16. Kraków 24.11.2019 , czyli rozdział ostatni Kultowej Przygody.

16. Kraków 24.11.2019 , czyli rozdział ostatni Kultowej Przygody.

Koncerty Kultu w Krakowie są dla mnie, od młodego szczyla, szczególnym wydarzeniem. Wystarczy nadmienić, że do dzisiaj opuściłem, z powodów zawodowych, dwie sztuki w swoim mieście. Mało tego, od lat jedenastu współorganizowałem, z Galicją Productions, prawie wszystkie koncerty klubowe Kultu, Kazika na Żywo, El Dupy i Buldoga jakie to miasto miało. Ba, spełniłem też swoje skryte marzenie, żeby Kult zagrał w Nowej Hucie. Serduszko bije więc mocniej na myśl o Kulcie w Mieście Królów Polskich i dzielnicy „bez Boga”. Tym razem jednak zostałem zdegradowany z panteonu „Organizator” i przeniesiony na stanowisko fosowego, czyli łapacza ludzkich ciał. Starzy Kult Ochroniarze pięli się w karierze zespołowej, a to śpiewając, a to grając na gicie, a ja, ku uciesze Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej, spadłem do fosy i zostałem ze świeżym tatuażem Kult na lewym ramieniu.

Podjara zbliżającym się występem, w którym miałem tez mieć swój udział, zwiększała się wraz z dystansem, jaki pozostał mi do tablicy Kraków. Z tylnego siedzenia docierał miły zapach świeżo trawionego alkoholu, który wydzielał marudzący przez pół trasy Didi. Obiecałem więc sobie, że jak go już spacyfikuję do spania, to uzupełnię płyny, bo coś tam na pokładzie domowego okrętu miałem w zanadrzu przykitrane. Najpierw jednak zawiozłem do domu Marka. Zaproponowałem mu nawet udział w niedzielnym koncercie, ale Bociek miał już ustawiony teatr na Hucie z żoną Katarzyną. A jak wiemy są sprawy ważne i ważniejsze. Ja bym wybrał koncert Kultu, bo teatr nie zając, nie ucieknie.

Po dostarczeniu Boćka pod blok, udaliśmy się na miejsce naszego spoczynku. Ja, Diduchna, który zaczął wykazywać oznaki ożywienia, co nie dziwne, w końcu Legionista wjeżdżał do jednego z jąder Jude Gangu, za które uchodzi w moim mieście osiedle Oświecenia, oraz jego Anioł Stróż Ania, i tu ciekawostka, bo chyba jej nie podałem, siostra Darka, mojego kolegi z Kult Ochrony. Na salony weszliśmy już po północy. Rodzina spała snem sprawiedliwego, więc ja zabrałem się za karmienie gości, którzy od czternastej nie mieli nic w ustach, a sorry Didi miał, płyny, i popijaniem w ukryciu przed kolegą piwa. Na pierwszy rzut poszły pierogi z mięsem od mamusi. Solidne porcje, które moja kuchnia zaproponowała, okazały się niewystarczające. Lodówka była zapakowana po korek, więc wyłożyłem na kuchenny stół galaretę solidnie polaną octem. Wyszła szybko, a i to nie wystarczyło na gościa z Teneryfy, więc jako kolejne danie na zamówienie, kuchnia zaserwowała kanapki z serem bogato posypane papryką w proszku. W myśl zasady gość w dom, papryka wedle życzenia.

Trzydaniowa kolacja zrobiła robotę, więc pokazałem gościom ich pokój, którym na dwie noce miała być nasza prywatna sypialnia z zabudowanym balkonem, na którym goście mogli palić papierosy, co przy temperaturze na minus było nie lada wyzwaniem. Korzystając z chwili wytchnienia dokonałem okąpania się ze spodkowego potu, dopiłem drugą puszkę Tyskiego, i poszedłem spać. Bo tego potrzebowałem najbardziej. Didi przyjął tabletki witamin, które stawiają go na nogi i też szykował się spać, choć momentami, co podsłuchałem, a w małym mieszkaniu raczej usłyszałem, chciał gdzieś iść, bo pospierał się z Anią. W takim przypadku usnąć nie mogłem pierwszy, bo jak legionistę puścić samego w żydowską paszczę. Walczyłem żeby nie usnąć, nasłuchiwałem i kiedy już wydawało mi się , że Diduchna śpi, ten wstał i ruszył przed siebie. Znowu do kuchni. Tym razem po deser, którym, po przeszukaniu lodówki okazał się słoik z marynowanymi grzybami, prezent od pacjenta Notorycznej dla rodziny Notorycznej. Na szczęście na tym się skończyło i w domu zapanowała błoga cisza. Wtedy padłem. Do samego rana. Z przerwami na przekręcanie się z boku na bok, bo już wszystko zaczynało pobolewać.

