15. Katowice 23.11.2019

  1. Katowice 23.11.2019

Nie wiem którą godzinę przyjąć za godzinę rozpoczęcia akcji Spodek. Wybieram więc godzinę siódmą dwadzieścia pięć, w sobotę rano, bo wtedy położyłem się w swojej twierdzy na osiedlu Oświecenia, żeby łapać gotowość. Wstałem o ósmej dwadzieścia i półprzytomny ruszyłem do pracy, gdzie wstawiłem sobie zapałki w oczy, żeby nie przeoczyć klientów, którzy mogli mnie nawiedzić przez czekające mnie cztery godziny roboty. I dobrze zrobiłem bo….

Koło dwunastej przyszedł kolejny klient. Już przy wejściu uprzedził mnie, że nie ma o tym, co chce zakupić pojęcia, a do wydania raptem pięćset złotych. Za teleskop to niewiele, ale i dla takich klientów coś się znajduje. Po kwadransie gadania jak do koziej dupy, zaczynałem mieć go dość. Chłop słuchał bez zrozumienia, i jeszcze zaczął się spinać. Najbardziej na to, że proponowałem mu kupić coś za sześćset trzydzieści dziewięć złotych, bo po ubraniu, które miał na sobie na biednego nie wyglądał, i pomyślałem, że dołoży bo ma. W końcu udało mi się go przekonać i zabrałem się za paragonowanie zakupu. Wtedy mistrzunio spojrzał na mnie i na mój strój, który tego dnia składał się z bluzy z logiem zespołu Kult, i zapytał czy jestem fanem. Fanem? – odparłem pytając i dodałem szybko, że jestem robotnikiem jesiennym na tej trasie i dopiero co wróciłem z Wrocławia, a po robocie przy teleskopach i innych noktowizorach, ruszam na Katowice. To zmieniło jego podejście do mnie o sto siedemdziesiąt osiem stopni i zapytał, czy byłem w czwartek w na koncercie, bo on był, i jest szefem tego bajzlu dla którego „sprzedaliśmy swoje piosenki handlarzom i prostytutkom” ( to nie jego są słowa, tylko moje przemyślenia), i przemawiał w ten dzień ze sceny, i ma zdjęcie z moim szefem Kazikiem, i w ogóle to kocha Kult, i takie tam inne kocopoły smażył, goniąc koło mnie z komórką i pokazując foty. Grzecznie pogratulowałem, pochwaliłem, przytaknąłem, że tak, że chwilę byłem, a myślami byłem już w domu, w łóżku. Bo regeneracji potrzebowałem jak kania dżdżu, jak ryba wody, jak sportowiec środków dopingujących.

Przed czternastą leżałem w salonie, albo po nowohucku – w dużym pokoju, obok chorej Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej, zapuściłem ligę angielską i nie mogłem usnąć, bo tam za szybko grają. Liga polska, która usypia mnie najlepiej, jeszcze nie ruszyła ze swoim galaktycznym produktem, więc po piętnastej zadzwoniłem do naszej nowej nadziei bramkarstwa koncertowego, Boćka, żeby się gotował na wyjazd. Marek dostał niespodziewane powołanie w czwartek, ponieważ wcześniej zgłoszeni ludzie nie podjęli rękawicy, a będący w gotowości zmiennicy musieliby do nas mknąć przez całą Polskę. Wszystko więc rozegrało się w ostatnich godzinach przed największym koncertem trasy. Ale Marek mając ponad dwa metry wzrostu, i grający kiedyś ze mną w siatkówkę, miał wszystkie potrzebne parametry psycho-fizyczne, do sprostania zadaniu. Choć nie powiem, miałem lekki niepokój w sobie, pamiętając pierwsze łapanie Esa z Jastrzębia w Spodku, który spalił pierwsze podejście jak złoto, i potrzeba było lat, żeby został naszym mocnym punktem pod sceną.

