdziesięcioletni weteran niższych lig, prawdziwy profesor i opoka miejscowych. Czyścił wszystko jak kret rury. Zawsze był sekundę, a czasami i minutę przede mną. A moje warunki fizyczne zamiast dawać przewagę, stały się naszym utrapieniem. Każdy mój wyskok do piłki, w polu karnym gości powodował upadek bez mała połowy zawodników gospodarzy, którzy wisieli na mnie jak na choince, kąsali mnie jak mucha końska krowę, a jak już wyskoczyłem do góry, powalczyć o górną piłkę przy dośrodkowaniu, to podmuch powietrza kład kilku z nich na murawę i sędzia natychmiast odgwizdywał faul. Oczywiście mój, bo byłem największy.

W pierwszej połowie miałem dwie sytuacje. Raz koledzy wypuścili mnie „sam na sam” z bramkarzem już na dwudziestym piątym metrze. Dziadzio rutyniarz gdzieś się zapędził i już pytałem bramkarza w który róg mu strzelić, kiedy w okolicach szesnastki dopadł mnie jakiś młody, krępy krasnoludek, który wszedł wślizgiem i jedną nogą zahaczył piłkę, a drugą, ze szpica, kopnął mnie w piętę. Ech! Gdyby wtedy był WAR! Zapewne wóz podesłał by sygnał o faulu w polu karnym i mielibyśmy jedenastkę. A tak? Jedyny wóz jaki był w pobliżu, to klasyczny pojazd podczepiany do traktora, służący do transportu siana albo zboża. A tak? Zmarnowałem klasyczną setkę. Druga sytuacja była już klasyczną walką w polu karnym, gdzie wygrałem walkę w powietrzu i głową strzeliłem w poprzeczkę. I to by było tyle z mojej strony.

W drugiej połowie koń, czyli mła, kulał i nie wnosił zbyt wiele do gry. Na szczęście pozostali koledzy stanęli na wysokości zadania i skonsumowaliśmy naszą przewagę, gromiąc miejscowy team 1-0, po bramce kolegi Solarza. Do Gminy Trzciana wracaliśmy na wozie.

Pozostałe zawody jakie rozegrałem, pamiętam już tylko śladowo.

Z meczu z Victorią Słomka, już na wejściu na plac gry, goście, którzy nie grzeszyli wzrostem, skarżyli się do sędziego zawodów, że z Gołotami to oni grać nie będą. Pili tym do mnie i do brata mojego, bo przewyższaliśmy ich najwyższego zawodnika o głowę, a razem ważyliśmy tyle, ile połowa Słomczan. I to by było tyle, jeśli chodzi o naszą przewagę. Na boisku goście przewyższali nas umiejętnościami technicznymi, taktyką, a mnie jeszcze szybkością. Jedyne co czułem, kiedy próbowałem wejść w kontakt i chociaż dokonać sfaulowania, to wiatr i zapach potu po rywalu. Pozamiatali nas na własnym terenie czwórką.

Nie we wszystkich meczach rundy jesiennej grałem, a bo to wyjazdy z Kultem jesienią miałem, a to wyprawa z pracy na Kretę mi wskoczyła. Ale tam gdzie mogłem, pojawiałem się, przy okazji odwiedzając rodzinne strony, dziadków, wujostwo i kolegów. Na przykład w Żegocinie, gdzie graliśmy z miejscowym Beskidem. Zapamiętałem z tych zawodów, że Żegocinianie mieli chyba najmniejsze boisko w lidze. Miałem wrażenie, że wystarczy z połowy kopnąć w bramkę i można strzelić gola. Ale jak to zrobić, kiedy zostałem ustawiony przez trenera na skrzydle i musiałem się skoncentrować na tym, żeby nie umrzeć, bo skrzydłowy musi mieć płuca z żelaza i stalową kondycję, a tych walorów nie posiadałem, chociaż w latach swojej młodości mogłem biegać jak Forest Gump. Tym razem, po akcji ofensywnej i powrocie, walczyłem sam ze sobą i rywalem, który wyczuł moje braki i próbował mną kręcić jak bączkiem, żeby nie sprokurować jakiegoś nieszczęścia, jak na przykład karniaka, którego sędzia raz nie odgwizdał dla gospodarzy, tylko z litości nade mną i moimi faulami.