Spałem długo jak nigdy w ciągu ostatnich dni, bo całe pięć godzin. W końcu dom to dom, ale i obowiązki. Młody Gomółka robi prawo jazdy, więc musiałem go podrzucić na jazdę. Jak wróciłem, dziewczyny wstały i przystąpiliśmy do śniadania. Król Teneryfski odsypiał dzień wcześniejszego zagubienia i trwało to do godzin popołudniowych, co akurat mi pasowało, bo i syna z nauki odebrałem, nakarmiłem i jeszcze wygospodarowałem chwilkę na drzemkę. Wszystko układało się tak dobrze, że aż za dobrze. A skoro jest dobrze, bardzo dobrze, to los się może odmienić w najmniej spodziewanym momencie.

Pierwsza tura z mojego gospodarstwa domowego ruszyła po godzinie piętnastej. W skład jej wchodzili goście z Tenerki i ja, tym razem jako przewodnik, bo przecież zwiedzanie musiało być zaliczone. Z auta co prawda, ale i takie formy turystyki na szybko można uznać za dopuszczalne. Obwiozłem gości po Nowej Hucie, z uwzględnieniem stadionu Hutnika, bramy kombinatu, przez Rondo Czyżyńskie, gdzie kibole Legii z Didim starli się w dziewięćdziesiątym drugim roku z kibolami Cracovii i Hutnika, następnie przeleciałem obok Tauron Areny na Kazimierz, zwizytowaliśmy stadion Cracovii, i obok Błoń zrobiliśmy przerwę na obiad. W międzyczasie cały czas nerwowa sytuacja odbywała się w sprawie wejściówek dla moich gości, których i tak miałem jak koń napłakał. Kiedy już dotarliśmy do Klubu Studio, byłem w stanie jakiegoś załamania, bo na liście nie mogłem znaleźć Notorycznej, a ponieważ ona była ciągle chora, na jej pozycję powołałem Człowieka Łosia, którego, jak już się zbierał na koncert, odwołałem, bo niby jak miał zastąpić kogoś kogo na liście nie było.

Nie wiem dokładnie co takiego jest w technice zespołu Kult, ale nawet krótkie spotkanie z nimi wprowadza mnie w stan permanentnego wyciszenia i uspokojenia. Postałem więc z nimi na papierosku i ściągałem ich siłę spokoju na siebie. Jak już wszystko ściągnąłem, to było tego tak dużo, że musiałem jeszcze nawiedzić toaletę. A w toalecie, jeśli są warunki, można pomyśleć. I wymyśliłem. Na liście szukałem Katarzyny Gomółka, a przecież do ślubu jeszcze niecałe dwa lata i Notoryczna nie nazywa się tak jak ja i syn, tylko inaczej. I tego inaczej pobiegłem szukać, jak zakończyłem przeciągającą się sesję. Bingo, zakołatało mi pod czaszką, kiedy znalazłem jej nazwisko i dokonałem podmiany. Wojtek dostał kolejny sygnał i mógł śmiało wyruszać, żeby nausznie przekonać się w jakiej formie jest grupa muzyczna, której kibicował przed laty niezwykle sumiennie.