Z tyłu Spodka zaparkowaliśmy lekko przed siedemnastą. Byłem mocno rozbity niewyspaniem, wielkością koncertu, nowymi łapaczami w zespole, nieznaną kondycją starszych i muzyków po Wrocławiu, oraz tym, w jakim stanie zastanę Didiego. Bo kto nie wie co się w spodkowym hotelu wyprawia od wejścia pierwszego Kult Turysty, ten nigdy w piekle nie był. A z drugiej strony, zadaję sobie teraz na spokojnie to arcyważne pytanie, na ki chuj ja się tak wszystkim przejmuję? Przecież to bez sensu…
A może nie? Żeby dojść do swojego pokoju, musiałem przywitać się z co najmniej pięćdziesięcioma osobami, kolejne pięćdziesiąt mnie nie zauważyło, na szczęście, więc po kwadransie, a trasy jest na dwie minuty od wejścia do hotelu, do wejścia do pokoju na końcu korytarza, udało się i mogłem poleżeć na swoim miejscu, w małym i ciasnym, ale i przytulnym pokoiku. A ponieważ jako rutyniarz, wiem co mojemu organizmowi przed tak ciężką harówką potrzeba, to strzeliłem duszkiem dwie puchy tyskiego, nie dzieląc się ani łykiem z Boćkiem, bo bałem się, że nawet mały łyk i stres mogą wpłynąć negatywnie na jego pracę pod sceną. W końcu miał łapać u TEGO Kazika, którego szanował i podziwiał od lat młodzieńczych, kiedy to podczas spożywania niewyobrażalnych ilości alkoholu zasłuchiwaliśmy się w piosenki Kultu, KNŻetu, aż nie popadaliśmy z nadmiaru wrażeń.

Jak już wypiłem na uspokojenie dwie puchy, przypomniałem sobie o Didim. Złapałem szybko za telefon i namierzyłem go w innym pokoju. U Kult Turystów. Niebezpieczeństwo najebki było przeogromne. Stoły na dziedzińcu hotelu były zastawione alkoholami jak na weselu. Do wyboru, do koloru. Trunki proste w swej konstrukcji, jak wódka czysta, poprzez łyski wszelkiej maści i takie leżakowane, droższe, ale godne wielkiego spotkania Kult Turystów z całego świata oraz zespołu Kult i jego przybocznych. Zanim jednak pobiegłem wyciągnąć Didsona z paszczy lwa, odebrałem telefon, że moi goście są na liście i żebym przyszedł po opaski. Zdziwiłem się bardzo, bo rano wysyłałem listę gości ale na Kraków. I okazało się, że nasz dyrektor organizacyjny wpisał ich na Katowice. W ogóle to już od południa miałem smsy, że miejsca które oddali mi koledzy z zespołu, jednak wykorzystali sami i dla mnie nic już nie zostało. Dotyczyło to jednak Spodka a nie klubu Studio, i menago tak zamotał, że musiałem jeszcze podejść do techniki, żeby moi przyjaciele swym stoickim spokojem ukoili moje skołatane nerwy. Zacząłem się rozsypywać z nadmiaru wszelkiej maści niespodziewanych niespodzianek. Ale Didiego odnalazłem nie napoczętego przez alkohol.

W miarę szybko ewakuowaliśmy się więc do mnie do pokoju, w międzyczasie jednak wypalając przed hotelem po papierosie, gdzie na wizytę u mnie zapowiedział się lider grupy, bo usłyszał, że popatrzymy jak się Legia w Szczecinie z Pogonią kopie. W pokoju czekała na nas niemiła niespodzianka, na środku biurka stała sobie smacznie ledwo co napoczęta butelka wódki, którą to Guma, mój współspacz katowicki, przywiózł z Wrocławia, bo nie dali jej rady z kolegami opróżnić. Prawie niezauważenie schowałem ją do szuflady i odetchnąłem dumny z mojej błyskotliwości. Co nie Didilson? I kiedy doszła do nas dziewczyna Didiego, Ania i Kazik, lokal był czysty od zagrożeń. Chwilę popatrzyliśmy na zawody, które odbywały się pod dyktando popularnych „Śledzi” i czas było wyruszyć coś połapać.