Runda jesienna toczyła się swoim torem, coraz szybciej zapadał zmrok i treningi w porach „po robocie” nie wchodziły w grę. Zamiast łapać wiatr w żagle, czułem się coraz słabszy. Ciągle miałem problemy z piątą, którą stłukł mi rywal w pierwszym meczu, brakowało mi mięśnia w udzie prawej nogi, czwartego, a wagowo wyglądałem jak Gołota po karierze i za Chiny Ludowe nie byłem w stanie osiągnąć jako takiego poziomu przyzwoitości.

Ale brameczkę jedną zdobyłem, w meczu pucharowym. Sędzia odgwizdał rzut wolny pośredni, jakieś siedem metrów od bramki. Kolega z drużyny lekko piłkę wycofał, mur uciekł ze strachu, a bramkarz samobójca, próbując piłkę bronić wpadł z nią z impetem do siatki. Spełniłem się dzięki temu w stu procentach.

Ostatni mecz ligowy jaki zagrałem w drużynie Trzciana 2000, miał chyba miejsce w Mikluszowicach. Dojechałem tam równo z gwizdkiem, pędząc prosto z pracy na zawody, bo inaczej nie mielibyśmy rezerwy. Wszedłem chyba w drugiej połowie, która dla jednego z kolegów okazała się pechowa. A może już w pierwszej części spotkało go nieszczęście? Wzięty w kleszcze przez dwóch rywali, upadł tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. Trzask łamanej kości słychać było w najbliższej okolicy. A potem odbyło się długie czekanie na karetkę, która dotarła z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem, żeby zabrać rannego. Przykre to było, bo gra była dla chłopaków przyjemnością, a na życie zarabiali ciężko harując od świtu do nocy, co ze złamaną girą było niemożliwe i wykluczało z pracy zarobkowej. Strach jaki mi towarzyszył po wejściu na plac gry, był duży. Do tego dziurawe jak sito boisko, na którym zaraz po wejściu o mały włos nie skręciłem nogi, kazało mi myśleć o skorygowaniu planów, odnośnie mojej piłkarskiej przygody. Rodzinę miałem na utrzymaniu i to był priorytet.

Po rundzie jesiennej poinformowałem trenera Stanisława, że kończę zabawę w futbol. Zrozumiał i pobłogosławił na dalszą część życia. A ja, jeszcze raz stanąłem na zielonej murawie w Rdzawie, tym razem w drużynie oldboyów Trzciany 2000. Był już rok 2010. Graliśmy mecz towarzyski ze Zwierzynieckim Kraków. I jak to w moim przypadku bywa, nie obyło się bez przygód. Po pierwsze, w dniu meczu od rana padał deszcz, i boisko było nasiąknięte wodą jak gąbka. A ja byłem dziesięć kilo ponad setkę, i bardziej nadawałem się do leżenia na kanapie, niż do pląsów na nierównej, zalanej wodą murawie. Do tego dodam, że miałem wystąpić 45 minut, ale z powodu braków kadrowych truchtałem, niestety, pełne 90 minut. Wyniku nie pamiętam, ale grill i piwo po zawodach już tak. Było zawodowo i nawet przeszliśmy, po kilku piwach, na wyższe promile z kolegami z Krakowa. Chyba trzy dni później polazłem na mecz na Wisłę. Z trudem kupiłem bilety na miejsce kategorii Z. Z podkurczonymi nogami obejrzałem zawody, może i pucharowe, i kiedy po 90 minutach siedzenia wstałem, żeby udać się do domu, oniemiałem. Wszystko co wybiegałem na meczu towarzyskim, zeszło mi w kolana i kostki. Nogi miałem opuchnięte tak mocno, że wyglądało to jakbym ktoś wodę w stawy wpompował. Wyszło bieganie z dużą nadwagą po mokradle. Ale co tam, dla tej pięknej gry warto się poświęcać. Ale trzeba też wiedzieć kiedy z murawy zejść. Zadowolonym.

PS. Nie wymieniam nazwisk kolegów z tamtej Trzciany 2000, bo pamięci do nazwisk i imion nie mam. Ale serdecznie ich pozdrawiam, poprzez trenera Staszka Tracza i naszego kapitana, Krzyśka „Murzyna” Bębenka. Z ogromnymi podziękowaniami, że mogłem z Wami pokopać! Dziękuję!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.