Godzina W zbliżała się nieuchronnie. Ostatni koncert tegorocznej trasy miał wystartować lada chwila. Z tej okazji, trzy godziny przed sztuką dostałem bojowe zadanie od menagementu, i musiałem jeszcze ogarnąć dodatkowego łapacza do naszej bandy. Naturalnym kandydatem wydawał się być Bociek, ale miał na wieczór ustawiony teatr z małżonką. Postanowiłem jednak zadzwonić i go przekonać, że na sztukę teatralną jeszcze się wybierze, ale nie dziś. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało, się Marek miał jakieś przeczucie i do Teatru Ludowego wysłał żonę z teściową, które notabene wyszły w trakcie, bo spektakl traktował między innymi o pedofilii i z tego powodu był lekko niestrawny. Marek ogarnął się migiem i przyjechał samochodem.
Zespół Kult wystartował punktualnie i wypełniona po brzegi sala eksplodowała. Ale nie jakoś wybitnie. Ba, przez pierwsze cztery utwory podpieraliśmy scenę, stojąc z założonymi nogami, gotowi do działania. Po czwartym kawałku podszedłem do najbliższych mi kolegów i powiedziałem, że z twarzy publika wygląda mi na spokojną i dziś roboty za dużo nie będzie. Wypowiedziałem to w złą godzinę, bo od tej pory rozpoczął się Armagedon, prawdziwy nalot, inwazja jakiej jeszcze nie doświadczyliśmy podczas tej trasy. Tym razem wiodącą postacią była napruta panna, lekka z masy ciała, ale z ograniczonymi właściwościami poruszania się na swoich nogach, o czym przekonałem się przy pierwszym jej ściąganiu z fali, kiedy po postawieniu jej na jej własnych nogach, zostałem w nie zaplątany i się złożyłem. Muzycy mieli śmiechu co nie miara. Prawie dwumetrowy chłopak z Huty został powalony przez kruszynkę. Koledzy, nawet kruszynka pod wpływem alko staje się kolosem. Na glinianych nogach.
Drugim bohaterem pierwszoplanowym był Piotruś. Piotruś nie jest jakiś strasznie wielki jak na nowohucianina. Metr dziewięćdziesiąt osiem i sto trzydzieści pięć kilo raptem. Musiał czytać moje trasowe wypociny, bo ukochał sobie on mój sektor i kilkukrotnie pikował prosto na mnie. Aż mi spodnie w kroku strzeliły i wypłynęły z nich ubrane w majty narządy. Co za wstyd. Kiedy jednak okazało się, że dwóm kolegom z bramki, też z Nowej Huty, stało się to samo, troszkę poprawiło mi to humor. Ale na krótko.

Ludzie latali jakby im coś do piwa dosypano. Do tego stojący pod sceną nie bardzo chcieli z nami współpracować i wieszali się nam na rękach, wyrzucali co lżejszych jak z katapulty, a na prośby i groźby nie reagowali. Jeden to nawet zaczął bramce robić zdjęcia, jak go Cytryn po głowie poklepał, co Cytryna wkurwiło niemożebnie i poleciał zgłosić incydent dyrektorowi naszego cyrku PeWusowi. Na wszelki wypadek, jakby się klient sapał po sztuce. Łapanie, stawianie, odsyłanie, ściąganie, łapanie, stawianie. Mieliśmy ręce pełne roboty. W sektorach Marka i Gumy latał młodzież szkolna, lekka, ale przez to szybka jak myśliwce. Trzeba było zachować szczególną czujność, co tez chłopaki robiły bezbłędnie. Pod koniec koncertu nastąpiła wśród publiczności, precyzyjniej wśród dwójki uczestników koncertu, agresja. Jako miejscowy dostałem furii, żółtej gorączki i białej magii. Jak Wiedźmin przeskoczyłem przez barierki, już w locie powodując rozstąpienie się tłumu. Było to coś na podobieństwo Mojżeszowego rozstąpienia Morza Czerwonego, tak to czułem. A byłem bez laski! Jakbym miał chociaż taką jak Gandalf, strzelającą… Przede mną nie było jednak wody, jak u Żydów, Orków jak u Gandalfa, ale ludzie.
Koszulka Kult Ochrony musiała wystarczyć i wystarczyła. Zrobiło się, pomimo strasznego ścisku, spore koło, na środku którego kotłowało się dwóch panów w wieku młodym. Jak poczuli moją obecność, przestali, powstali i na widok mojej nienagannej postawy bokserskiej, popartej stekami wulgaryzmów, przeprosili siebie, mnie i wróciliśmy, każdy do swojego. Oni do zabawy, ja do harówy. Kolana zaczęły mi puchnąć, kręgosłup bolał, ręce w łokciach łupało i tylko czekałem, żeby na dobicie poszybował mój syn i żebym przy łapaniu jego umarł do końca pracy. Na szczęście dziecko mam ogarnięte i wolało ono słuchać Kultu z bezpiecznej odległości i oddawać się darmowej konsumpcji piwa, które fundował mu Jasiu Mela, nasz kochany przyjaciel rodziny, który pojawił się na sztuce wraz z narzeczoną, prosto po wylądowaniu z miesięcznej wyprawy do Argentyny, którą przejechali z góry na dół i z dołu do góry.