Droga na halę wiedzie z hotelu przez dość długi i duży korytarz, tak duży, że można wjechać tam busem. Czas który zajęło mi pokonanie tego dystansu wystarczył, żebym przypomniał sobie, że od rana nic nie jadłem. Na szczęście spodkowa organizacja kulinarna stoi na wysokim poziomie, i przed pracą nażarłem się i na ciepło, i na kanapkowo i dobiłem ciastem. Po takim dotankowaniu organizmu mogłem pójść zabezpieczać suport. W sumie do teraz nie wiem, czy to jest nasz obowiązek, bo PeWu goni, czy nie, bo stara gwardia ma to w tyle. Ja chodzę, bo lubię posłuchać młodych wykonawców. Przy okazji wylewnie przywitałem się z szefem ochrony, przesympatycznym człowiekiem, z którym praca jest najczystszą przyjemnością na trasie. Posłuchałem suportu, oblazłem stanowisko pracy, przy okazji sprawdzając montaż barierek i łypiąc kontem oka na ludzi w pierwszym rzędzie, bo z nimi czasami jest największe zamieszanie. To chyba tutaj, albo nie, we Wrocławiu, dziewczyna koło dwudziestki przywołała mnie gestem dłoni, nie znoszącym sprzeciwu, żeby wywrzeszczeć mi do ucha: niech im pan powie, żeby się ogarnęli, bo mnie zgniatają. A za nią stało kilka setek bawiących się, napierających i latających po głowach innym, ludzi. Odparłem więc grzecznie, acz stanowczo, że chyba ją pojebało, i co najwyżej mogę ją ewakuować, co za zgodą klientki reklamującej uczyniłem.

Koncert rozpoczęliśmy, na życzenie organizatora, z malutkim poślizgiem, ale za to z wielkim ogniem. Zespół, technika i bramka, na wieść o najlepszej sprzedaży koncertu w Katowicach, była niezwykle skoncentrowana. Kult Ochrona w Spodku jest najliczniejsza i prezentuje się jak ci żołnierze papieża, Gwardia Papieska. Ochranialiśmy od lewej strony publiki patrząc, w składzie: Maciej Kazana, spodkowy bramkarz z Jaworzna, bez którego koncertu w Spodku sobie nie wyobrażam, Marek Bociek Bobrowski, nowicjusz z Nowej Huty, ja, z tej samej Huty, Cytryn, słoik, ale z Nowej Huty, Pan Pancerny z Polski centralnej, czyli z Tomaszowa! Mazowieckiego, Pan Polski z Irlandii, czyli Ursynowa pod Warszawą, oraz stare wygi, Kozi, Guma i Daro z Warszawy. Zespół nam podgrywał, a my łapaliśmy wszystko jak leci i to jeszcze z klasą. Jak zwykle prym wiedli w lataniu Kult Turyści oraz zaprzyjaźnieni z nimi goście, jak choćby Schab Wojciech z pod Tarnowa. Część z KT, inaczej Alka Ida, miała jakieś chusty na głowie, które miały nawiązywać do wywiadu jaki przeprowadził Kazimierz, porównując ich do Alka Idy. Czy I Dy? Nie znam się na tym za dobrze. I kiedy rozkręciłem się na dobre, bo fajnie ci z tyłu grali, wszystko się łapało, no dobra, prawie wszystko, bo ktoś tam się jednak wymsknął i runął, pod scenę wkroczył ON. Cały na biało i już napoczęty. Didula. Grali akurat Madryt, którego poniekąd współtwórcą jest Teneryfianin, i to go przygnało na przybijanie piątek z Kazikiem. Nawet go uniosłem w górę, ale jak poczułem alkohol od niego, to mu zacząłem zazdrościć i go postawiłem na glebie za karę, bo też bym się już napił. Ale Daro wyczuł, że może być didi szoł i zaczął mnie przekonywać, żeby Didiego jednak na scenę wrzucić, co ku uciesze całego Spodka uczyniliśmy.

Jakie to były tańce! Jaka lekkość w kroku, jaka elastyczność w kręgosłupie! Tak mają tylko południowcy, pomyślałem zazdrośnie o tańcach przyjaciela na scenie. W międzyczasie przybiegł do mnie szef ochrony, wystraszony tym, że jakiś drab scenę opanował i co robimy z tej okazji, czy dajemy żółtą kartkę i ostrzeżenie, czy od razu czerwoną z wyprowadzeniem z obiektu i wpierdolem profilaktycznym na zewnątrz. Uspokoiłem go, że to drab od nas i że on może więcej, po czym, bo kawałek miał się ku końcowi, podreptałem na kraj sceny, bo bałem się, żeby ziomek z wyspy jak wulkan gorącej, nie został do końca. I nie został, po „Madrycie” pięknie pożegnał publiczność głębokim ukłonem i poleciał dalej. Niestety nie w tę stronę co potrzeba, bo do baru. Ale to szydło wyszło z wora dopiero po koncercie.

Jedno wydarzenie jeszcze dobrze nie ostygło, a już miałem kolejny meldunek, od Ani D-skiej, że Ptaszydło lecąc, zgubił portfel i że trzeba by to ogłosić ze sceny. Doczekałem więc końca kolejnego utworu, po czym energicznym machaniem rękami wstrzymałem start kolejnego, i poprosiłem wokalistę o ogłoszenie, że Ptak z Kult turystów zgubił portfel. Lider ogłosił i kazał go odnieść w moje ręce, co stało się po upływie kilku minut. Publiczność po raz kolejny okazała się warta swojego zespołu! Klasa sama w sobie.

Jedną z najważniejszych osób, która zagościła tego dnia w Spodku była Doris. Nasza kultowa Wielka Wojowniczka, która pomimo ciężkiej walki z chorobą, musiała postawić pieczęć „zaliczone” i na tej trasie, a dokonała tego w Spodku, tym razem oglądając koncert, w towarzystwie najbliższych znajomych, z pod samej sceny. Jaka radość od niej biła, jaka siła! To dla niej Kult Turyści Dobrej Woli, pod dowództwem Ani D-Skiej, dokonali prawie niemożliwego, poprzez zorganizowanie specjalnego koncertu w Tarnowie, przez co ta trasa wyryła się w moim sercu wielkimi literami i pozostanie na zawsze najwspanialszą trasę ever i forever.

Po wszystkim miałem w głowie tylko jedno. Wiać do domu jak najszybciej. Albo jeszcze szybciej, bo jak Didiego zobaczyłem to wiedziałem, że im szybciej opuścimy siedlisko „szatana”, tym lepiej dla mnie, dla niego i dla Ani oraz moich domowników. Nawet się nie kąpałem. Narzuciłem tylko bluzę i flejtucha, Anię z Boćkiem wysłałem do pokoju Kazimierza, żeby odebrali walizkę, która była wielka jak pół naszej szafy w sypialni, a sam zabrałem wiotkiego w korpusie przyjaciela do samochodu. Ten w swoim zagubieniu wiedział co prawda gdzie jedzie i dlaczego, ale jednocześnie chciał dalej walczyć, żeby po chwili się poddać i usnąć w aucie. Wykorzystałem ten moment na pożegnanie katowickich gości, z ich osobą najważniejszą na czele, czyli z doktorem Lucjuszem.
Po kwadransie rżnęliśmy już na Kraków. Ku odpoczynkowi i ostatniemu koncertowi. Tym razem na swojej ziemi i po raz pierwszy od dziesięciu lat ze mną w roli Kult Ochroniarza a nie współorganizatora. No cóż. Jak się nie ma miedzi, to się w fosie siedzi.
Nieprawdzaż?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.