Ostatnie koncert na trasie mają tę przypadłość, że są ostatnie i po części zasadniczej następuje wymienienie uczestników tego całego zamieszania z imienia, nazwiska, pseudonimu i pełnionej funkcji. W tym roku było pomieszanie z poplątaniem, bo ochroniarz był wokalistą, kierowcą, inny muzykiem i wokalistą, techniczny kierowcą i technicznym, a Jasiu Grudziński organistą klawiszowcem, gitarzystą i piosenkarzem. Tacy kurwa jesteśmy wszechstronni drodzy Państwo. Kult 2019! Po wszystkim wykonaliśmy bisy ze wsparciem Kult Ochrony, w tym ja, ze spodenkami rozprutymi w kroku, których defekt maskowałem flagą naszego kraju, pokłoniliśmy się pięknie całej Sali, pobiliśmy naszym chlebodawcom brawa i odetchnęliśmy z ulgą. Po wszystkim pozostało jeszcze się wyściskać na zapleczu wszyscy ze wszystkimi i życzyć sobie udanej trasy za rok. Kolejne chwile przeznaczyłem dla znajomych i pokuśtykałem na salę. Po wszystkim, na prośbę Pani Dyrektor Małgorzaty, połapałem podpisy zespołu do kroniki klubowej i miałem fajrant z zespołem Kult na rok dwa tauzeny dziewiętnasty. Zapakowałem więc lokatorów mojego M na pokład Turana i udaliśmy się spać, żeby nabrać sił do codziennej ligowej szarówki.

Poniedziałek poleciałem do roboty, przede mną Notoryczna do swojej, po czym, koło południa Junior Tomasz udał się do szkół po wiedzę, przy okazji przywożąc do salonu teleskopów Teneryfian, których wysłałem na miasto w celach zwiedzania i ogarniania swoich potrzeb, których przed opuszczeniem Polski, trochę się uskładało. W międzyczasie dostałem sms od Kazika, że widział jak nasz nowy nabytek kogoś bił po głowie bez przyczyny. Zasmuciło mnie to bardzo, bo nic takiego nie widziałem, a nawet jak klepnął delikatnie po łbie łajzę, bo ten mu ręce podczas łapania ściągał na dół, co stanowiło zagrożenie zdrowia i życia łapacza i łapanego, to takie coś było, moim skromnym zdaniem, dopuszczalne. Ale nie dawało mi to spokoju, i postanowiłem wyjaśnić sprawę u menagera, który mnie uspokoił, bo coś tam było, ale nie ze strony Marka, tylko kogoś innego, i miało to podstawy do zachowania się tak a nie inaczej.

Po osiemnastej wróciliśmy, Ania, Didi i ja MPK do domu, aby koło dwudziestej drugiej ruszyć na dworzec, na którym nasi przyjaciele rodziny Gomółków wsiedli w pociąg na Wiedeń i pojechali ku nowej przygodzie, z metą na Teneryfie.

A u mnie nastał czas stagnacji i nudów. Nie działo się nic. A nie, wróć. We wtorek pojechaliśmy ze znanym poetą po Bunię, psa rasy bokser, do schroniska na Śląsk, w czwartek robiłem koncert Czech Tenoróff w Pięknym Psie, w piątek bawiłem na koncercie moich przyjaciół z Happysad, w sobotę łapałem oddech „U cioci i wujka na imieninach”, żeby niedzielny wieczór spędzić na Luxtorpedzie. Potem to już tylko praca, dom, dom, praca, byle do środy, bo wtedy po pracy ruszyłem na koncert Morświna, grupy Tekli i Marcina Świetlickiego i ich gości. Czwartek chciałem oddać futbolowemu Pucharowi Polski, ale po pierwszej połowie dostałem mega wkurzenia na tle zawodowym, więc wyszedłem nie doczekawszy rozstrzygnięcia, co nawet wyszło mi na dobre, bo w piątek w godzinach szesnasta – pierwsza w nocy ogarniałem koncert KSU i Psów Wojny, który razem z Januszem z Galicji, zrobiliśmy ku chwale polskiego punk rocka. W sobotni poranek, zaraz po czwartej ruszyłem z ramienia tejże Galicji do Gdańska, połapać koncert pożegnalny Comy, gdzie polały się prawie krokodyle łzy.

Dziś jest poniedziałek, dziewiąty dzień grudnia dwa tysiące dziewiętnastego roku. Nie dzieję się wiele w pracy. No to byle do czwartku, bo ściągam już płyty Świetlików i książkę najnowszą poety, na krakowski koncert zespołu. A może i na Tychy z nimi ruszę? Nie zbadane są wyroki Pana naszego. Jakoś trzeba do następnej jesieni żyć! Jakby nie było jutra Tatusiu. Jakby nie było jutra…

KONIEC

Zapiski i trud pracy dedykuję mojemu Tacie Wojtkowi, który już nigdy tego nie przeczyta… Kocham Cię Tato i tęsknię za Tobą.

Tomek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.